A może byśmy pogadali o nowym filmie Tarantino, dla przyjemnej odmiany? To dla mnie reżyser najulubieńszy z ulubionych, najukochańszy z ukochanych, nie jestem go w stanie obiektywnie oceniać, po prostu wszystko mi się podoba.
„Pewnego razu w Hollywood” jest bodajże w największym stopniu komedią z jego dotychczasowej twórczości. To mnie zaskoczyło, bo idąc do kina wiedziałem o tym filmie tylko tyle, że tematem przewodnim jest zbrodnia na Cielo Drive.
W zasadzie niby jest… i tutaj przerywam i solennie przyrzekam, że niczego nie zaspojluję, a także zaapeluję, by unikać spojlerów. Kto chce pisać o zakończeniu, niech użyje rot13!
No więc, wracając, niby jest, ale mimo wszystko w tle. Owszem, w napisach do filmu znajdziemy aktora grającego Charlesa Mansona, a także tę czwórkę, która zabiła Sharon Tate z przyjaciółmi.
Ale to są role piątoplanowe. Na pierwszym planie jest dwójka gwiazdorów, Leonardo DiCaprio i Brad Pitt, koncertowo autoparodiujący swoje emploi.
DiCaprio gra neurotycznego gwiazdora, który ciągle wpada w panikę, że nie umie grać.
Niczym BoJack, żyje sobie w willi z basenem, hajsu ma jak lodu, ale dwa słowa wystarczą, żeby wybuchnął płaczem nad swoją nieudaną karierą.
Brad Pitt z kolei przechodzi samego siebie w roli „sympatycznego twardziela”. Gra kaskadera, który jest trochę najlepszym kumplem, a trochę chłopcem na posyłki dla DiCaprio.
W jednej scenie, która nawet nie ma porządnego uzasadnienia fabularnego, rozbiera się od pasa w górę, żeby pochwalić się swoją przepięknie wyrzeźbioną sylwetką typu „Bez Grama Tłuszczu”. Wygląda to trochę tak, jakby Tarantino kazał mu zbudować postać, będącą wręcz campowo przegiętym wcieleniem stereotypu „seksownego kowboja”.
Specjalnością obu panów są bowiem westerny, chociaż aktor, którego gra DiCaprio, grywa także „zbrodniarzy tygodnia” w serialach sensacyjnych. Najwięcej sławy przyniósł mu film o drugiej wojnie światowej „14 pięści McCluskeya”, który wygląda na połączenie „Tylko dla orłów”, „Parszywej dwunastki” i „Inglorious Basterds”.
To wszystko mu nie wystarcza. Marzy o rolach szekspirowskich. Chciałby zagrać w jakimś porządnym filmie – najlepiej w reżyserii swojego nowego sąsiada, Romana Polańskiego!
Rodzina Mansona jest tylko tłem, ale obecnym właściwie przez cały czas. Bohaterowie ciągle gdzieś w tle widzą jakieś autostopowiczki – w tym wyglądające na nieletnie uciekinierki z domu.
Brad Pitt gra postać zasadniczą i obowiązkową. Gdy dziewczyna mu pokazuje na migi, że jedzie na zachód, a on ma coś konkretnego do załatwienia na wschodzie, no to cóż, pożegna ją przyjaznym machaniem i pojedzie załatwiać to co chciał załatwić.
Manson, jak wiadomo, w takiej sytuacji jednak zmieniał plany i korzystał z okazji do zrekrutowania kolejnej zagubionej duszyczki. Podrywając autostopowiczki, Brad Pitt nieświadomie podąża jego tropem.
Los Angeles wygląda więc tutaj trochę jak w „Pulp Fiction” czy „Wściekłych psach”. Na powierzchni mamy pozornie raj na ziemi – palmy, baseny, knajpy, szybkie kobiety, piękne samochody. Ale piekło jest tuż za rogiem i w każdej chwili mogą z niego wyskoczyć Pumpkin i Honey-Bunny.
Tym razem tym piekłem jest „true crime”, więc nolensując wolensa, Tarantino zmusza do zastanowienia się trochę bardziej na serio nad jego źródłem. Każdy czytelnik tego bloga zapewne choć raz miał w życiu jakąś rozkminę: skąd się wzięły zbrodnie Mansona?
Hipisów zapamiętaliśmy jako „łagodnych ludzi z kwiatami we włosach” – trudno ich sobie wyobrazić jako sadystycznych morderców. Bitelsi śpiewali o miłości i pokoju, a Manson odnalazł w ich tekstach nienawiść i wojnę.
Do dziś pokutuje ten mit, że gdyby ludzie porzucili alkohol dla marihuany i LSD, świat stałby się lepszym miejscem. Tak jakby w Afryce bojówkarze nie odurzali się haszyszem podczas masakrowania sąsiadów maczetami!
