W najnowszej „Lampie” przeczytałem wywiad Piotra Mareckiego i Piotra Kletowskiego z Grzegorzem Królikiewiczem – fragment większej całości opublikowanej przez „Ha Art”. Wywiad pozwolił mi lepiej zrozumieć, dlaczego nie lubię polskich filmów dokumentalnych.
Uświadomiłem to sobie kiedyś na festiwalu w Krakowie, obejrzawszy serię polskich dokumentów, których wspólną cechą było to, że bohater zawsze w nim wybuchał płaczem. Twórcy na spotkaniach z widzami odnosili się często do tej sceny, z dumą podkreślając, że bohater się w niej „otworzył”.
Ja czuję się zawsze zażenowany widząc ekipę filmową, która utrwala czyjś płacz, rozpacz, przerażenie, stan silnego wzburzenia nerwowego. Nie uważam, że taki człowiek jest „otwarty” – przeciwnie, w stanie wzburzenia emocjonalnego wszyscy są raczej mocno zamknięci i ponowny kontakt da się z nimi nawiązać jak ochłoną.
Na tle tych polskich smętów z wielką ulgą obejrzałem wtedy brytyjski film dokumentalny „Full English Breakfast”, opowiadający zgodnie z tytułem o sytym posiłku, od którego Anglicy lubią zaczynać ciężki dzień. Bekon, jajko sadzone, kiełbaska, tost, gorący pomidor, fasolka, grzybek – oczywiście, ilu kucharzy tyle przepisów, ale powyższe to z grubsza zestaw obowiązkowy.
Twórcy rozmawiają z szefem kuchni luksusowego hotelu i z właścicielką przydrożnej budy dla truckerów. Z konsumentami z klasy wyższej niższej, niższej wyższej i średniej średniej. Nic bardziej demokratycznego od chrupiącego płatka bekonu – czy jesz go w Savoyu czy w przydrożnej budzie, ta sama radość o poranku.
Polscy dokumentaliści pokazując tych wszystkich wiejskich ludzi sączących wino Arizona czy proszących „żeby nie bolało” twierdzą, że pokazują rzeczywistość. Ale rzeczywistością jest także to, co ludzie jedzą ze smakiem – a tego przecież w życiu by żaden Królikiewicz z Łozińskim nie sfilmowali, bo za mało dramy.
Ludzie nie tylko płaczą, ludzie się także uśmiechają. Polscy dokumentaliści zafiksowani na doktrynie „jest płacz, jest wartościowe dzieło”, pewne obszary rzeczywistości po prostu blokują sobie na dzień dobry. Dlatego z taką przyjemnością oglądam filmy dokumentalne na National Geographic czy Discovery, a na hasło „polski film dokumentalny” odbezpieczam pilota.
Królikiewicz opisuje okoliczności kręcenia filmu „List mordercy”, w której siostrę ludzi „w sadystyczny sposób zabitych przez tytułowego zbrodniarza” zapytał, czy przed kamerą „chciałaby coś przekazać mordercy”.
„Siedziała przy stoliku i zaczęła mówić do zbrodniarza, czyli do kamery (…) w pewnym momencie zaczyna przeraźliwie płakać. Wychodzi z pokoju (…) a ja cicho mówię operatorowi: nie drgnij nawet, a dźwiękowca gwałtownym gestem wysyłam za nią; a ona idzie do łazienki, nachyla się nad wanną – słychać to – smarka, ociera łzy, niewidoczna dla nas, a dźwiękowiec, rejestrując to za jej zgodą, stoi za nią”.
Od tych słów robi mi się wszystko na raz. Jeśli ta pani wyszła to znaczy, że nie chciała być nagrywana. Co to znaczy, źe dźwiękowiec „rejestrował to za jej zgodą”? Przecież o tę zgodę nie pytał – najwyraźniej Królikiewicz uważa, że brak sprzeciwu to domyślna zgoda, a to przecież nieprawda.
Po kiego grzyba wtórnie wiktymizować kobietę, która już dużo przeżyła pytaniami typu „co by pani powiedziała mordercy”? Żeby się poryczała i dźwiękowiec mógł nagrać jak smarka? To ma być etyczny wybór reżysera?
Choć temat etyki dokumentalisty pojawia się w tym wywiadzie, to wyłącznie w kontekście bardzo ważnych pytań takich, jak Czy Wolność Jest Zawsze Dobra. Rozmówcy nie zadają pytania o etyczny wymiar doprowadzania kobiety do płaczu na potrzeby filmu.
Ale pytają, o jejku jak pytają. Kocham ich za pretensjonalne niby-pytania bez pytajnika, jak np. „Przestrzeń filmową poza kadrem można nazwać estetycznym gestem demokratyzmu, a więc gestem politycznym” (verbatim, to już całe pytanie!).
Ja bardzo przepraszam, ale to jest pustosłowie (czy jest coś, czego NIE można nazwać „gestem politycznym”?), któremu pozór inteligentnej głębi nadaje użycie sufiksu „yzm”. Zabiegizm stylistycznistyczny charakteryzujący młodystycznych wannabistycznych krytycystów filmizmu, częstystyczny w publikacjonistyce „Ha-Artyzmu”.
Normalnie bym tego materiału nie przeczytał, bo za dużo zapala się lampek alarmowych (Królikiewicz! Ha-Art! młodzi ambitni krytycy filmowi!), ale lecę do Londynu na spotkanie z facetem, który robi filmy dla ludzi takich jak ja.
Szykując się na najgorsze, wziąłem dużo do czytania w razie ugrzęźnięcia na lotnisku. Mam nadzieję, że islandzki wulkan nie stanie między mną a moim full ingliszem.
Obserwuj RSS dla wpisu.