W czasach PRL kinematografia podlegała ministerstwu kultury. Pomiędzy ministrem a, dajmy na to, Andrzejem Wajdą były wprawdzie różne urzędy, zarządy, agencje i zespoły, ale teoretycznie minister mógł przekazać polecenie typu „słuchajcie no, Wajda…” przez hierarchię służbową. A gdyby hierarchia stawała okoniem, mógł teoretycznie wszystkich po kolei powyrzucać, z Wajdą włącznie.
W 1968 zresztą zrobiono to praktycznie – rozwiązano zespoły filmowe. Uboczną ofiarą padł projekt kręcenia „Powrotu z gwiazd” – czy Aleksander Ford by temu podołał, to osobne pytanie, ale nigdy się już nie dowiemy, bo wziął i wyemigrował.
Wydawałoby się, że po czymś takim środowisko filmowe powinno się już nie podnieść, tymczasem skutki były odwrotne. Środowisko okopało się w szańcach Stowarzyszenia Filmowców Polskich i zrobiło się jeszcze bardziej nieposłuszne.
Władze wyznaczyły na pacyfikatora Janusza Wilhelmiego, który w latach 60. nie bez pewnych sukcesów pacyfikował środowisko literackie. Jak wiadomo bywalcom tego bloga, został on złośliwie sportretowany w „Głosie pana” Lema jako Wilhelm Eeney, „najlepiej ubrany człowiek Projektu”.
W 1977 Wilhelmi przyjechał na forum filmowców, towarzyszące festiwalowi (który wtedy był w Gdańsku), z prostym przesłaniem, które z kolei mistrz Wajda włożył w „Człowieku z marmuru” w usta Bogusława Sobczuka: kręcicie filmy za państwowe pieniądze, więc macie realizować państwową politykę. Ku jego zaskoczeniu, nikt go nie poparł, nawet filmowcy, których władze uważały za „swoich”.
W rezultacie festiwal objęto zapisem cenzorskim. Relacja ukazała się tylko w drugoobiegowym „Zapisie”.
To było pyrrusowe zwycięstwo. Ludzie apolityczni, unikający angażowania się po którejkolwiek stronie („trzeci Witek” z „Przypadku” Kieślowskiego), zaczęli sięgać po „Zapis” po prostu dlatego, że chcieli się czegoś dowiedzieć o festiwalu polskich filmów.
Ostatnie dwa lata gierkowskiej kinematografii to paradoksalny okres, w którym im bardziej władza przykręcała filmowcom śrubę, tym odważniejsze kręcili filmy. Władzy na złość.
Wszystko to przypomniało mi się, gdy minister kultury zajął kuriozalne stanowisko w sprawie pominięcia miłego władzom filmu w festiwalowej selekcji. „W demokratycznym kraju nie powinno mieć miejsca blokowanie filmów przez komisje festiwalowe” – napisał.
Jest akurat odwrotnie. W demokratycznym kraju organizatorzy festiwalu blokują, kogo chcą i promują, kogo chcą. Ich zbójeckie prawo. Niezadowolonym pozostaje zrobienie własnego festiwalu.
Czasem tak się dzieje. Festiwal w Cannes pomyślano jako odpowiedź demokratycznej Europy na faszystowski festiwal w Wenecji. Który z kolei powstał dlatego, że rodzina Volpich namówiła Mussoliniego, żeby Duce na koszt państwa wydłużył sezon w ich ośrodkach na Lido.
Decyzje jurorów na festiwalach często są polityczne, w co najmniej trzech znaczeniach. W sensie – excusez le mot – technicznym („reżyser X nie lubi reżysera Y”), w sensie ideowym (zainteresowanych odsyłam do mojego artykułu o bojach Felliniego z włoską prawicą), wreszcie w sensie geopolitycznym („wypadało nagrodzić kogoś z Maghrebu”).
Narzekanie na decyzje Festiwalu w Gdyni ma trwającą dobre cztery dekady tradycje. Pisząc książkę o PISF, prześledziłem dość wnikliwie te boje.
Szukano przede wszystkim formuły festiwalu. Czy ma być wewnętrzną sprawą Stowarzyszenia Filmowców Polskich? A może ma być autorską imprezą dyrektora artystycznego o nieograniczonych uprawnieniach?
Wypróbowano już różne opcje i nikt (chyba) nie twierdzi, że obecna formuła zostanie na zawsze. Zdumiewa mnie co innego. Minister kultury zamiast skorzystać z okazji do przedstawienia własnego pomysłu na festiwal (chętnie poznamy!), strzelił bezproduktywnego focha. Kolejnego już w swoim bogatym dorobku.
Czy chce zostać zapamiętany tylko z tego? Jak na razie, jedynym jego osiągnięciem jest to, że udało mu się wepchnąć do kadru w fotorelacjach z otwarcia nowego odcinka A1 (z którym jego rząd nie miał nic wspólnego; otwarcia pisowskich dróg, jak Bóg da, zaczną się w 2019).
Niedługo będziemy pisali podsumowania roku rządów PiS. Niektórym resortom sporo się udało zmienić. Nie mówię, że „dobrze”, nie mówię, że „źle” – mówię, że sporo.
Jak będzie wyglądać podsumowanie roku działalności ministra Glińskiego? Przeciął kilka wstęg, zajął kilka stanowisk, ogłosił kilka pustych obietnic.