Jako nastolatek miałem przyjemność przekraczać granicę francusko-szwajcarską pociągiem TGV relacji Lozanna-Paryż. Były lata 80., całe swoje życie spędziłem w PRL. Przekraczanie dowolnej granicy kojarzyło mi się z drobiazgowym sprawdzaniem papierów i bebeszeniem bagażu.
To wydawało mi się naturalne zwłaszcza tam, gdy granica była szerokim pasem wyburzonych budynków, dla stworzenia Todessstreifen dla snajperów w wieżach strażniczych – a na takie coś rozciągał się widok z okna pociągu relacji Warszawa Wschodnia – Berlin Zoologischer Garten. Człowiek się cieszył, że mu tylko torbę przeszukują, zamiast go od razu rozwalić.
Trochę mniej naturalne wydawało mi się jeszcze gorsze przetrząsanie bagaży na stacji granicznej Kunowice (jej, dzisiejsza młodzież pewnie nawet nie wie, że ją mija?) – w końcu tutaj nie mieliśmy już żelaznej kurtyny, tylko granicę pokoju i przyjaźni na Odrze i Nysie. Or sth.
Francuska kontrola wyglądała tymczasem tak, że do wagonu wszedł znudzony celnik, zawołał „Bonjour, vous-avez quelque merchandises a declarer?” i nawet nie zwolnił kroku, by zaczekać na odpowiedź. Wyglądało na to, że jego praca polega po prostu na przejściu całego pociągu i zadania w każdym wagonie tego pytania, ale tylko raz.
Byłem tym zachwycony i poczułem, że tak powinno być na każdej granicy. A jednak kilka foteli z przodu dwie dziewczyny, z wyglądu taka typowa lewicująca zachodnia młodzież alternatywna, być może urażone naburmuszonym głosem celnika, zaczęły go po jego wyjściu przedrzeźniać, powtarzając z groźną miną „bążur, wuzawe kelkemerszandiz adeklare”.
I jak zwykle w takich sytuacjach poczułem Hassliebe do zachodniej lewicującej młodzieży alternatywnej: ludzie, wam się z tej wolności i dobrobytu naprawdę już w biodrach przewraca. Nie zastrzelił, nie wybebeszył torby, powiedział „dzień dobry”, wuwuajował – i jeszcze wam mało?
Oczywiście, jak zwykle to zachodnia lewicująca młodzież alternatywna miała rację, nie ortalionowy peerelowski podróżnik. Nie było jeszcze Unii, nie było jeszcze Schengen, więc zachodnie państwa ciągle jeszcze zachowywały pozory kontroli granicznej – ale wszyscy mieliśmy jeszcze dożyć czasów, w których nikt już nawet nie idzie wzdłuż pociągu. Nawet w Kunowicach. A zamiast strefy śmierci na granicy berlińsko-berlińskiej mamy śliczny nowy dworzec, którym słusznie się zachwyca MRW.
Gdy tak podróżowałem wtedy po Europie Zachodniej, uświadamiałem sobie coraz boleśniej, że oni tam się integrują, znoszą kontrolę graniczną, ułatwiają życie normalnym ludziom – a my gnijemy zapyziali za żelazną kurtyną. Dla mojego pokolenia strasznie celna była metafora rzucona w 1988 przez Wałęsę w historycznej debacie telewizyjnej z Miodowiczem: oni tam jadą samochodami, a my ich chcemy gonić rowerem.
Jest w tym ogromna ironia, bo przecież to właśnie ja jadąc do pracy samochodem z napędem na cztery koła – który naprawdę mi się co zima przydaje, bo podwarszawskich dróg nikt nie odśnieża – jestem świadectwem polskiego cywilizacyjnego zapóźnienia. Zapóźnienia wobec mieszkańca Kopenhagi czy Wiednia, jadącego miejskim rowerem. Ale takie właśnie jest moje pokolenie, skażone na zawsze peerelowskim ortalionem.
Zanudzam drogich czytelników osobistymi refleksjami, bo akurat ostatnio naszło mnie na słuchanie Kraftwerku. A co można pisać o Kraftwerku? To geniusze, a o geniuszach można pisać tylko banalne pochwały.
Piosenka „Trans Europe Express” opisuje realne podróże, które Europejczycy mogli wykonywać na europejskich trasach (my wtedy dla nich nie byliśmy Europą – nie było nas na mapach samochodowych po Europie ani na przewodnikach po Europie, tak jak dziś często nie ma tam np. Albanii).
Czymś, czego kompletnie nie rozumiem, jest rezygnacja z logo i brandu rozsławionego piosenką Kraftwerku, na rzecz bezpłciowego Intercity i Eurocity. Ostatni pociąg z logo Trans Europe Express, relacji Paryż-Bruksela, zdjęto z rozkładów w 1995. I komu to przeszkadzało?