Ale nie twierdzę, że sam mam lepszą odpowiedź na pytanie „skąd Manson”, bo to oczywiście część odwiecznego, nierozkminialnego „unde malum”. Wolałbym, żeby istniała jakaś prosta, spiskowa interpretacja typu „uboczny skutek eksperymentów CIA nad kontrolą umysłów”. Ale chyba jej nie ma.
Lem miał prostą odpowiedź na pytanie „skąd zło”: że w epoce lodowocowej hominidy wbrew sobie musiały stać się drapieżnikami. Tylko że ta odpowiedź to tylko nowe opakowanie dla starego: „bo taka jest Natura Lucka (TM)”…
ALE DLACZEGO JEST TAKA?!??!?!?!?!?!?
@WO
„Hipisów zapamiętaliśmy jako „łagodnych ludzi z kwiatami we włosach” – trudno ich sobie wyobrazić jako sadystycznych morderców.”
Stare Hollywood (które symbolizuje postać grana przez DiCaprio) nierzadko uważało hippisów za zagrożenie, lęk ten udokumentował m.in. epizod Star Treka z 1969 r. pt. „The Way to Eden” [1]
[1] link to memory-alpha.fandom.com
Tarantino nie jest moim najulubieńczym reżyserem, choć bardzo lubię. Nie szukałbym u niego odpowiedzi na pytanie o naturę lucka. Zresztą samo pytanie unde malum rezonuje tylko w świecie religijnym w którym świat stworzył dobry bóg, a ludzie zostali zbawieni.
Przyroda jest dosyć okrutna i bezwzględna bez jakiegoś nadrzędnego powodu.
@bantus
„Przyroda jest dosyć okrutna i bezwzględna bez jakiegoś nadrzędnego powodu.”
Istotnie, należy raczej pytać unde bonum w oceanie śmierci i cierpienia, które są po prostu szczególnymi przypadkami zasady entropicznej, realizowanymi w świecie ożywionym. Czyniąc dobro kumulujemy energię celem lokalnego odwrócenia ogólnej strzałki rozkładu.
@wo
…To dla mnie reżyser najulubieńszy z ulubionych…
Mam to samo.
Nie obejrzałem jeszcze nowego dzieła to się nie wypowiem, ale mam,jeżeli jest tu na to miejsce, małą osobistą anegdotkę.
Pierwszy mój film mistrza to Pulp Fiction, obejrzany na jakimś zjechanym piracie VHS. Oglądam. Początek mocny, ale potem coś zaczyna się dziać z chronologią. No, myślę, coś piratowi się pokopało przy nagrywaniu. Oglądam dalej. Fajne. Coraz lepsze. Robi wrażenie. Ba, nawet ten piracki babol nie zepsuł filmu. No, po prostu rewelka!
Dopiero przy kolejnym seansie, na szczęście dość szybkim po pierwszym, eureka, tak ma być!
Teraz już wiem. Tak ma być i to jest ta siła. Tam nic nie jest oczywiste! Jak dodamy te wydawałoby się przegadane, dla niektórych, dialogi o dupie Maryni, to dla samego ćwierćfunciaka z serem, chce się włączyć po raz setny choćby krótki kawałek.
Tak dla zdrowotności.
„(…) „skąd Manson”, bo to oczywiście część odwiecznego, nierozkminialnego „unde malum”. Wolałbym, żeby istniała jakaś prosta, spiskowa interpretacja typu „uboczny skutek eksperymentów CIA nad kontrolą umysłów” (…)”
Manson wziął się dokładnie stąd, skąd większość tego typu maniaków. Był jednostką wyjątkowo aspołeczną i chciał – być może podświadomie – zemsty, ponieważ czuł się przez to społeczeństwo („system”) głęboko skrzywdzony; w jednym z przeprowadzonych w więzieniu wywiadów dał do zrozumienia, że żałuje, iż nie kazał zabić trzystu czy czterystu osób. Do jego upokorzenia i chęci zemsty dodajmy spożywanie wagonów LSD i dostajemy Helter Skelter (nb, o zbrodni było głośno, bo dotyczyła celebrytów; gdyby kazał zabić nie Sharon Tate, a jakąś ubogą rodzinę na farmie w środku Kansas, pies z kulawą nogą nie kręciłby dziś o nim filmów).
A spiskowych interpretacji typu kontrola umysłów jest pełno, niedawno w Polsce wyszła książka, która zachęca blurbem w stylu „po 50 latach ujawniamy ukrytą prawdę o związkach Mansona z CIA” (cytuję z pamięci).
PS. Na tej samej zasadzie mógłbym zapytać „skąd Kaczyński”. Ktoś chłopa bardzo skrzywdził, więc desperacko stara się Zapisać W Historii.
