Blogobywalcy dobrze wiedzą, który punkt festiwalu Transatlantyk najbardziej mnie podekscytował – nie Yoko Ono, nie Leszek Możdżer, tylko przegląd kina klasy B w autorskim wyborze p. Jacka Rokosza. Jako sierpniowy ranking od czapy proponuję więc relację z festiwalu.
Nikogo nie zaskoczę wskazując „Królową Krwi” jako film, który najbardziej mi się spodobał. Pewnie dlatego jego plakat wykorzystano jako plakat całej imprezy.
Oceniając jako całość – ten film też był bardzo niedobry. Dałoby się jednak z niego wyciąć sympatyczne pół godziny horroru o załodze statku kosmicznego, mordowanej przez hipnotyczną wampirzycę o zielonej skórze.
Niestety, dodano do tego dodatkową godzinę, która miała uzasadnić, skąd ta wampirzyca się tam wzięła. Otóż mamy rok 1990, trwa pokojowy podbój kosmosu. O zimnej wojnie ani słowa, ale z fabuły wynika, że albo jedna strona wygrała, albo się rozeszło po kościach.
W każdym razie, gdy profesor Farraday (sir Basil Rathbone, który się zgodził wystąpić bo zaproponowano mu dużo kasy za jeden dzień) ogłasza w ONZ, że ludzkość powinna wysłać ekipę ratunkową w pomoc kosmitom, którzy się rozbili na Marsie, przedstawiciele ludzkości zgadzają się przez aklamację.
Nikt, nawet delegacja radziecka, nie oponuje – mówiąc na przykład, że podstawowa zasada sf to nigdy nie reagować na distress call. Przecież wiadomo, jak to się skończy, wystarczy zajrzeć na tvtropes.
Fabuła związana z lotem na Marsa jest nudna i idiotyczna. Ładne są tylko sceny startów i lądowań rakiet kosmicznych, które wycięto z filmów radzieckich (w jednej scenie widać czerwoną gwiazdę).
Wrażenie też robi modernistyczny gmach instytutu łączności pozaziemskiej. To ucieleśnienie tego, jak pół wieku temu wyobrażano sobie przyszłość. Pojęcia nie mam, co to za budynek, internetowe źródła milczą (ktoś coś?).
Jeśli ktoś to chce sobie teraz obejrzeć, polecam jednak przewinięcie do pierwszych scen z kosmitką. Reszta to strata czasu (mimo ubawu, jaki dostarcza obserwowanie młodziutkiego Johna Saxona i Dennisa Hoppera).
Kosmitkę grała Florence Marly, urodzona w Czechosłowacji jako Hana Smekalova. Gra całkiem fajnie, gdybym oglądał to jako dziecko, mógłbym się naprawdę przestraszyć.
IMDB podaje o niej ciekawostkę. Otóż w czasach maccartyzmu wpisano ją na czarną listę, zniknęła z ekranu na pewien czas. Okazało się potem, że wpisano ją przez pomyłkę. Chodziło o Anną Marly.
Dlatego właśnie kolesie od „porządny obywatel nie ma się czego obawiać” przerażają mnie bardziej od wampirzyc z kosmosu. Wampirów nie ma, pomyłki w nazwiskach się zdarzają.
Film „Galaktyka terroru” zasłynął tylko ze sceny, w której robak gwałci astronautkę (Taaffe O’Connell) i tam rzeczywiście nie ma poza tym nic ciekawego. Scenę, jak mówił pan Jacek przed pokazem, wymyślono już na planie, bo w scenariuszu robak miał ją tylko zjeść.
To ilustruje główną słabość tego filmu. On po prostu nie był reżyserowany i to cały czas widać. Wiele scen robi wrażenie wymyślonych na chybcika – „a może ja teraz zrobię o tak?”, rzucił ktoś na planie i reżyser kiwnął głową, że czemu nie.
W odróżnieniu od pozostałych, ten film zdawał się mieć jakieś ambicje. Aktorzy czasem usiłują odgrywać głębsze uczucia, rzucają filozoficznymi maksymami. Dlatego na tym pokazie było zdecydowanie najwięcej śmiechu.
Śmiech na takich przeglądach to rzecz zrozumiała, ale wolę się śmiać z filmu, niż z celowo umieszczanych sucharów. Pokaz „Złej czerwonej planety” zepsuły mi polskie napisy.
Jakby sam film był za mało zabawny, tłumacz starał się dośmieszyć – lub chociaż dowulgaryzować – dialogi. Zamiast „radio się zepsuło” napis „radio się zjebało” i cała sala w ryk.
A przecież naturalnych powodów do śmiechu nie brakowało. Ultraniskobudżetowy film o wyprawie na Marsa miał tragikomicznie słabe efekty specjalne.
Pejzaże Marsa po prostu narysowano i dla wzmocnienia efektu, przebarwiono na czerwono. Niespecjalnie pomogło.
W scenie, w której bohaterkę pożera marsjańska roślina wyraźnie widać, że macki owej rośliny to gumowe szlauchy i biedna aktorka, udając, że się chce uwolnić, jednocześnie musi nimi majtać dla efektu, jak Bela Lugosi u Eda Wooda. Tego nie ma co dośmieszać.
Panie Jacku, może następny przegląd poświęcić dorobkowi Karola Strasburgera, ale za to unikać strasburgerów w polskich napisach?