Wiele reakcji wśród mych sieciowych przyjaciół i nieprzyjaciół wzbudził występ Christopha Waltza w programie Saturday Night Live. Parodiując samego siebie wystąpił w trailere nowego filmu Tarantino, „Djesus Uncrossed” („the H is silent!”) oraz jako Benedykt XVI w reklamie funduszu emerytalnego dla papieży.
Tym samym SNL znów potwierdził swoją pozycję forpoczty czujki szpicy zwiadu awangardy telewizyjnej komedii, która przecież tak bardzo zmieniła się od 1975 roku, gdy program zadebiutował na antenie NBC. Pierwszy sezon wypromował nieznanego dotąd komika Chevy Chase’a, potem ruszały kariery Dana Aykroyda, Billa Murraya, Eddiego Murphy’ego, Mike’a Myersa, Bena Stillera, Jima Carreya…
Program zmienił komedię filmową i telewizyjną na zawsze. Czasem na lepsze, czasem na gorsze (świat byłby lepszym miejscem, gdyby Adam Sandler znalazł sobie inny zawód). Nazwiska komików wypromowanych przez SNL większość bywalców tego bloga potrafi wymienić sama, odczapistyczny ranking poświęcę więc mniej oczywistym karierom katapultowanym przez ten program.
Przede wszystkim – Muppety. Nim Kermitowi udało się podpisać „standardowy kontrakt na sławę i bogactwo”, czyli długi zwój spisany nieczytelnym maczkiem, lalki Jima Hensona szlajały się po różnych programach dla dzieci. A ich ambicje słusznie sięgały dalej.
Współpraca układała się źle. Jim Henson miał autorskie podejście do każdej swojej lalki. Wtrącał się do scenariuszy mówiąc np., że „Scred by tego nie powiedział”. Scenarzyści i producent programu Lorne Michaels też jednak mieli swoje ambicje, skończyło się to awanturą i rozstaniem.
Muppety przygarnął, jak wiadomo, Lew Grade. Reszta jest historią. Dorosłe korzenie Muppetów w SNL wyjaśniają, dlaczego te sympatyczne lalki nie boją się takich żartów, jak powyżej.
Obsypany Oscarami kompozytor muzyki filmowej Howard Shore blogobywalcom kojarzy się głównie z pompatycznymi tematami do wielkich widowisk fantastycznych, takich jak „Władca Pierścienic”. On też kiedyś jednak był początkującym artystą, usiłującym zaistnieć w zawodzie – a choćby i jako oprawca muzyczny w telewizyjnym kabarecie.
To on wymyślił nazwę „Blues Brothers” dla duetu Dana Aykroyda i Johna Belushi. Występował także na ekranie, jako kapelmistrz zespołu Howard Shore and His All [$Noun] Band”. W tym wypadku – jako wąsata pielęgniarka dyrygująca zespołem pielęgniarek z przychodni św. Jakuba.
Jak wiedzą blogobywalcy, uwielbiam covery zacierające granicę między muzyką rockową a tradycyjnym croonerstwem w stylu Las Vegas. Teraz to coś, co leci w każdej knajpie, 30 lat temu to było bluźnierstwo takie, jak Christoph Waltz parodiujący papieża.
Tylko Saturday Night Live mogło się więc w 1981 poważyć na coś takiego, jak występ piosenkarza udającego Franka Sinatrę, coverującego piosenki rockowe pod hasłem ówczesnego hiciora „I Love Rock’n’Roll”. Teraz Paul Anka nagrywa taką płytę na serio, wtedy to było katowanie edża.
Joe Piscopo, sprawca tego bluźnierstwa, nie zrobił większej kariery. Może to skutek wpływów samego Sinatry, który znał kogo trzeba wiecie gdzie?
Piscopo spotkał go w kasynie w Atlantic City, gdzie sam występował z wiązanką swoich parodii Sinatry. Czekał ze strachem na werdykt Mistrza.
Ten łaskawie wskazał go palcem i powiedział do swojego otoczenia, „on jest całkiem zabawny – ten mały kutas”. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Piscopo poczuł wielką ulgę. Sam pochodził z włoskiej rodziny z New Jersey, więc wiedział, że pewnych ludzi nie należy drażnić.
Po koncercie Sinatra machnął na niego ręką, „Joe, chłopcze, przyłącz się do nas”. „Czy mogę ci mówić Frank?” – spytał natychmiast Piscopo. „Nie” – kategorycznie odpowiedział The Old Man.
PS. Cytaty i anegdoty za książką „Live from New York”.