Manson, po wyjściu z więzienia, chciał zostać Sławnym Muzykiem Który Im Wszystkim Pokaże (uważał się za niedocenionego przez świat geniusza, który przebije Beatlesów). Dopiero jak to nie wypaliło i zdał sobie sprawę że jest nikim, to odleciał w Helter Skelter. Choć podczas transmitowanego na całe Stany głośnego procesu był w siódmym niebie, bo wreszcie było o nim głośno.
@wo
„Do dziś pokutuje ten mit, że gdyby ludzie porzucili alkohol dla marihuany i LSD, świat stałby się lepszym miejscem. Tak jakby w Afryce bojówkarze nie odurzali się haszyszem podczas masakrowania sąsiadów maczetami!”
Eee… whataboutism much? Być może świat nie stałby się wówczas rajem, ale lepszym miejscem na pewno, choćby ze względu na to, że marihuana, w przeciwieństwie do alkoholu, nie wzmaga agresji. W wymienionym przez Ciebie przykładzie (którego nie znam, jakieś źródła?) palenie haszyszu prawdopodobnie nie należało do ciągu przyczynowo-skutkowego (tak jak klasyczne „bił żonę zawsze, jak był pijany”), a było wobec tego ciągu incydentalne i prawdopodobnie zdarzenie to miałoby również miejsce bez haszyszu. Ewentualnie chodziło o zwykłe otępienie, niezależne od preferowanej substancji.
Tak czy tak porównanie jest bez sensu, bo nawet jeżeli założymy, że marihuana może w pewnych sytuacjach wzmagać agresję, to porównywać należy przypadki z jednego otoczenia – wziąć grupę x Kowalskich, podzielić na pół, połowie kazać chlać wódę, połowie jarać trawę, a potem zapytać ich żony o zdanie. Ew. wziąć x Afrykańczyków mordujących sąsiadów, zrobić to samo, a potem zapytać sąsiadów o zdanie (jeśli jacyś przeżyją). Do tego dochodzi nieporównywalnie mniejszy negatywny wpływ na zdrowie. Generalnie nie widzę, jak zamiana alkoholu na marihuanę miałaby nie mieć pozytywnego wpływu na społeczeństwo.
LSD pomijam, bo porównywanie LSD z alkoholem brzmi trochę jak porównywanie kombajnu z samochodem osobowym. Jedno i drugie jest substancją psychoaktywną i to właściwie tyle podobieństw.
„ALE DLACZEGO [natura lucka] JEST TAKA?!??!?!?!?!?!?”
No ale nie jest przecież. Zło (pomijając na chwilę fakt, że pojęcia zła i dobra są składowymi kultury) jest zjawiskiem emergentnym. Oczywiście nawet w dobrych warunkach może zdarzyć się jednostka psychopatyczna, tak jak czasem zdarza się autyzm, czyli wrodzone nieprzystosowanie do zaprojektowanego przez „normalsów” życia zbiorowego, ale sama skłonność do agresji, drapieżności, czy nawet do szerzej rozumianych zachowań psychopatycznych nie jest jeszcze złem (nie musi koniecznie przekładać się na zło).
Twierdzenie, że zło wynika z naszej natury jest podobne do twierdzenia, że kapitalizm wynika z naszej natury. To, że jesteśmy do czegoś zdolni albo coś nam się regularnie zdarza robić nie oznacza, że jest to nam zapisane w genach czy innej metafizyce.
Weźmy przykład Mansona – żeby być kimś takim trzeba spełnić naprawdę mnóstwo warunków, zarówno osobistych, jak i środowiskowych, a następnie stopniowo przełamywać kolejne granice w wielu dziedzinach. Nikt nie staje się seryjnym mordercą dlatego, że taki mindset po prostu odziedziczył.
@rozowy
…zło wynika z naszej natury jest podobne do twierdzenia, że kapitalizm wynika z naszej natury…
Czytając historię, taki wniosek można wysnuć.
Może jednak jest odwrotnie. Jesteśmy zwierzętami, a to że nie mordujemy się przy śniadaniu wynika z naszego rozumu, a nie z natury?
Ale, ale… Brad Pit nie musi grać parodii seksownego kowboja – wystarczy, że… wystąpi. Tarantino dał mu tylko scenę z przeszłości, w której zagrał początek swojej kariery, od której chyba nigdy nie uciekł W Podziemnym kręgu gra dokładnie to samo – rozebrany i nasmarowany oliwką, bez grama tłuszczu. W czasach, kiedy MTV było w szczycie potęgi Pit był wszak twarzą – a raczej ciałem – reklamy spodni Levi’s. Nawet skok w większe kino zrobił dokładnie w tym stylu, grając nic więcej niż łóżkową zabawkę bohaterki filmu Thelma&Louise.
@mw.61
„Może jednak jest odwrotnie. Jesteśmy zwierzętami, a to że nie mordujemy się przy śniadaniu wynika z naszego rozumu, a nie z natury?”
