„Congratulations” MGMT to oficjalnie najbardziej niedoceniana płyta, jaką kupiłem sobie w 2011. Kupiłem trochę z rozpędu pod wpływem zachwytu „Kids”, ale podejrzewałem, że to będzie grupa jednego przeboju.
Jakże błędnie! W miarę słuchania poszczególne piosenki awansowały u mnie w ajtjunsach z trzech na cztery, a wreszcie na pięć gwiazdek i teraz „Kids” do „Congratulations” mają się dla mnie mniej więcej jak „Arnold Layne” do „Wish You Were Here”.
Ciekawe ilu komcionautów mam dostatecznie starych, żeby zrozumieć tę metaforę? Dla mnie znaczna część zauroczenia „Congratulations” płynie z nostalgii za dziedzictwem psychodelicznego rocka – które z kolei dla odpowiedzialnych za MGMT panów Goldwassera i VanWyngardena, urodzonych gdy to dziedzictwo konało w wymęczonym „Final Cut”, było przeszłością zamierzchłą jak dla mnie Frank Sinatra.
Panowie MGMT mają jednak gusta wyrafinowane i eklektyczne, o czym świadczy choćby ich miks w cyklu „Late Night Tales”, z Suicide, Velvet Underground i Durutti Column oraz ich coverem Bauhaus. No aż mi się czasy wymieniania winylami z tow. Zgliczyńskim przypomniały. Może po prostu wydają płyty dla ludzi w moim wieku bo wiedzą, że już tylko my kupujemy płyty – a może ja naprawdę przypadkowo spędziłem młodość w wyjątkowo inspirującej dekadzie?
Najwięcej słucham ostatnio otwierającego płytę „It’s Working”, ale polecam serdecznie całość – to nie będą zmarnowane pieniądze. Najwyżej uznacie je za wyjątkowo nieatrakcyjny kurs wymiany za pieniążek w plastikowej kopercie, ukryty wewnątrz płyty. Można nim zdrapać okładkę, żeby była inna – oczywiście, nigdy tego nie zrobię, tak jak nie zdrapałem nalepek na okładkach „Pink Floyd”.
Obserwuj RSS dla wpisu.