Do przywilejów mojego wieku należy to, że na pewne ważne pytania można udzielić odpowiedzi z niezmąconą pewnością. Na przykład: jaka jest najlepsza piosenka punkrockowa ever. Odpowiedź to oczywiście „Holiday in Cambodia” Dead Kennedys.
Spójrzmy na ten genialny tekst, którego gorzki cynizm nie stracił nic na aktualności: a więc chodzisz do szkoły od roku czy dwóch i myślisz, że wiesz już wszystko. Myślisz, że w samochodzie tatusia zajedziesz daleko, bo na Wschodnim Wybrzeżu tacy jak ty nieźle sobie żyją. By podkreślić swój wyrafinowany gust, słuchasz etnicznego jazzu na swoim stereo za dwadzieścia kafli (wprawdzie w oryginale jest „five grand”, ale przeliczając na nasze trzeba dodać VAT).
Styl życia amerykańskiej klasy średniej skontrastowany jest tutaj z „lajfstajlem” poddanych Pol Pota. „Pracuj ciężej z lufą przy plecach za miskę ryżu dziennie, bądź niewolnikiem żołnierzy, aż padniesz z wycieńczenia, a twoja głowa przyozdobi wtedy tyczkę”.
Tylko czy to jest kontrast czy paralela? Obraz niewolnictwa w dyktaturze przepleciony jest z obrazem pracy w klasie średniej („całuj dupę gdy się sprzedajesz jak dziwka, żeby się wzbogacić – ale twój szef i tak jeszcze szybciej będzie się bogacić twoim kosztem”). Identyczny zwrot o „całowaniu dupy” pojawia się przy opisie obu systemów, a czy wizja ludzi odzianych w jednakowe czarne uniformy odnosi się do garniturów na Wall Street czy do niewolników na polach ryżowych, to już właściwie nawet nie wiadomo.
Do świetnego tekstu mamy też genialną muzykę. Proszę zwrócić uwagę na gitarowe solo, zawsze słaby punkt w punku. Ten gatunek powstał przecież w opozycji do jałowego podniecania się techniczną wirtuozerią gitarzystów hardrockowych (czyli stylu „Mass Turbo”, jak to zgryźliwie nazywał pewien mój kolega w młodości). No ale jakże często antytezą wirtuozerii były solówki po prostu kiepskie technicznie.
Tutaj kolega East Bay Ray wprawdzie w kilku taktach pokazuje nam, że jakby chciał, to by odstawił nam jakiegoś hendriksa dla ubogich, ale THE Crowning Moment of Awesome tej piosenki następuje oczywiście w momencie, w którym szóstka zamiast się rozkręcać w wyrafinowaną solówkę, zamiast tego po prostu gra to samo, co czwórka (tyle że te parę oktaw wyżej).
Piosenka nabiera wtedy tej energii, której pragnie publiczność na koncercie rockowym skandując – czepiałem się ostatnio MRW, że za dużo przeklina na blogu, no ale tego nie da się określić innym słowem – „NA-PIER-DALAĆ! NA-PIER-DALAĆ!”. Muzyka łączy wtedy estetykę wojskowego marsza i pieśni buntowników, anarchię i dyscyplinę, wolność i uświadomioną konieczność w dialektyczną syntezę rockowego wykurwu.
Zaprawdę, gdyby mogła istnieć lepsza piosenka punkowa – świat korporacyjnego kapitalizmu ległby w gruzach od jej pierwszego odtworzenia. Na stereo za dwadzieścia kafli.
Obserwuj RSS dla wpisu.