Kiedyś, oglądając jakiś dokument o ewolucji człowieka, usłyszałem, że człowiek jest wyjątkowo łagodny w porównaniu z innymi naczelnymi, co mogło być skutkiem wykształcenia mowy. Chodzi o to, że jednostki mniej agresywne były w stanie porozumiewać się, aby pacyfikować bardziej konfliktowe osobniki. Wprawdzie mniej agresywne od ludzi są bonobo, ale u nich wyjaśniane jest to bogactwem zachowań seksualnych (byłaby to w takim razie ciekawa alternatywa dla rozwoju mowy).
@rozowyguzik
Nikt nie staje się seryjnym mordercą dlatego, że taki mindset po prostu odziedziczył
Zdarzaja sie, choc rzadko, seryjni mordecy (albo szerzej ludzie nadprzecietnie agresywni) z konkretnymi, fizycznie istniejacymi patologiami mozgu, lacznie z wolno rosnacymi, nie zlosliwymi nowotworami.
Nie jest to oczywiscie dziedziczne, ale jest link pomiedzy obiektywnie istniejacymi uszkodzeniami mozgu a agresja
@rozowyguzik
„że marihuana, w przeciwieństwie do alkoholu, nie wzmaga agresji.”
A są jakieś dowody na to „wzmaganie”? Wydaje mi się, że agresję albo się w sobie ma albo nie ma (a ściślej: ma się więcej lub mniej) i alkohol po prostu sprawia, że puszczają hamulce. Marihuana też.
Na pewno po trawce jest gorszy haj, dobre winko rządzi. Co do filmu Tarantino to właśnie wróciłem z kina i jest OMG!!!! Wyższa szkoła postmodernizmu, na dodatek przy wielu fragmentach człowiek czuje się jak przy grze komputerowej.
@wo
„unde malum”
“What is evil?” asked the younger man. The round web, with its black center, seemed to watch them both. „A web we men weave.” Ged answered.”
Podoba mi się ta interpretacja, bo zakłada, że nie jest to jakieś pojedyncze wydarzenie, ale proces, wpadanie w misternie utkane sieci, zagęszczające się w miarę upływu czasu, z których ucieczka na pewnym etapie nie jest już możliwa. Jedna nić nie wystarczy, to musi być struktura bardziej złożona, oddziaływująca na podatny umysł na wielu poziomach, tak, że staje się jej niewolnikiem, a następnie sam przyczynia się do jej dalszego rozrostu i próbuje wciągnąć następnych. No i jest to pojęcie czysto antropocentryczne – odnosi się tylko i wyłącznie do człowieka, a nie do leżącego poza nim świata materii ożywionej i nieożywionej. „Pajęczyna, którą tkamy MY, LUDZIE”.
@Awal Biały
„Istotnie, należy raczej pytać unde bonum w oceanie śmierci i cierpienia, które są po prostu szczególnymi przypadkami zasady entropicznej, realizowanymi w świecie ożywionym. Czyniąc dobro kumulujemy energię celem lokalnego odwrócenia ogólnej strzałki rozkładu.”
Grubo. Bez śmierci nie było by życia w tak zaawansowanej formie, żebyśmy mogli powstać. Chyba lepiej, że istniejemy niż miałoby nas nie być? Entropia rośnie, ale z czasem również złożoność, przynajmniej na razie.
Nie wiem jednak czy Gospodarzowi chodzi o taką „naturę”. Szympansy też potrafią prowadzić wojny i zjadać wrogów. Taka natura gatunku. Może przecież też chodzić o to skąd zło w najbogatszym cywilizowanym kraju na świecie? To by było pytanie wymagające odpowiedzi socjologicznej bądź kriminologicznej.
@wo
„A są jakieś dowody na to „wzmaganie”? Wydaje mi się, że agresję albo się w sobie ma albo nie ma (a ściślej: ma się więcej lub mniej) i alkohol po prostu sprawia, że puszczają hamulce. Marihuana też.”
A choćby: link to link.springer.com
Istotny fragment: „It is concluded that alcohol facilitates feelings of aggression whereas cannabis diminishes aggressive feelings in heavy alcohol and regular cannabis users, respectively.”
A tu szerzej: link to nap.edu
Generalnie jest tak, że i nadmierne spożycie alkoholu, i nadmierne spożycie marihuany korelują z agresją i przemocą, ale tylko alkohol na bieżąco pogarsza stan zastany. Z punktu widzenia organizmu wygląda to tak, że alkohol zasadniczo wyzwala tendencje dominujące i naciska na walkę w sytuacji fight or flight, natomiast marihuana wyzwala tendencje uległe i ucieczkę.
Co nie znaczy oczywiście, że nie ma reakcji paradoksalnych – po marihuanie jak najabardziej zdarzają się agresywne psychozy, zwłaszcza, jeżeli ktoś jest na nie w jakieś sposób podatny. Są też szczepy bardziej i mniej psychozogenne (zależnie od proporcji THC do CBD). Ale to są reakcje skrajne w konkretnych grupach, a nie uśrednione ogółem w populacji.
