Przyznam się uczciwie, że jakoś omijała mnie dotąd grupa The Cake. To zdaje się wielki wstyd, bo gdy to wyznałem red. Sankowskiemu, spojrzał na mnie ze zdumieniem zmieszanym z politowaniem i powiedział, że właśnie po mnie by się spodziewał, że ich będę lubić, bo należą do mistrzów mojego ulubionego gatunku coverów od czapy.
Nadrobiłem zaległości i mogę już powymądrzać o twórczości The Cake. Faktycznie, są tak bardzo w moim stylu, że to była miłość od pierwszego słuchnięcia.
W samochodzie wpadł mi w uszy ich nowy przebój (który też bardzo polecam) „Long Time”. Brzmi jak muzyka płynąca prosto z mrocznej głębi tego miejsca, w którym powinienem mieć serce – niedbałe lo-fi, jakby każdy muzyk tylko parodiował swoją rolę. Chórek kpi z zaangażowanych chórków, frontmen z frontmenów, klawiszowiec coś popikuje jednym paluszkiem, trębacz udaje latynoskie klimaty.
Ale oczywiście nie o to chodzi, że coś nie stroi, że ktoś fałszuje, że ktoś nie trzyma rytmu – muzyka The Cake jest jak kreska Minkiewicza w „Wilq”, jest niedbała nie dlatego, że Minkiewicz by nie umiał narysować Wilq’a w stylu Mike’a Mignoli. Umiałby, ale nie za te stawki.
Zdaje się, że ktoś miał podobne komiksowe skojarzenie, bo gdy wpisałem do Youtube najfajniejszy cover od czapy w dorobce The Cake, wyskoczył mi piracki fanowski teledysk z doklejonymi kawałkami „Sin City”. Bardzo proszę, do Franka Millera to też pasuje.
Według red. Sankowskiego ich najlepszym coverem od czapy jest „I Will Survive”. Ja osobiście wolę „Perhaps, Perhaps, Perhaps”, choć prawdopodobnie z podobnego powodu. Obie te piosenki niosą w sobie ogromny ładunek emocji, który w coverze kapitalnie kontrastuje z hipsterskim luzactwem wykonawców.
Ten kontrast bawi mnie jeszcze bardziej, kiedy pierwowzorem jest kubańskie „Quizas, Quizas, Quizas”. Przy całym szacunku dla Glorii Gaynor, nikt nie pobije przecież w intensywności emocji ognistych Latynosów – ay carramba, muy caliente, senorita.
Nigdy nie byłem w Sacramento, stolicy stanu Kaliforna, z której pochodzą muzycy The Cake. Ale to jest właśnie problem Sacramento – Kalifornia słynie z swoich nadmorskich metropolii. Stolica stanu to tymczasem podchwytliwe pytanie dla uczestników teleturnieju.
Sacramento znalazło się na piątym miejscu listy najbardziej żałosnych miast w USA ogłoszonej przez Forbesa (w pierwszej piątce zreszą w ogóle rządzi Kalifornia – bardzo smutne miejsce poza tymi dwoma słynnymi miastami, a właściwie enklawami bogactwa w nich).
Muzycy z Sacramento pewnie mogliby włożyć więcej emocji w swoje piosenki. Chórek mógłby zapiać „ay ay ay” z większym zangażowaniem. Gitarzysta mógłby pomajtać gryfem. Frontmen mógłby udawać, że naprawdę przeżywa tę Straszliwie Namiętną Namiętność, o której śpiewa.
Ale tak jak Wilq jest superbohaterem z Opola, więc nie będzie się w starciu z byle doktorem Wyspą napinał jak superbohater z prawdziwego Nowego Jorku – tak samo muzycy z Sacramento nie będą się napinać tak, jakby byli z Los Angeles. Za te stawki mogą nam najwyżej leniwie pomachać przez okno.