Powiedz „autostrady”, mój blog się odezwie. Budowę autostrad Jarosław Kaczyński uznał za jedno z najważniejszych zadań stojących dziś przed Polską. Bywalców tego bloga zaskoczyć może moja deklaracja: nie podzielam tej opinii.
To już nie jest jedno z najważniejszych zadań. Było nim, owszem, jeszcze do roku 2007, kiedy Kaczyński mógł się jeszcze czymś w tej materii wykazać. Teraz już trochę za późno.
Według planów Polska ma mieć ok. 2000 km autostrad. Ma ich teraz oddanych do ruchu 842 km. W budowie jest 630 km. Problem rozwiązany jest więc już w około 80%. Rząd Tuska pokazał, że trzaśnięcie czterystu kilometrów autostrady to nie jest jakieś wielkie wyzwanie. Gdybyśmy mieli tylko takie, to byłby bardzo szczęśliwy kraj.
Skoro jednak Kaczyński sam przywołał ten temat, to przyjrzyjmy się jego zasługom z okresu, gdy jego partia trzymała stanowiska premiera i prezydenta. Pierwszy rok został zmarnowany przez obecność na pierwszym z tych stanowisk Kazimierza Marcinkiewicza, moim zdaniem najgorszego premiera w dziejach 3RP.
Król tabloidów ma w dziedzinie autostrad najgorszy dorobek od czasu premiera Olszewskiego – obaj zbudowali ich tyle samo, mianowicie okrągłe zero koma zero kilometra. Tylko że Olszewski mimo wszystko nie działał w czasach, w których Unia nam sponsoruje do osiemdziesięciu procent projektu.
Marcinkiewicz i jego minister infrastruktury Jerzy Polaczek ograniczyli swoją działalność autostradową do pajacowania przez apelowanie do koncesjonariuszy, by dobrowolnie zrzekli się z koncesji. Koncesjonariusze jakoś nie chcieli, Polaczek wytoczył więc za nasze pieniądze absurdalny i oczywiście przegrany proces przeciwko jednemu z nich.
Rok błazenady w wykonaniu tych dwóch panów był rokiem strat – i w sensie finansowym (zapłaciliśmy za ten proces, zapłaciliśmy koncesjonariuszom w efekcie jeszcze więcej, bo budowa ruszyła po wyższych stawkach), i w sensie czasowym (oddanie do użytku odpowiednich odcinków A1 i A2 opóźniono o dwa lata).
Czy to sprawiedliwe, że Kaczyńskiego krytykuję za działalność Marcinkiewicza? Upierałbym się, że tak. To kaprys prezesa PiS dał stołek temu człowiekowi. Kaczyński hojnie wynagradzał Marcinkiewicza różnymi funkcjami publicznymi, przymykając oko na to, że ten wszystkie synekury traktuje jako odskocznię dla wyjątkowo żałosnej formy kryzysu wieku średniego.
Gdy Kaczyński został premierem, postanowił jednak jakieś autostrady zacząć budować. Na początku 2007 – ostatniego roku IV Rzeczpospolitej – zaprosił dziennikarzy na podpisanie umowy o budowie „pierwszej autostrady IV RP”, czyli pięćdziesięciokilometrowego odcinka A4 do granicy (na rysunku oznaczony jako 1).
Budował ją typowym dla swojej partii systemem preferowania jak najtańszego wykonawcy. Pozornie to najlepsze dla społeczeństwa i najbardziej antykorupcyjne. W praktyce jednak wykonawca najtańszy nie ma powodu, by się śpieszyć – wyliczył koszty na styk, bez uzględnienia jakichkolwiek niespodzianek.
W 2009 wykonawca oznajmił, że nie może dokończyć prawie gotowej już autostrady w terminie. Mógłby się sprężyć, ale za dodatkową dopłatą. Publiczny inwestor – już z platformianej administracji – odmówił dopłacania za wywiązywanie się ze zobowiązań.
To poszło w internet w postaci legendy o „gotowej autostradzie, która czeka na przecięcie wstęgi”. W rzeczywistości była to „autostrada, której wykonawca chciał dopłaty za dotrzymanie pierwotnie uzgodnionego terminu”.
Absurdalność kryterium „najtańszej oferty” widać na przykładzie kolejnych dwóch dróg IV RP, oznaczonych jako 2 i 2’. Z całej A1 rząd Kaczyńskiego zdążył rozpocząć budowę dwóch ślepych, niepowiązanych nawet ze sobą (!) ani z niczym innym (!!) odcinków.
Dlaczego? Bo tak taniej. Łatwiej budować odcinek Sośnica-Bełk z pominięciem węzła Sośnica, bo wtedy można sztucznie zaniżyć parametr „ceny za kilometr”. Najdroższe są przecież węzły, mosty i tunele. Pisowską autostradę do polskiej sieci drogowej podłączyła więc dopiero Platforma.
Gorzej jest z odcinkiem przygranicznym (2’). Tutaj najtańszy wykonawca próbował zrobić ten sam numer co na A4 (podpiszcie aneks do budowy legalizujący nasze opóźnienie albo dopłacajcie). Tym razem został za to wyrzucony z placu budowy.
To precedens, nie wiadomo jak to się skończy. Pocieszmy się, że tamten odcinek i tak byłby bezużyteczny bez oddania do użytku odcinka środkowego (Bełk-Świerklany), którego budowa ruszyła znacznie później, już za Platformy.
Po ogłoszeniu wiadomości o Euro 2012 rząd Kaczyńskiego postanowił się sprężyć w kwestii wydłużania A4 do ukraińskiej granicy. Wydłużyli. Z Wieliczki do Szarowa. Całe dwadzieścia kilometrów! Żelazny kanclerz zawsze skuteczny w działaniu (odcinek nr 3).
Odcinek 4 to coś tak groteskowego, że zasługuje na osobną notkę. Rząd Belki doprowadził autostradę A2 do Strykowa w przekonaniu, że następny rząd natychmiast pociągnie ją ze Strykowa do Warszawy.
Żeby coś się znowu zaczęło dziać między Strykowem a Warszawą, musiała upaść IV RP. Przez ten czas sznury tirów rozjeżdżały centrum małego miasteczka. Co na to prezes Kaczyński? Zaczął budowę autostrady do Warszawy? Wew życiu. To byłoby drogie. I korupcyjne.
Dodano nowy węzeł na planowanej autostradzie A1 i powstał dziwoląg, wydłużający nasze autostrady o – w zależności od metody liczenia – pół kilometra lub o pięć kilometrów. A miasteczko Stryków ma teraz aż trzy węzły autostradowe (Stryków I, Stryków II i Stryków Północ).
Cieszę się, że ten dziwny odcinek powstał, bo sam miałem dość stania w sznurze tirów na skrzyżowaniach ze światłami w centrum Strykowa. Ale on nie powinien być budowany jako osobny odcinek oznaczony na mapce jako 4. Tam wszystko było gotowe do tego, żeby w 2005 ruszyła budowa A2 w stronę Warszawy.
I mielibyśmy tę drogę już dzisiaj, gdyby nie stracone dwa lata tysiącletniej Czwartej Rzeczpospolitej.
PS. Na mapie oznaczono na czarno autostrady, które zbudowały poprzednie rządy; na czerwono te, których budowę zaczął PiS (budowa odcinka 2’ jeszcze się nie zakończyła), na niebiesko te, których budowę zaczął rząd Tuska).
Obserwuj RSS dla wpisu.