Z opóźnieniem odniosę się do dyskusji na temat filmu „Wilk z Wall Street” – w związku z czym uwaga, będą fundamentalne spojlery. Chcę się odnieść do tych zarzutów merytorycznie, co wymaga zdradzania zwrotów akcji.
Filmowi zarzucano gloryfikowanie postaci Jordana Belforta, giełdowego oszusta, którego gra Leonardo DiCaprio, na podstawie wspomnień tegoż. Z zarzutem wyszła córka innego aferzysty, umoczonego w ten sam przekręt, za nią podchwyciły to media z całego świata.
To nie jest nowa sytuacja. „Wall Street” Stone’a też przecież był potępieniem Wall Street, ale sam pamiętam, jak w Polsce był potem szał na noszenie czerwonych szelek. W filmie „Boiler Room” inspirowanym również aferą Belforta, postać luźno wzorowaną na Belforcie gra Ben Affleck i tam też jest kapitalna scena, w której bohaterowie filmu oglądają „Wall Street” i recytują monologi Gordona Gekko.
Znają je na pamięć. To ich idol.
Filmy o ludziach noszących garnitury od Hugo Bossa mają ten sam problem, co filmy o ludziach noszących mundury od Hugo Bossa – jak uchwycił to kiedyś w swojej wystawie Uklański, oni są tak dobrze ubrani, że robią wrażenie na ludziach o słabych umysłach. Takich podatnych na „simple Jedi mind tricks”.
Nie ulega to dla mnie wątpliwości, że postać Jordana Belforta będzie imponować wannabe wilczkom giełdowym. Tak samo imponował im Michael Douglas jako Gordon Gekko.
No trudno, to są przecież właśnie dokładnie takie same mendy jak Belfort. Czego oczekujecie po tych ludziach, moralnej przemiany podczas seansu kinowego? Zarżą bezmyślnie na dowcipach z dziwkami, a potem wrócą do studiowania analizy technicznej wykresu WIG-20.
Zarzuty o gloryfikowanie takiej postawy biorą się z dwóch błędów, które zademonstruję na przykładzie recenzji z serwisu foch.pl. Autorka kwalifikuje ten film jako „bromance”, a w scenie z „prowadzeniem po lemonach” pisze, że „nie sposób też nie czuć (…) przekornego podziwu dla ułańskiej fantazji bohatera”.
Zacznę od sceny z lemonami. Nie, nie czułem podziwu. Czułem współczucie.
Jasne, że ja też chciałbym być trochę bogatszy niż jestem, ale nie zazdrościłem Belfortowi jego bogactwa. Do spełnienia wszystkich marzeń związanych z kasą wystarczyłoby mi, powiedzmy, 50% podwyżki.
Ponieważ moje wynagrodzenie jest zależne od tego, ile piszę, mógłbym tę podwyżkę dać sobie sam, po prostu wcześniej wstając i później idąc spać. Na przykład regulując jedno i drugie jakimiś prochami (legalnymi).
Wiecie co? Nie chcę. Może i mógłbym dzięki temu jeździć droższym samochodem, ale to nie wydaje mi się tego warte.
Jordan Belfort tymczasem wszystkie swoje „sukcesy” odnosi przy pomocy prochów dużo mocniejszych i zdecydowanie nielegalnych. I te prochy stały się dla niego celem samym w sobie, on już nawet nie odczuwa przyjemności z tych wszystkich złotych kranów i marmurowych sedesów.
Jest narkomanem, jedyne co mu sprawia przyjemność, to chemiczny odlot. W tej scenie cały jego świat właśnie się wali, bo z powodu narkotyków nie może na czas powstrzymać przyjaciela (Donniego), przed wypaplaniem ich wspólnych sekretów przez telefon na podsłuchu.
Prosta czynność, jaką jest podjechanie samochodem i odebranie przyjacielowi słuchawki, w tej sytuacji go przerasta. Pełznie po ziemi, zdrętwiałym językiem usiłuje coś wykrzyczeć do żony, wdaje się z przyjacielem w groteskową bijatykę. Czego tu zazdrościć? Co tu podziwiać?
Z tym przyjacielem to też nie jest takie proste, jak w „bromance”. Przyjaciela genialnie gra Jonah Hill i faktycznie, zdaje się być osobą najbliższą Belfortowi.
Gdy już FBI kazało mu nosić podsłuch, podaje przyjacielowi kartkę: „don’t incriminate yourself, I’m wearing a wire”. Przyjaciel tę kartkę odkłada na bok, niby żeby ją ukryć… a w następnej scenie z tą kartką w dłoniach w domu Belforta pojawia się agent FBI (też świetny Kyle Chandler), żeby go zabrać do ciupy za złamanie warunków współpracy.
Chwilę przedtem widzieliśmy ostatnią rozmowę przyjaciół bez podsłuchu. Belfort wreszcie przestał ćpać i chlać, więc zrozumiał, w jakim żyje ekskremencie. Donnie odmawia detoksu. Nałóg jest silniejszy.
Jak to z narkomanami bywa – Donnie zdradza więc najbliższego przyjaciela. Bo dzięki temu zostanie na wolności. A więc, z łatwym dostępem do dragów.
To ma być „bromance”? To ja już wolę swoje nudne i szare życie. Przynajmniej nie muszę pełzać w panice i nie mam takich „przyjaciół”.