@Nankin77
„Na pewno po trawce jest gorszy haj, dobre winko rządzi.”
Tutaj nie ma obiektywnych kryteriów, bo drobne różnice w funkcjonowaniu receptorów przekładają się na dość diametralne różnice w subiektywnym odczuwaniu działania danej substancji i inna osoba może powiedzieć coś dokładnie odwrotnego.
@mw.61
„Czytając historię, taki wniosek można wysnuć.”
I tak powstał evopsych.
Aj, tam w drugim linku bez #380. Nie zauważyłem, że mi się skrolnęło.
Tak odchodząc od zła i trawki, polecam wywiad z Tarantino gdzie mówi szerzej o swoich włoskich inspiracjach. [http://kinomisja.blogspot.com/2014/05/quentin-tarantino-o-woskim-kinie.html?m=1]
Też uwielbiam filmy Tarantino ale jest to miłość zdecydowanie z gatunku „guilty pleasure” raz ze względu na materię (mocno czerpie ze swoich idoli umówmy się, plus te onelinery) a dwa nie wątpię że jest mocno blisko kolejnego #metoo, zresztą podejrzewam że ten jego ślub to jest takie damage control po aferze z Weinsteinem.
Natomiast absolutnie należy go pochwalić za myśl że przestanie robić filmy jak mu się tematy skończą, smutne jest obserwowanie trajektorii co poniektórych innych którym to nie przyszło do głowy.
Jeśli chodzi o seryjnych morderców, czy komcionauci mogą polecić jakąś dobrą analizę czemu jest to fenomen tak popularny w USA a jednocześnie mało popularny w Europie, pomimo podobnej zamożności i kultury? Fenomen serial killerów podróżujących jest w ogóle chyba USA-exclusive (i z analizy znajomego wynika że ponad połowa łapana była dopiero na Florydzie)? Czy ma to związek z rozbudowaną kulturą ludzi żyjących w USA poza społeczeństwem (ci wszyscy foliarze i okolice, podobnie jak Ted Kaczynski po odejściu z uczelni)?
@cowboytomash poprawka, to był amerykański fenomen, teraz to zjawisko jest raczej opanowane. Takim ostatnim true seryjnym mordercą rządzącym wyobraźnią był Richard Ramirez. Rozwiązanie tego problemu wynikało z większej świadomości ludzi i poprawy metod śledczych. Przecież taki Ted Bundy wymykał się policji bo był tym przystojnym absolwentem prawa. Poza tym mamy jeszcze badania DNA, dużo więcej kamer i komputery z bazą danych.
Generalnie w Stanach w porównaniu z tym co było jeszcze trzydzieści lat temu, mamy ogromny spadek przestępczości. Szczyt zabójstw, gwałtów i kradzieży przypada na lata 91-92 potem mamy już tzw. crime drop, na temat, którego toczą się debaty.
@cowboytomash
„Jeśli chodzi o seryjnych morderców, czy komcionauci mogą polecić jakąś dobrą analizę czemu jest to fenomen tak popularny w USA”
Ja bym raczej obejrzał analizę czy tak faktycznie jest, bo to mi raczej pachnie zaburzeniami w analizie danych (eg w wielu krajach podejrzewam że w ogóle nie klasyfikowano czegoś takiego jak seryjny morderca). O ile dobrze pamiętam serial killer wszechczasów to jakiś jegomość z Kolumbii czy Peru który zabił ca. 300+ osób, posiedział w więźniu 20 parę lat po czym go wypuścili gdzieś tak na początku lat 2000 i teraz nikt nie wie co się z nim dzieje. Tego typu historii w różnych zadupiach Ameryki Pld. czy Azji jest z pewnością wiele tylko pewnie o większości po prostu nie wiemy.
@Nankin77
„Generalnie w Stanach w porównaniu z tym co było jeszcze trzydzieści lat temu, mamy ogromny spadek przestępczości. Szczyt zabójstw, gwałtów i kradzieży przypada na lata 91-92 potem mamy już tzw. crime drop, na temat, którego toczą się debaty.”
I ten sam wzrost a potem spadek najwyraźniej jest widoczny też wśród seryjnych zabójców. Nagły wzrost w latach sześćdziesiątych, i spadek po roku 2000[1]. Sam jestem ciekaw wyjaśnienia tej eksplozji. Zgadywałbym że możliwe, że mamy do czynienia z efektem wojennych i powojennych przemian społecznych (boom demograficzny, migracje do miast).
