Dawno nie pisałem na blogu o popkulturze, bo samo hasło „blog popkulturowy” zaczęło mi się kojarzyć z wujowym kontentem, który mi czasem wpada na fejsie do feeda z winy znajomych, którzy nie mogą się powstrzymać przed odpowiedzią na dowolne „a wy jak myślicie”.
Ale nowy pełnometrażowy film o „Gwiezdnych Wojnach” to wystarczająco ważny powód. A wy jak myślicie?
Otóż mi się podobało. I polecam wszystkim tym, którzy – tak jak ja – nie mają serca do rozszerzonego uniwersum, nie znają filmów animowanych, komiksów, gier itd. To nie jest wymagane.
„Solo” znakomicie broni się jako film standalone. Ba, nawet nie trzeba znać pozostałych filmów pełnometrażowych.
Znajomość jest o tyle wskazana, że różne kultowe cytaty, typu „I did the Kessel run in 12 parsecs”, „I love you / I know” czy „I have a bad feeling about this”, tutaj są podrzucone w zabawnej, przewrotnej wersji. Ale nawet jak się nie zauważy nawiązania, i tak brzmią fajnie (zwłaszcza wyjaśnienie zagadki tych „parseków”).
Z wszystkich „Gwiezdnych wojen”, ten film najbardziej przypomina western. Łatwo byłoby tę fabułę przerobić na historię o rewolwerowcach przewożących nitroglicerynę w czasach wojny secesyjnej i włączających się w bitwę z syndykatem zbrodni, terroryzującym górnicze miasteczko.
Spotkałem się z zarzutem, że Alden Ehrenreich, aktor grający tytułowego bohatera, za bardzo próbuje być Harrisonem Fordem. Nie zgadzam się.
Ford 40 lat temu był naturszczykiem, to była jego pierwsza duża rola. I to zresztą tradycja „Gwiezdnych wojen”, że główną rolę gra zwykle jakiś totalny Hudefak, wspierany dzielnie zawodowymi aktorami drugoplanowymi, którzy grają wspaniale, acz zazwyczaj robiąc tylko jedną minę (jak Alec Guinness).
Ehrenreich naturszczykiem nie jest, wprost przeciwnie. Jeśli bym cokolwiek mu zarzucił, to właśnie że w odróżnieniu od Forda za bardzo gra.
Miny ma różne i zazwyczaj skopiowane od innych aktorów. W najgorszych chwilach przypomina Jacka Blacka, w najlepszych Jacka Nicholsona. Harrisona Forda – raczej nie.
Ale to jakoś dziwacznie pasuje do tej fabuły. Ta jest wyjątko idiotyczna nawet jak na „Gwiezdne wojny”. Bohaterów niebywale często ratuje Niezwykły Zbieg Okoliczności aka Deus Ex Machina.
Nie raziło mnie to, bo od razu zacząłem sobie to wyobrażać tak, że Han Solo spisał pamiętniki (albo ktoś nagrał jego gwiezdne opowieści z kantyny na Tatooine). I to jest ekranizacja tych pamiętników czy przechwałek, w których każdą igłę przerobiono na eskadrę galaktycznych wideł.
Nadekspresyjna gra Ehrenreicha pasuje do takiej munchauseniady. W całym pakiecie – jakoś to kupuję.
Jeśli chodzi o kwestię „doświadczonych aktorów, którzy cały czas robią tę samą minę”, to najlepszy film z serii „Gwiezdne wojny”. No offense, sir Alec: Woody Harrelson, Paul Bettany, Donald Glover, Emilia Clarke i Thandie Newton po prostu lepiej wiedzieli, co mają zrobić, a pan przecierał pionierskie szlaki.
Szczególnie zachwycający jest Glover jako Lando Carlissian. Jego akurat widzimy w scenie pisania (właściwie nagrywania) pamiętników. Totalnie pójdę do kina na ewentualnego spinoffa „kroniki Lando”, jeśli będzie go grać Glover.
OK, jeśli nie, to pewnie też. Ale mniej entuzjastycznie.
A wy jak myślicie?