Udało mi się wykręcić od udziału w medialnej panice o „popkulturze, która inspiruje szaleńców do zbrodni” (czy to nie była przypadkiem najbardziej żenująca okładka „Polityki” ever?).
Jak wiadomo, nic tak silnie nie skłania szaleńców do zbrodni, jak kiepskie warunki pracy. Popkultura nie zajmuje tu nawet miejsca medalowego, bo przecież są jeszcze patriotyzm i religia. To dla mnie zamyka temat masakry na premierze Batmana.
Nie uniknę natomiast tematu „prawicowości Batmana”. Niestety, nasz popkulturowy dyskurs to wciąż tylko polskojęzyczne komcie do tego, co piszą portale za oceanem. Dyskutujemy o czymś tylko dlatego, że ktoś coś chlapnął do Forbesa.
Za oceanem mają teraz kampanię wyborczą, więc wszystko im się kojarzy. Hedlajny typu „Romney jest jak Wolverine” będą tam dominować w memosferze tak, jak u nas w okresie wyborczym „Tusk jest jak Wiedźmin”.
Trzymajmy się jednak faktów. Christopher Nolan jest Brytyjczykiem, więc wątpię, żeby amerykańskie wybory angażowały go tak bardzo, żeby aż przemycał aluzje w swoich filmach. Tym bardziej, że Batmana od początku planował jako trylogię i zaczął te plany osiem lat temu.
Skoro planował zamkniętą trylogię, w miarę wierną komiksom, wiadomo było od razu, jaki wróg Batmana pojawi się w ostatniej części – Bane. Niektórym wydaje się wręcz, że Bane to wymysł Nolana, tymczasem pojawił się w 1993 w albumach z serii „Knightfall”.
Widząc, jak pierwsze dwie części prowadzą nas przez komiksowe fabuły z „The Man Who Falls”, „Year One”, „Killing Joke” i „The Long Halloween”, w zakończeniu spodziewałem się czegoś między „Knightfall” a „The Dark Knight Returns”. I dostałem właśnie to (z „No Man’s Land” w bonusie).
Witam nowicjuszy debatujących nad tym, co właściwie symbolizuje Bane – ale muszę was rozczarować, ta debata jest już od dawna pełnoletnia. Sugerowałbym najpierw przeczytać to, co w niej już napisano, zanim się wyskoczy z radosnym „Bane to Robespierre”.
Bane jest symbolem brudnego sumienia Ameryki. Jest ceną, którą Ameryka musi zapłacić za to, że popiera demokrację i prawa człowieka tylko tam, gdzie jej się to opłaca. W fikcyjnej latynoskiej republice Santa Prisca – akurat bardziej się opłaca utrzymywanie okrutnego marionetkowego reżimu.
To on wtrąca więźniów politycznych do więzienia Pena Dura, w którym Bane przyszedł na świat. Nolan przesunął to więzienie gdzieś na Środkowy Wschód – i to ma sens.
Bane to popkulturowa prekognicja Bin-Ladena. On też był przecież karą za imperializm. Żeby zaszkodzić Rosjanom w Afganistanie, Amerykanie gotowi byli dostarczać broń samemu diabłu. No i dostarczyli, a dwadzieścia lat później diabeł wystawił fakturę.
Latynoski Bane byłby dzisiaj anachronizmem, dzisiejszy Bane pochodziłby raczej może z Iraku, może z Pakistanu, może z Afganistanu – czyli jak w filmie. Komiksowy Bane nie jest socjopatą, kocha swój uciemiężony kraj. Po prostu chce, żeby mieszkańcy Gotham City poczuli smak lekarstwa, które tak ochoczo aplikują innym.
U Nolana jest tak samo. Gotham sprowadza Bane’a na własne życzenie. Najpierw mamy nieudaną „czarną operację” CIA, potem biznesmena, który z Banem robi szemrane interesy. I diabeł wystawia fakturę.
Odczytanie Bane’a jako alegorii ruchu Occupy Wall Street jest błędne. Wszystkie postacie wyjaśniają w tym filmie swoje motywy w łopatologicznych monologach (zdecydowanie przegadanych – to mój jedyny zarzut).
Bane wyjaśnia więc Wayne’owi, że nie ma prawdziwej rozpaczy bez uczucia nadziei, dlatego chce dać mieszkańcom Gotham nadzieję fałszywą jak ta, która torturuje więźniów, karmiących się marzeniem o ucieczce.
Dlatego właśnie przedstawia się mieszkańcom Gotham jako rewolucjonista, który przyszedł ich wyzwolić. Tak naprawdę zamierza ich wymordować, ale chce przed śmiercią dać im fałszywą nadzieję – żeby bardziej cierpieli.
Próba odczytania „DKR” jako alegorii bieżących wydarzeń prowadzi więc do wniosku, że Occupy Wall Street pokazane jest w tym filmie jako jedyna nadzieja współczesnego świata. To ma być prawicowe?
Ja jednak proponuję oddać Bogu co boskie, a popkulturze trykotowe galoty. Nie róbmy z siebie Rusha Limbaugh, nie doszukujmy się aluzji politycznych tam, gdzie ich nie ma.
Obserwuj RSS dla wpisu.