Udało mi się przemycić w tekście do gazety jeden z moich ulubionych cytatów literackich w oryginale: „Times 14.2.84 miniplenty malquoted chocolate rectify”. Ze względów pokoleniowych, w uszach mojej duszy brzmi on wypowiadany głosem Annie Lennox (#po40).
Ścieżka dźwiękowa do adaptacji Michaela Radforda z 1984 stała się przedmiotem groteskowej przepychanki między reżyserem a współprodukującą film wytwórnią Virgin. Wytwórnia chciała wypromować popularny wówczas elektropopowy duet Eurythmics – Radford uważał, że jego muzyka nie pasuje do totalitarnego klimatu i zamówił klasyczny podkład u Dominika Muldowney.
W efekcie mamy orwellowski klimat, w którym istnieją różne wersje filmu z różnymi soundtrackami, DVD wycofane z obiegu i przemielone. Sam film i towarzysząca mu płyta Eurythmics „1984 (For The Love of Big Brother)” popadły trochę w zapomnienie. Niesłusznie, bo to bardzo dobra płyta i całkiem niezły film.
Spór o to, jaka muzyka lepiej pasuje do „1984” to echo odwiecznego sporu interpretacyjnego – na ile powieść Orwella jest alegorią komunizmu, a na ile kapitalizmu. Prawdziwego komunizmu Orwell, jak wiadomo, nigdy nie widział.
W Katalonii zetknął się tylko ze stłamszeniem przez radzieckich agentów rozkwitającej tam utopii anarcho-socjalistycznej, w której robotnicy przegonili właścieli z fabryk i sami uruchomili produkcję. Z wszystkich znanych mi opisów wynika, że funkcjonowało to nawet całkiem nieźle, ale to jedno z tych najbardziej zagadkowych „what-if” z historii XX wieku – jak to by się mogło dalej potoczyć, gdyby nie Stalin i Franco?
Wiele fabularnych elementów „1984” pasuje bardzo wyraźnie do kapitalizmu. To, czym zajmuje się Julia w Ministerstwie Prawdy, to fabularyzowany opis teorii „przemysłu kulturalnego” Adorno i Horkheimera. A co tam, zacytuję:
„Że różnica między serią Chryslera a serią General Motors jest złudzeniem, o tym wie już każde dziecko, które się tą różnicą entuzjazmuje. To, co znawcy omawiają jako wady i zalety, służy jedynie utrwaleniu pozorów konkurencji i możliwości wyboru. Tak samo ma się rzecz z produkcjami Warner Brothers i Metro Goldwyn Mayer”
Czytałem „Rok 1984” na nielegalu, na początku lat 80. Uderzyło mnie oczywiście wtedy to, że mieszkańcy Oceanii w ogóle dostają przydział czekolady – w Polsce zakłady 22 lipca, d. E. Wedel, właśnie zamiast tego oferowały „wyrób czekoladopodobny” pod hasłem „i w kryzysie nie damy się”.
Problem z czekoladą polega na tym, że zawiera kosztowny element: masło kakaowe, którego potrzeba znacznie więcej niż samego kakao. Stąd pokusa, by zastąpić je tanim tłuszczem roślinnym innego pochodzenia.
Pokusa równie dobrze znana komunistycznej Polsce, jak kapitalistycznej Wielkiej Brytanii, w której straszliwe czekoladopodobne świństwo produkuje firma Cadbury. Od wejścia Wielkiej Brytanii do EWG przez 30 lat trwała ich walka o prawo do nazywania tego szajsu „czekoladą” na rynkach europejskich, zakończona niestety zwycięstwem tuż przed naszą akcesją w 2003.
Niestety, można dziś w Europie sprzedawać krap marki Kit Kat, Mars czy Cadbury – i nazywać to „czekoladą”. Nawet komuniści tego nie robili. A co gorsza, w zeszłym roku upadła włoska inicjatywa, żeby przynajmniej tę prawdziwą czekoladę nazywać „czystą czekoladą”, dla odróżnienia od brytyjskiego batonika „Zwycięstwo”.
O czym więc jest właściwie „Rok 1984” – o systemie radzieckim, którego Orwell w ogóle nie znał, czy brytyjskim, który znał aż za dobrze? Od odpowiedzi na to pytanie częściowo zależy to, czy soundtrack w stylu pop będzie nas w tym filmie razić, czy raczej wyda nam się pasować jak ręka do rękawiczki.
Ja w każdym razie pod wpływem przypomnienia sobie tego cytatu, w kółko teraz słucham tej znakomitej starej płyty.
Obserwuj RSS dla wpisu.