Ostatnia płyta Muse to przykład przestrzelonego marketingu. Z pijarowego punktu widzenia wszystko poszło świetnie, jednego singla wybrano na hymn jakiejś dużej imprezy sportowej, drugi stał się hitem wiralnym pod hasłem „Muse eksperymentuje z dubstepem!”.
W rezultacie mam wielu znajomych, którzy nawet nie chcą dać szansy płycie „2nd Law”. Bo nie lubią hymnów dużych imprez sportowych, ani eksperymentów z dubstepem. Tylko że z Pink Floyd „The Wall” też można by wybrać jedną balladę gitarową i jeden eksperyment z disco.
Ja z kolei muzyki wiralnej oraz hymnów dużych imprez sportowych nie lubię do tego stopnia, że udaje mi się w miarę konsekwentnie izolować. Do dzisiaj nie usłyszałem „Koko spoko”, a z „Gangam Style” tylko pierwsze 30 sekund. Nawet nie wiem, co leci po „Oppa Gangam Stajl” i w jakim to w ogóle jest języku!
Dlatego „Survival” z tej płyty mi się bardzo podoba, zwłaszcza gdy go słucham tuż po „Prelude”. Że to w ogóle był hymn jakiegoś euro w mundialu, dowiedziałem się niedawno, pytając znajomych, dlaczego nie lubią „2nd Law”.
Muse lubię mniej więcej tak jak kino Tarantino. Znam i szanuję gatunki muzyki, do których nawiązują – synth pop, glam rock, heavy metal – ale przecież nie można dzisiaj grać glam rocka tak, jakby Bryan Ferry był jeszcze przed trzydziestką.
Natomiast – znowu jak u Tarantino – wszystko w Muse ma najwyższą jakość wykonania. Piękny i oryginalny głos, doskonała produkcja płyty, pomysłowe aranżacje, niebanalne linie melodyczne.
Nie wiem, co mogę zaproponować tym, którym tę płytę nieodwracalnie skompromitowała zbyt skuteczna promocja. Pewnie nie mogą jej już tak jak ja po prostu odpalić w odtwarzaczu i słuchać bez skojarzeń z euro w mundialu i flejmów o dubstepie. Może chociaż „Madness” się wam z niczym nie skojarzy, więc możecie zacząć od tego?
A na przyszłość – może nie oglądajcie sportu i profilaktycznie wywalajcie znajomych szerujących gangamy, bo kto wie, co wam jeszcze zepsują.