Natomiast mimo ogólnego spadku ilościowego, mamy wyraźny nowy trend – zamiast „serial killers” mamy „mass killers” czyli zabójstwo wielu osób w jednym miejscu. To też czasowo jest o tyle ciekawe że sam trend stał się wyraźny od lat dziewięćdziesiątych i wyraźnie narasta (także jeśli chodzi o liczbę ofiar)
[http://skdb.fgcu.edu/public/Serial%20Killer%20Statistics%2023NOV2015.pdf]
@Dude Yamaha
„O ile dobrze pamiętam serial killer wszechczasów to jakiś jegomość z Kolumbii czy Peru który zabił ca. 300+ osób”
Takie zestawienia („killer wszechczasów” itp.) są zawsze dosyć problematyczne, bo wszystko zależy od tego, jak zdefiniujemy tego „superkillera” – w kategorii trupów palmę pierwszeństwa dzierży prawdopodobnie niejaki Wasilij Błochin, który w latach 30 i 40 wymordował od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy ludzi (fakt, że na zlecenie NKWD). No i podejrzewam że w Kolumbii znalazłbyś nawet dużo lepszych delikwentów, bo kraj ten kilkukrotnie pogrążony był w krwawej anarchii. A jeśli chodzi o Mansona, to on sam osobiście nigdy nikogo nie zabił, jedynie kazał innym to robić, podobnie jak przywódca tej japońskiej sekty religijnej.
@sfrustrowany adiunkt
„Nagły wzrost w latach sześćdziesiątych, i spadek po roku 2000[1]. Sam jestem ciekaw wyjaśnienia tej eksplozji”
Lata 60/70 – wojna wietnamska i wszystko, co ze sobą przyniosła w pakiecie (zamieszki, przemoc, brutalizacja rekrutów na froncie, narkotyki). Lata 80 – neolib (m.in. rosnące rozwarstwienie, upadek czarnych dzielnic) plus epidemia cracku. Lata 90 – pączkowanie prywatnych więzień i związany z tym lobbing, żeby wsadzać ludzi (głównie kolorowych) za skręta; przeludnione i niedofinansowane więzienia naturalnie stały się uniwersytetami przestępczości, co negatywnie odbiło się na 'homicide rate’.
Generalnie ludzie niezdrowo podniecają się pojedynczymi drzewami (Manson, Ten Bundy itd.), tracąc z oczu cały las. W niektórych dzielnicach Chicago czy LA hommicide rate jest podobny w strefach wojny, ale nikogo to nie obchodzi, bo to zupełnie niemedialny temat: mieszka tam biedota, która nie morduje celebrytów na Cielo Drive (oprócz przypadkowych ofiar giną głównie kolorowi dilerzy i ich klienci z LC).
@sfrustrowany_adiunkt @monday.night.fever
Generalnie jest wiele teorii na temat spadku przestępczości, od zmiany kultury picia, przez gry komputerowe po aborcję. Najciekawsza i dla mnie najbardziej trafna teoria głosi, że po prostu białe dzieciaki, które wyjechały z rodzicami na przedmieścia pod koniec lat 60, wróciły do miast. Co rozpoczęło gentryfikacje, na dodatek ci nowi mieszkańcy wymuszali politykę zero tolerancji i wieloletnie wyroki.
Słuszna uwaga z tą zamianą serial na mass killer. To też może być wytłumaczenie wymierania pierwszego zjawiska. Jak byłeś sfrustrowany i pełen lęków to odpowiedź podsuwał ci Ted Bundy, pod koniec lat 90 nastąpiła wymiana memów na typa z automatem.
„Lata 60/70 – wojna wietnamska i wszystko, co ze sobą przyniosła w pakiecie” Raczej tak, słyszałem nawet, że crips wywodzą się z trzeciego szeregu czarnych panter, a epidemia cracku rozpętała prawdziwą eksplozje morderstw itp.
@monday.night.fever @Nankin77
Co ciekawe właśnie w przypadku masowych zabójców / „aktywnych strzelców” to tutaj trop neolibski jest bardzo widoczny. Typowy przypadek to „gościa zwalniają z pracy/jest na wylocie z uczelni” (or compatibile) więc bierze AR-15 czy co tam ma pod ręką i idzie strzelać. Do szefa, współpracowników etc. Typowym finałem jest też samobójstwo sprawcy. W świecie w którym zwolnienie z pracy oznacza utratę resztek osłon socjalnych a nieukończenie studiów często oznacza kredyt do spłaty opcja „wystrzelam tych których uważam za winnych i na koniec strzelę sobie w łeb” jest przerażająco atrakcyjna.
Natomiast trop samej zamiany seryjnego na masowego wydaje się wyjaśniać masakrę w Las Vegas. Do dziś policja nie ma dowodów na motywy działania Paddocka ale mam wrażenie że faktycznie – 30 lat wcześniej zabijałby seryjnie, może w okolicach kasyn i tak być może zyskałby sławę. Być może wybrał opcję masakry wiedząc że policja go po 1-2 zabójstwach aresztuje i nici ze sławy.
