Zakaz aborcji w Polsce wszedł w życie na początku 1993. Nim to nastąpiło, trwały długie sejmowe debaty, przy akompaniamencie dobrze zorganizowanych pikiet prawicy i bardzo słabiutkiej odpowiedzi lewicy.
To wtedy właśnie strona laicka poniosła całkowitą porażkę, którą strona klerykalna – to add insult to injury – kazała nam nazywać „kompromisem”. Przeleciałem archiwum „GW” pod kątem słowa kluczowego „aborcja” i wyskoczył mi tekst „Kompromis możliwy” 17 grudnia 1992 (Agata Nowakowska, Wojciech Załuska), a tam takie słowa:
„Zwolennicy kompromisu gotowi są poszerzyć listę przypadków, w których aborcja byłaby dozwolona. Zdaniem Lecha Mażewskiego z klubu Polski Program Liberalny można ją dopuścić, gdy ciąża zagraża życiu matki lub jest wynikiem przestępstwa”
Ludzkie panisko, ten Lech Mażewski. Oczywiście, wtedy nie można było przewidzieć tego, że w praktyce ten kompromis okaże się fikcją, bo trudno żądać od zrozpaczonej kobiety latania od Annasza do Kajfasza i załatwiania papiurków pozwalających przekonać lekarza, że ma prawo do ustawowego wyjątku.
Tym bardziej, że w maju 1992 Dominika Wielowieyska napisała artykuł o wszystko mówiącym tytule: „Nie ma go – ale obowiązuje”. Zakazu jeszcze wtedy formalnie nie było, ale lekarze właśnie przyjęli swój Kodeks Etyki, nie przewidujący jakichkolwiek wyjątków. Zanim jeszcze przyjeto zakaz w Sejmie, publiczna służba zdrowia już odmawiała przerywania ciąży, gwałt nie gwałt, zagrożenie nie zagrożenie.
Jeszcze trudniej było przewidzieć, że lekarze skorzystają z dowolnego pretekstu, żeby zasłaniać się „etyką” przed zrobieniem za darmo czegoś, za co mogą skasować zacną sumkę w prywatnym gabinecie! Po wejściu ustawy – jeszcze zacniejszą, bo co nielegalne to bardziej opłacalne.
Byłem wtedy idealistycznym młodym człowiekiem latającym na różne manifestacje. Dzięki uprzejmości fotoedytora, który wyczaił moje zdjęcie w archiwach „GW”, mogę dokonać aborcyjnego #samoblipa (copyright by Sławek Kamiński).
Jak widać, pikietuję Sejm w szeregach (kilkuosobowych, he he) stowarzyszenia „Neutrum”. Uważałem, że środowiska laickie powinny się zjednoczyć, żeby reprezentowało nas jakieś kontrlobby wobec doskonale zorganizowanego lobby klerykalnego. Próby tej organizacji były żałośnie anemiczne, co pokazuje powyższe zdjątko.
Ale i tak jestem dumny, że nie działałem w Unii Demokratycznej z jej „kompromisami”. Poznałem Wandę Nowicką, co poczytuję sobie za zaszczyt, a także Stanisława Remuszko i Annę Mieszczanek, dziś blogerkę w Psychiatryku.
Gdy przeglądałem archiwum „GW”, wśród różnych tekstów o kompromisie zadziwił mnie „Aborcyjny kompromis” Andrzeja Kaniewskiego z 16 maja 1992. Pierwsze zdanie „Kobieta sama zadecyduje, czy w ciagu pierwszych dwunastu tygodni usunie ciążę” zdeczka mnie zaskoczyło – takie kompromisy to ja rozumiem!
Dopiero potem zauważyłem dopisek: „Korespondencja z Kolonii”. Jestem dziś zupełnie innym człowiekiem niż w roku 1992 (uważna obserwacja demonstruje rzadkie, ale jednak włosy), ale jedno się nie zmieniło. Nadal chcę, żeby w moim kraju obowiązywały podobne przepisy jak w cywilizowanych krajach Zachodu – i nadal to hasło w Polsce brzmi niebywale radykalnie, sytuuje mnie tutaj na skrajnym skrzydle politycznego spektrum.
Podczas gdy w Niemczech, Szwecji czy Hiszpanii byłbym zwolennikiem „kompromisu” pozwalającego przepchnąć gejowskie małżeństwa czy prawo kobiety do wyboru.
Obserwuj RSS dla wpisu.