Tak długo czekaliśmy na tę ustawę, że blogobywalcy wybaczą mi drugą notkę z rzędu na ten sam temat. Dziś w „Wyborczej” prof. Środa uderza w nostalgię za „ważnymi, gęstymi dyskusjami wśród papierosowego dymu, nawet przy wewnętrznym zakazie palenia, jaki narzucała gospodyni domu”. Ten tekst budzi we mnie tyle reakcji, że nie mogę go nie skomentować.
Formułka o „dymie mimo zakazu gospodyni” bardzo ładnie zamyka kwestię „po co ustawa, wystarcza kultura”. Tam, gdzie zaczyna się nałóg, tam kultura się kończy. Palacze postrzegają siebie jako szarmantów, którzy zawsze pytają o pozwolenie. I dziwują się wielce, że niepalący postrzegają ich jako chamów, którzy palą „mimo zakazu gospodyni”.
„Nie znam intelektualisty, który by nie palił” – pisze Środa. Mam opory przed takimi deklaracjami, bo definicje „znajomego” i „intelektualisty” są mocno nieostre. Tim Snyder i Marci Shore to niewątpliwie intelektualiści i raczej uważamy się nawzajem za „znajomych”.
Spędziliśmy dość czasu na stopie mniej lub bardziej towarzyskiej, żebym mógł powiedzieć, że przynajmniej nie odczuwają oni potrzeby przerywania rozmowy, by wyjść na papierosa. Jeśli więc nawet palą, to ukrywają to bardzo starannie.
Czy David Ost by mnie uznał za znajomego? Spotkaliśmy się na konferencji a potem spacerowaliśmy Peters Street, gawędząc o Polsce i o lewicy. Na ulicy mógłby przecież zapalić, ale nie palił.
Może nie jest intelektualistą? Może czekał aż skończymy rozmowę? Z kulturalnym palaczem z cywilizowanego kraju przecież często jest tak, że nawet nie wiadomo, czy on w ogóle pali.
Zaryzykowałbym hipotezę, że Środa opisuje nie tyle intelektualistów „tak w ogóle”, co intelektualistów z PRL. W tekście pisze o opozycyjnych, ale partyjni też przecież kopcili.
PRL to była gospodarka niedoboru, brakowało szamponu, proszku do prania, mydła i nawet wody w kranie (pamiętacie te planowe wyłączenia na miesiąc w związku z remontem rur?). O takim burżuazyjnym wynalazku jak antyperspirant nawet nie ma co mówić.
Jak ktoś przez miesiąc nie mógł wziąć prysznica – i miał świadomość, że nie może się też umyć żaden sąsiad – to potrzeba zabicia zmysłu powonienia papierosowym dymem staje się zrozumiała nawet dla mnie. W PRL rzadko mogliśmy się delektować bukietem Mouton Cadet, a znacznie częściej aromatem starego capa.
PRL z punktu widzenia Środy i Żakowskiego był więc rajem wolności. Palono rzeczywiście wszędzie, nie było nawet tego przesądu, które przyszło do nas ze Zgniłego Zachodu, że należy się powstrzymać chociaż przy dziecku.
Ograniczanie wolności zaczęło się w 1995. Wtedy weszła ustawa chroniąca przede wszystkim przed smrodem w miejscu pracy. Przedtem uważano, że jak komuś przeszkadza smród, niech wyemigruje, bo praktycznie w każdym zawodzie obecność smrodu miała być czymś naturalnym.
Nauczyciel? To jasne, że pokój nauczycielski to palarnia. Dziennikarz? Jeśli podczas kolegium nie da się zawiesić w powietrzu siekiery, to wyjdzie im nudna gazeta. Urzędnik? Petenci też chcą zapalić!
Tamta ustawa była większym szokiem niż jej obecna nowelizacja. A jednak przez 15 lat uznano jej ustalenia za element cywilizacyjnego konsensusu. Chyba już nawet ani Żakowski ani Mikołejko nie będą w imię wolności palić przy dziecku albo na zebraniu, w którym uczestniczą niepalący (chciałbym przynajmniej zachować takie dobre wyobrażenie na ich temat).
Nawet obrońcy peerelowskiej wolności nie uważają już teraz, że każdy zawód musi się wiązać z narażeniem na smród papierosów – a tak było przed 1995. Najwyżej chcieliby zachować gorszą sytuację niektórych zawodów – dla ich wygody cierpieć mają kelnerzy i kolejarze.
Nie zgadzam się z nimi. Uważam, ze nikt nie powinien być narażony na smród papierosów niezależnie od wykonywanego zawodu. Ale cieszy mnie ewolucja, jaką przeszli przez te 15 lat (od „każdy zawód” do „tylko niektóre”).
Nie będzie żadnego „obywatelskiego nieposłuszeństwa”. Pogodzili się z tamtą ustawą, pogodzą się i z jej obecną nowelizacją. A może nawet – w odróżnieniu od intelektualistów z otoczenia prof. Środy – będą respektować zdanie „gospodyni domu”.
Obserwuj RSS dla wpisu.