Udało mi się odnieść niespodziewany sukces w soszial mediach wpisem kpiącym z okładkowego materiału w najnowszym „Newsweeku”. W materiale tym Żakowski, Wielowieyska i Morozowski zapowiadają wolę walki z pisowskim zamachem na media, a robią to tak tragikomicznie nieporadnie, że na Nowogrodzkiej musieli cały dzień się brechtać.
W kapitalizmie o mediach mówi się na dwa sposoby. Jeden, klasycznie korporacyjny, brzmi tak, że to biznes jak wszystkie inne, musi na siebie zarabiać, akcjonariusze muszą być zadowoleni, hajs się musi zgadzać.
Tak media usprawiedliwiają się, kiedy biorą reklamy od Amber Gold albo mówców motywacyjnych od „negocjacji z polipem”, dają autorski program szarlatanowi od leczenia chorób „lewoskrętną witaminą C”, analizują majtki Dody, propagują rasizm, obskurantyzm, seksizm i postawy autorytarne (tak, na to wszystko znajdą się przykłady).
I jest drugi sposób – górny diapazon. Media jako strażnicy prawdy, obrońcy uciśnionych, pocieszyciele strapionych, misjonarze misji, poławiacze powołania. W ten drugi uderzamy, kiedy ktoś nam chce zrobić kuku, jak teraz PiS.
Problem polega na tym, że te dwa sposoby są niekompatybilne. Na któryś się trzeba zdecydować.
Korporacyjne media w Polsce już dawno wybrały ten pierwszy. Co za tym idzie, ten drugi będzie brzmieć jak pusto, fałszywie, jak klawisz fortepianu, który stracił strunę. Jak ten okładkowy wywiad w „Newsweeku”.
Korporacyjne media w 3RP miały mnóstwo okazji, żeby pokazać społeczeństwu, że jesteśmy mu do czegoś potrzebni. Że widzimy w odbiorcach kogoś więcej, niż dotarcie dla reklamodawców i cele sprzedażowe do realizacji.
Mogliśmy wypracować kodeks dobrych praktyk, zgodnie z którym – na przykład – nie bralibyśmy reklam od piramid finansowych, bez względu hajs. Mogliśmy stanąć po stronie lekarzy, nauczycieli czy lokatorów zwalnianych na bruk.
Nie zrobiliśmy tego. Zmarnowaliśmy mnóstwo świetnych okazji do zajęcia stanowiska i mnóstwo jeszcze lepszych do siedzenia cicho. Nie chce mi się sprawdzać, co było na pierwszych stronach gazet, kiedy Jolanta Brzeska popełniła „samobójstwo” poprzez wywiezienie siebie do lasu i podpalenie.
Jak znam korporacyjne media, były tam jakieś opowieści o fajnopolakach, o ludziach sukcesu, tych co to im się udało zmienić kredyt i wziąć pracę, żeby razem z prezydentem manifestować radość orłem-morłem. Zawsze woleliśmy pisać o ludziach sukcesu, bo Jolanta Brzeska to kiepski temat i kiepski target.
W efekcie utrwaliliśmy powszechne skojarzenie, że media stoją po stronie tych, którzy się cieszą z rosnącego PKB – a nie tych, którzy odczuwają na swojej skórze towarzyszący mu spadek udziału płac w PKB. Po stronie innowacyjnych biznesmenów, jak Mazgaj czy Brzoska, a nie po stronie ich pracowników, którzy wylądowali na lodzie, bez wypłaty.
Możemy sobie protestować, że to skojarzenie jest niesprawiedliwe. Niesety, klęski wizerunkowej nie da się naprawić tupaniem nóżką.
Piszę „my”, choć komcionauci mi świadkiem, że zawsze stałem po innej stronie. Nigdy nie odgrywałem decyzyjnej roli. To nie ja wymyśliłem orła-morła, to nie ja zwalniałem, to nie ja zatrudniałem, to nie ja układałem linię, to nie ja sobie wypłacałem premię za dobre wyniki.
Ale wiem, że to nie ma znaczenia. W popkulturze znamy to przecież od dawna jako „tragedię hydraulika na Gwieździe Śmierci”. Może sobie krzyczeć „to nie ja, to Tarkin”, to da dokładnie tyle samo, co tupanie nóżką.
Czy mam jakąś radę dla mediów? Taką jak dla Jacka Żakowskiego, który w tym wywiadzie deklaruje, że gdy mu Kaczor zabierze miejsce pracy, będzie żyć z „fejsowania i twitowania”.
Z mediów społecznych ciężko wyżyć, między innymi dlatego tego sam ich nie monetyzuę. Ale to jest do zrobienia i na zajęciach w Collegium Civitas omawiam ze studentami także kwestię monetyzacji.
Mówię im, że jeśli widzą siebie za pięć lat jako następną Red Lipstick Monster, muszą już teraz zacząć budować zasięg.
Budowanie zasięgu trwa latami (chyba, że ktoś ma bogatego wujka, kto mu go kupi – ale pomińmy takie scenariusze dla uproszczenia). Otóż to samo czeka naszą branżę.
Może kiedyś odbudujemy społeczne zaufanie – ale to będzie trwać latami. Trzeba było np. kilka lat temu pomysłodawcom (dziś nie wiadomo już, kto to był – nikt się nie chce przyznać) orła-morła powiedzieć, żeby spadali, bo to kompromitacja.
Kolejna zmarnowana okazja, by siedzieć cicho. Jak mawiał trener Piechniczek, zmarnowane okazje się mszczą.