@monday.night.fever
„w kategorii trupów palmę pierwszeństwa dzierży prawdopodobnie niejaki Wasilij Błochin”
Jak już tak podchodzimy do sprawy, to przebija go pilot czy inny z obsługi który wypuścił bombę nad Hiroshimą, ale to trochę jałowy kierunek rozważań chyba. Ten gościu o którym pisałem to taki normalny serial killer, absolutnie porównywalny do jakiegoś Ramireza czy innego Night Stalkera.
„Lata 90 – pączkowanie prywatnych więzień i związany z tym lobbing, żeby wsadzać ludzi (głównie kolorowych) za skręta;”
Tu raczej na pewno było odwrotnie; tzw. Three Strikes Law wprowadzono z tego co sprawdziłem w 1994 i w konsekwencji nastąpił skokowy wzrost więźniów a także w następstwie prywatnie zarządzanych więzień. Zresztą jest ich mniej niż 10% całości.
„to tutaj trop neolibski jest bardzo widoczny.” Zgadza się, słynne going Postal, później zredukowane do samego Postal. Jeszcze weźmy pod uwagę fakt, ze szkoły są bardzo popularnym miejscem takich akcji. Tuż przed wejściem w dorosłość rzeczywiście można być przerażonym przyszłością i nie mieć nadziei, zwłaszcza w Stanach.
„Tu raczej na pewno było odwrotnie; tzw. Three Strikes Law wprowadzono z tego co sprawdziłem w 1994 i w konsekwencji nastąpił skokowy wzrost więźniów a także w następstwie prywatnie zarządzanych więzień.” Jak pisałem, rodzice uciekli przed „czarnuchami” na przedmieścia tzw. white flight, a oni mniej lub bardziej świadomie powielali ich rasizm. Ta teoria z więzieniem uniwersytetem jest o tyle ciekawa, że morderstwa znacznie spadły, za to narkomania eksplodowała. Wszystko wskazuje, że gangsterska stała się bardziej profesjonalna i unika niepotrzebnego szumu.
@Nankin77
„Ta teoria z więzieniem uniwersytetem jest o tyle ciekawa, że morderstwa znacznie spadły, za to narkomania eksplodowała. Wszystko wskazuje, że gangsterska stała się bardziej profesjonalna i unika niepotrzebnego szumu.”
Biorąc pod uwagę jak działa system policyjno – sądowy w USA – bardzo wysokie kary za przestępstwa narkotykowe i okołonarkotykowe, orzekana i wykonywana kara śmierci za zabójstwa, policja mająca „lekki spust” (w drugą stronę też to działa patrząc na liczbę zabitych policjantów w USA) to można się właśnie tego spodziewać. Założenie – typowo prawicowo – konserwatywne – że przestępczość likwiduje likwidacja/izolacja przestępców uruchamia bowiem mechanizm selekcji w obrębie świata przestępczego. Ci którzy nie dali się złapać, wynajdują coraz bardziej skuteczne metody działania i są one powielane.
Co ciekawe, właśnie coś takiego stało się w Polsce. Po tym jak wyłapano te wszystkie Pruszkowy, Wołominy i innych łysych w BMW z bejzbolami, którzy potrafili tylko bić, strzelać, podłożyć bombę i wymuszać haracze, przestępczość zorganizowana w Polsce przepoczwarzyła się w tą finansowo – podatkowo – przemytniczą. Z którą sobie…no powiedzmy że radzimy bardzo średnio, a przynajmniej dużo gorzej niż z tą bardziej widoczną (i wkurzającą opinię publiczną).
Shootersi, mass killerzy, terroryści itp. przyciągają uwagę mediów, ale oni są jednak marginesem (i nie, nie jest to wyłącznie amerykańska patologia – tak jest wszędzie, gdzie istnieje łatwy dostęp do broni; zaryzykuję tezę, że gdyby w Polsce, wzorem Stanów, zaczęto sprzedawać karabiny w Biedronkach na dowód osobisty, mielibyśmy o wiele gorszą sytuację). Ich działalność, podobnie jak terroryzm, nie wpływa znacząco na Homicide Rate Index, ale to właśnie po takich ekscesach do programów publicystycznych zapraszani są ci sami Eksperci Od Strzelanin. Tymczasem prawdziwym problemem są występujące masowo zabójstwa pospolite (pijany mąż zabił żonę, gangster – konkurenta, ćpun zastrzelił sprzedawcę w sklepie, diler dosypał do heroiny fentanyl itp.), szczególnie w gettach wielkich miast i południowoamerykańskich favelach, z których państwo zwyczajnie abdykowało (niska jakość usług publicznych, niedofinansowana policja, you name it).
