Z wiekiem przyszła mi obsesja zastanawiania się nad tym, jak będzie wyglądał ostatni przykład jakiejś sytuacji, która do niedawna wydawała mi się rutynowa – ale przecież kiedyś przydarzy mi się po raz ostatni? Na przykład: jaka jest ostatnia piosenka, którą wyczaję w stylu tak bardzo dwudziestowiecznym: zaglądając na półkę z nowymi singlami w HMV na Oxford Street? I kupując coś w ciemno dla fajnej okładki?
Sklepów, w których istnieją jeszcze jakieś półki z singlami, ubywa – i pewnie HMV na Oxford Street też niedługo sobie odpuści. Ale jeszcze w kwietniu 2010 (na marginesie SciFi London) zdążyłem w ten sposób poznać wykonawcę znanego jako Plan B.
Przyznaję bez bicia, nie znałem go wcześniej. Nie jestem fanem hip-hopu ani R’n’B, ale nie jest to taka wrogość, żebym z automatu przełączał radio jak tylko usłyszę cokolwiek z tego gatunku. Po prostu nie moja filiżanka herbaty.
„She Said” uwodzi słuchacza już od perkusyjno-wokalnego intra. A potem zachwyca skala głosowa pana Benjamina Drew. Śpiewa – eeee, falsetem? Ale rapuje dobrą oktawę (?) niżej. Pewnie coś pokręciłem, nigdy nie byłem zbyt mocny w muzykologiczne klocki.
Jeśli dobrze rozumiem, bohater piosenki pada ofiarą kobiety dręczonej syndromem de Clerambaut – czyli urojonej miłości prowadzącej do obsesyjnej zemsty. Jak w reportażu mego kolegi Staszewskiego albo w strasznie fajnym filmie… ojej, jak napiszę w jakim albo napiszę z jaką moją ulubioną aktorką, to zaspojluję zaskakujące zakończenie (bo dopiero w finale okazuje się, że bohaterka grana przez moją ulubioną aktorkę jest owładnięta tym syndromem).
Znaleźć się w takiej sytuacji musi być okropnie, więc to jedna z nielicznych sytuacji w których się cieszę, że nie jestem przystojnym młodzieńcem o równie pięknym głosie jak pan Benjamin Drew ej kej ej Plan B.
Obserwuj RSS dla wpisu.