Jak zabić śmiechem Europejczyka w Stanach? Pokazać mu najstarszy budynek w Los Angeles. Jak zabić śmiechem użytkownika Ajfona? Pokazać mu zapowiedź przywitanej z entuzjazmem przez środowisko użytkowników Androida pierwszej „stacji dokującej” na ich telefony.
Stacji jeszcze nie ma w sprzedaży, ale Cory Doctorow już się cieszy jak dziecko („This is pretty much my bedside holy grail. I’m going to try to get hold of one and review it”). Za chwilę będę opisywał właściwości tej stacji – użytkownicy sprzętu z jabłuszkiem proszeni są o przybranie pozycji, w której ewentualne zglebienie przyniesie im minimalne obrażenia.
W stacji telefon ładuje się przez USB, a dźwięk pobierany jest przez gniazdko słuchawkowe. Te dwie wtyczki dają łatwość obsługi, którą producent określa jako „plug-and-play”, choć to raczej „wyciągnij jeden kabel, wyciągnij drugi kabel, podłącz jeden kabel, podłącz drugi kabel, zamocuj urządzenie w stelażu, schowaj nadmiar kabla i doistaluj aplikację”.
Aplikację? No tak. To, co w świecie jabłuszka jest tak bardzo zelbstfersztendlyś, że się nad tym nawet niespecjalnie zastanawiamy – po prostu wkładamy nasze iCośtam w najrozmaitsze stacje dokujące i od razu użytkujemy – wynika po prostu z tego, że system operacyjny projektowali mądrzy ludzie i przewidzieli odpowiednie funkcje.
Tutaj zaś musimy sięgnąć po „beta technology from Sonr” (aaa!), w której dane przekazywane są po wtyczce słuchawkowej (AAA!) i modlić się, że zadziała. Nawet dla Doctorowa największą zaletą tego rozwiązania wydaje się jego zbędność – „no app necessary if you’re content controlling the device from the touch screen”.
Android to fascynujący przykład tego, jak w kapitalizmie realnie wygląda wolność wyboru. Użytkownicy iPodów, iPhonów i iPadów mają do wyboru nieprawdopodobnie bogatą kolekcję najrozmaitszych stacji dokujących – tutaj mamy listę „top 15” takich w miarę normalnych, ale poza tym kto chce, może mieć stację w kształcie Hello Kitty, w kształcie ducha z Pacmana, wreszcie specjalną do kibla.
I wszystkie są naprawdę plug-and-play rozumianym po makówkarsku, że wkładasz i działa. Do licha, coraz więcej hoteli oferuje gościom budzik ze stacją dokującą, żebyś mógł się obudzić od ulubionej piosenki!
To bogactwo wyboru zawdzięczamy opracowanemu przez Apple własnemu standardowi wtyczki, tzw. dock connector. Idzie po nim zasilanie, audio, wideo, dane i sygnały sterujące. Dock jednocześnie sam w sobie ma zaczepy sprawiające, że dalsze mocowanie już nie jest konieczne.
Oczywiście, najlepiej byłoby dla mnie tak, że analogiczny standard opracuje komisja powołana przez Ludowy Komisariat Technologii Cyfrowych w Socjalistycznej Federacji Europejskiej. Ale jako rozwiązanie „najlepsze z realistycznych” wolę takie, w którym megakorp po prostu narzuci „standard de facto” drobnym producentom.
Taka sytuacja to win-win dla wszystkich: dla konsumentów, bo mają wybór – i dla drobnych producentów, bo im się po prostu opłaca robić takie gadżety, skoro na dzień dobry wiedzą, że mają miliony nabywców z kompatybilnym urządzeniem. A stacja dokująca na Androida ma działać na „większości urządzeń”, ale pewnie nikt nie potrafi opracować konkretnej listy kompatybilnych i niekompatybilnych.
Android ma tę zasadniczą zaletę, że telefony z nim są dostępne już za złotówkę w promocji. I OK, szanuję tę zaletę, ale jakbym miał już brać telefon za złotówkę, to wolałbym dumbfona bez wodotrysków.
Jeśli ktoś chce wykorzystywać smartfona w pełni – a więc oglądać na nim filmy, słuchać z niego muzyki, używać komercyjnych aplikacji, wpada w Androidzie w piekło, które entuzjaści tej platformy nazywają „wolnością”, a cała reszta „bajzlem”.
Nie podłączysz do telewizora – bo do tego modelu nie ma kabelka. Nie zaktualizujesz systemu – bo ten model zatrzymał się na Froyo. Nie będziesz sterował z klawiszy w kierownicy samochodu – bo takie coś to tylko na ajfonie. Nie włożysz do hotelowego docka – bo tam jest applowska wtyczka.
To ja od tak rozumianej wolności zdecydowanie wolę przemyślany iStandard.
Obserwuj RSS dla wpisu.