Wybuch w japońskiej elektrowni atomowej spowodował, że w obiegu pojawiły się różne mniej lub bardziej niemądre wypowiedzi, na które pozwolę sobie rzucić snop oświaty.
Otóż cokolwiek się wydarzyło i jeszcze wydarzy w Japonii, nie będzie to „wybuch taki jak w Czarnobylu”. Taki wybuch, czyli wybuch rozżarzonego grafitu w zetknięciu z gorącą parą wodną, możliwy jest tylko w reaktorach typu RBMK.
Zasada jego konstrukcji zakłada, że stosunkowo blisko siebie w reaktorze leżą grafitowe pręty i rury z wodą używaną do chłodzenia. Póki rury są stuprocentowo szczelne, wszystko jest w porządku, ale wystarczy, że para z rur wejdzie w kontakt z grafitem i mamy ka-bum, które na całą planetę rozrzuci radioaktywne paskudztwa prosto ze stosu.
Rosjanie chcą ponosić to ryzyko, bo RBMK ma plus przesłaniający wszystkie minusy: poza prądem produkuje też pluton do głowic jądrowych. Nadal używają tej technologii w trzech czynnych elektrowniach atomowych, w tym jednej pod Petersburgiem, więc wszystko przed nami.
Elektrownia Fukushima jako moderatora używa wrzącej wody, która jednocześnie napędza turbinę. Jeśli dojdzie do wybuchu w obiegu pary do powietrza przedostanie się napromieniowana para wodna. To zła wiadomość, ale ciągle o kilka punktów niżej na panikometrze od wybuchu czernobylskiego.
Neutrony w reaktorze tworzą uboczne produkty aktywacji, czyli radioaktywne izotopy powstające pod wpływem bombardowania neutronami. W wodzie głównym produktem aktywacji jest azot N16, bardzo promieniotwórczy, ale mający krótki okres rozpadu połowicznego, mierzony w sekundach.
Oznacza to, że para wodna uwolniona w takim wybuchu może podnieść poziom radiacji w bezpośrednim pobliżu uszkodzonego reaktora, ale nim doleci parę kilometrow dalej, będzie całkowicie nieszkodliwa (N16 ulega rozpadowi beta, produkując najzwyczajniejszy w świecie tlen O16).
Nie jest to jednak powód do całkowitego spokoju, bo na miejscu nadal mamy niesprawny reaktor, który stracił chłodzenie. Jego obudowa ukrywa kawał tablicy Mendelejewa z rozmaitymi produktami aktywacji. Jeśli dobrze rozumiem działania Japończyków, desperacko próbują zapewnić dodatkowe chłodzenie m.in. używając wody morskiej oraz przygotowują się na najgorszy scenariusz, czyli rozszczelnienie obudowy.
Wśród radioizotopów, które wydostaną się do otoczenia po rozerwaniu obudowy, jest radioaktywny izotop jodu, J-131. Wyjątkowo wredny z dwóch przyczyn: ma okres rozpadu mierzony w tygodniach a jednocześnie ludzki organizm gromadzi wszelki jod, radioaktywny i nie (organizm nie umie tego odróżnić), w jednym miejscu: w tarczycy.
Dlatego promieniowanie na skażonym terenie samo w sobie może być niewielkie, ale wchłanianie J-131 spowoduje w niedalekiej przyszłości duże ryzyko raka tarczycy. Zwłaszcza u dzieci, których tarczyca rośnie wraz z nimi, a więc: łapie ten jod wyjątkowo łapczywie.
Płyn Lugola to po prostu roztwór jodu w jodku potasu. Podawano go polskim dzieciom po to, żeby zapchać ich tarczycę nieszkodliwym J-127 tak, by organizm ewentualnym przefruwającym w pobliżu molekułom J-131 mówił: „dziękujemy, ale mamy zapas jodu na najbliższe 10 lat”.
Psychiatryk24, to cudowne źródło wiedzy o tym, co myślą ludzie, którzy nie myślą, uświadomił mi niedawno, że niektórzy uważają, że „lugola” to nazwa tego płynu. Pojawiła się tam dyskutantka o takim pseudonimie.
To nie jest oczywiście „ta lugola”, tylko wynalazek pewnego francuskiego lekarza z początku XIX wieku. Monsieur Jean Guillaume Auguste Lugol przy jego pomocy leczył choroby tarczycy (choć oczywiście nie mógł jeszcze zrozumieć, dlaczego to działa).
Zdecydowano go podawać dzieciom, bo ten roztwór potrafi zrobić każdy aptekarz czy pielęgniarka ze składników dostępnych w przeciętnej apteczce. A to musiało być robione na miejscu, bo rozwożenie leku z jakiejś centrali po całym kraju trwałoby za długo (Japończycy rozdają teraz preparat jodowy, żeby był pod ręką jakby co).
Szybka akcja polskiego rządu uratowała polskie dzieci przed wzrostem zachorowań na raka tarczycy, który niestety zaobserwowano na Ukrainie i Białorusi. Do dziś rząd PRL jest za to chwalony przez fachowców.
Psychiatrykowa Lugola zwymiotowała ten płyn i potem nie mogła zasnąć „w obawie, że obudzi się z łuską koloru zielonego na całym ciele”. Moja porada: jeśli od tego czasu pani nie dostała raka tarczycy, to już może pani spać spokojnie. Czarnobylski J-131 od tego czasu stał się już obojętnym dla zdrowia ksenonem.
Obserwuj RSS dla wpisu.