W roku 1951 Konrad Adenauer przeprowadził w Niemczech ustawę, która jego partii zapewniła kilkanaście lat stabilnej większości (a i obecna polityczna potęga Angeli Merkel coś może jej zawdzięczać). O tym, jak bardzo przegięty w prawo jest polski system polityczny najlepiej świadczy to, że w Polsce coś takiego zaproponować można najwyżej na niszowym blogasku lewicowego dziennikarza.
Choć, nawiasem mówiąc, dla Platformy zaproponowanie podobnego rozwiązania byłoby szansą na ucieczkę do przodu przed jesiennymi wyborami. Mogłaby odzyskać inicjatywę strategiczną po porażce negocjacji z górnikami, rozwiązać problem nadchodzącej konfrontacji ze związkami i ośmieszyć opozycję.
Ustawa zatytułowana była z charakterystyczną teutońską lekkością pióra: „Gesetz über die Mitbestimmung der Arbeitnehmer in den Aufsichtsräten und Vorständen der Unternehmen des Bergbaus und der Eisen und Stahl erzeugenden Industrie”. Dla przyjaciół – Montanmitbestimmunggesetz, czyli Ustawa o współzarządzaniu w przemyśle ciężkim.
Zgodnie z nią, w radach nadzorczych przedsiębiorstw w przemyśle ciężkim wprowadzono parytet między przedstawicielami kapitału a przedstawicielami pracowników. Przysługuje im też wpływ na obsadę przynajmniej jednego stanowiska w zarządzie firmy (tzw. Arbeitsdirektor).
Później „mitbestimmung” rozszerzano o inne branże i inne formy pracowniczej partycypacji (dziś dotyczy to wszystkich firm zatrudniających więcej niż 500 pracowników). Jeśli nasz kapitalizm wygląda tak radykalnie inaczej od niemieckiego, to wynika także z tego, że tam z miejsca pracy radykalnie wyeliminowano 64 lata temu „folwarczny model zarządzania”, który do dziś jest ostoją Rzeczpospolitej.
Nie wiem, czy do państwa już dotarła radykalność niemieckiej reformy z 1951. Pracownicy w radzie nadzorczej! Ich przedstawiciel w zarządzie spółki! O tempora, o mores, o szajse, z jakiej partii był ten Adenauer, z Trockistowsko-Maoistycznego Frontu Jakiegoś Straszliwego Lewactwa?
Christlich Demokratische Union, meine Damen und Herren. To właśnie dlatego SPD bardzo długo nie było w stanie sformułować atrakcyjnej wyborczej kontroferty i nie potrafi do dzisiaj. Jeśli klasa robotnicza kojarzy największą zdobycz stulecia z chadekami, komu potrzebni są socjaldemokraci?
W Polsce takie rozwiązanie wydaje się czymś z jakiejś odległej, egzotycznej krainy – choć od kraju, w którym doskonale się sprawdza, oddzielają nas dwie niezbyt szerokie rzeki.
U nas neoliberalny publicysta powiedziałby zapewne, że gdyby pracowników dopuścić do współzarządzania zakładem, to rozkradną, przepiją i zrujnują. Ale tak naprawdę nie musi nawwet tego mówić, bo to temat, o którym w ogóle u nas nikt nie mówi, ani prawica, ani lewica.
Nie ma co o to pytać pana Leszka, pani Madzi czy pana Rysia (nie mówiąc o panu Januszku). Nie ma co też poruszać tego tematu wśród uczestników seminarium o znaczeniu fallusa w „Ecrits” Lacana – w przewodniku Krytyki Politycznej „Partycypacja” współzarządzaniu poświęcono jeden malutki rozdzialik (pióra Jarosława Urbańskiego).
Żeby było zabawnie, o pozytywnych doświadczeniach niemieckich dużo mówiono w okresie pierwszej „Solidarności”, bo to pasowało do wizji „rzeczpospolitej samorządnej”. Po 1989 osamotnionym propagatorem takich rozwiązań był Jacek Kuroń.
Z jego inicjatywy przeprowadzono „Pakt o przedsiębiorstwie”, który teoretycznie upodmiatawiał pracowników. Praktycznie jednak służył przede wszystkim ułatwieniu prywatyzacji, która u nas niemal zawsze kończyła się ubezwłasnowolnieniem pracowników.
Proponując takie rozwiązanie, Platforma mogłaby przed kolizją ze związkowcami uciec do przodu. Zamiast się zderzyć, dodać gazu, niczym w wypasionym BMW. Bo to przecież nie jest tak, że w Niemczech związki są słabe: wprost przeciwnie!
Ale związki, których reprezentanci uczestniczą we współzarządzaniu przedsiębiorstwem oraz ubiegają się w zakładzie o głosy wszystkich pracowników (w tym także niezrzeszonych) – po prostu działają inaczej. Patrząc na Niemcy powiedziałbym: z pożytkiem dla wszystkich.
W Polsce sami zbudowaliśmy sobie model kapitalizmu konfrontacyjnego. Zarząd korporacji ma gdzieś swoich pracowników, pracownicy mają gdzieś lamborghini prezesa. Każdy ma tyle, ile wyszarpie dla siebie, nikt nie myśli w dalekosiężnym interesie spółki.
Można inaczej. Co więcej, zmieniając ten stan rzeczy, Platforma mogłaby znokautować PiS i SLD tak samo, jak Adenauer znokautował nimi SPD. Oczywiście wiem, że nikt nikogo nie znokautuje, ale na niszowym blogasku pogdybać mi chyba wolno.