Pamiętam taką zabawną sytuację z serialu „The Wire”: w piątym sezonie permanentnie niedofinansowana policja spreparowała sprawę rzekomego seryjnego mordercy tylko po to, żeby politycy wreszcie sypnęli kasą. Skoro stosy trupów na ulicach Baltimore nikogo do tej pory nie wzruszały, to powiązano ze sobą parę przypadków śmierci bezdomnych, sugerując, że stoi za tym jedna osoba (czyli stworzono na siłę nieistniejącego killera). Dopiero wizja nowego Bundyego zrobiła na mediach wrażenie i podnieciła polityków, w rezultacie czego policyjna maszyna została na chwilę naoliwiona.
To trochę tak, jak narastającą od połowy lat ’90 z epidemią opioidów – tego słonia w pokoju zauważono dopiero, gdy zmarł z przedawkowania Znany Aktor (dopóki umierali zwykli ludzie na prowincji, temat był zupełnie niemedialny). Biała klasa średnia kupowała w aptekach narkotyki, wypisane przez skorumpowanych lekarzy w tzw. „fabrykach recept”, po czym, gdy skończyła się kasa na legalne leki, przerzucali się na tańszą i mocniejszą meksykańską heroinę (polecam książkę „Dreamland” Sama Quinonesa, wydaną niedawno przez wydawnictwo Czarne). Quinones szczegółowo opisuje, jak liberałowie od lat ’80 rozmontowywali amerykański sen, doprowadzając do rozpadu więzi społecznych i jak firmy farmaceutyczne, w ramach neoliberalnego paradygmatu, trzaskały grubą kasę, żerując na uzależnieniu klientów.
@Marcin Robert Bigos
„Kiedyś, oglądając jakiś dokument o ewolucji człowieka, usłyszałem, że człowiek jest wyjątkowo łagodny w porównaniu z innymi naczelnymi, co mogło być skutkiem wykształcenia mowy. Chodzi o to, że jednostki mniej agresywne były w stanie porozumiewać się, aby pacyfikować bardziej konfliktowe osobniki.”
Wobec nieweryfikowalności takich hipotez, cały dział tzw. psychologii ewolucyjnej traktowałbym z dużą rezerwą (mówiąc łagodnie). Mniej łagodnie: patrząc w sufit i ssąc palec, mógłbym wymyślić sporo teorii tej klasy.
@kuba_wu
Pewnie tak. Nie zamierzam bronić tej hipotezy. Tym bardziej, że istnieją inne badania, porównujące śmiertelność młodych mężczyzn w społeczeństwach przedpaństwowych z tymi na dalszych etapach rozwoju ludzkich społeczności, wyraźnie pokazujące większą skłonność do wojen, a więc i wyższą śmiertelność w tych pierwszych. Wydaje mi się jednak, że odpowiedź na pytanie o przyczyny występowania skłonności do agresji wśród ludzi jest banalna: pozostałości w układzie limbicznym po wcześniejszych etapach ewolucji (to znaczy jest banalna na poziomie ogólnym – ludzi jako gatunku, a nie szczegółowym – dlaczego w pewnym środowisku agresywność jest większa niż w innym). Sądzę natomiast, że znacznie bardziej interesujace jest pytanie o przyczyny zmniejszania się zachowań agresywnych wraz z rozwojem kultury i cywilizacji.
Wspomniana przeze mnie hipoteza wydaje mi się – jako zwolennikowi lewicy – o tyle ciekawa, że gdyby okazała się prawdziwa, wówczas należałoby uznać, że łączenie się ludzi w związki zawodowe, aby przeciwstawić się agresywnej roszczeniowości różnych kapitanów przemysłu, jest jak najbardziej „naturalne” (w sensie, w jakim lubią używać tego słowa prawicowcy).
@Marcin Robert Bigos
„istnieją inne badania, porównujące śmiertelność młodych mężczyzn w społeczeństwach przedpaństwowych (…) znacznie bardziej interesujące jest pytanie o przyczyny zmniejszania się zachowań agresywnych wraz z rozwojem kultury i cywilizacji”
Odpowiedź jest po marksistowsku prosta i brutalna jak piącha w ryj, i nie są to żadne „pozostałości w układzie limbicznym”. Zauważono otóż ciekawe zjawisko, jakim jest wysoka korelacja między Homicide Rate Index (proporcjonalnym wskaźnikiem morderstw) a wskaźnikiem Giniego (mierzącym nierówności dochodowe). Innymi słowy, wszędzie tam, gdzie występują wysokie nierówności dochodowe/majątkowe, notowany jest również wysoki proporcjonalny wskaźnik zabójstw (jedynym wyjątkiem, jaki mi przychodzi do głowy, są zamordystyczne Chiny). Natomiast tam, gdzie jest w miarę równo (Japonia, Skandynawia, ale też: Indie, Egipt, Indonezja), poziom przestępczości – tej brutalnej – jest niski. Nie trzeba być specjalistą od kryminalistyki, żeby zauważyć tę prawidłowość: w państwach z najwyższym wskaźnikiem Giniego (Brazylia, Kolumbia, Meksyk, Wenezuela, RPA, Ameryka Środkowa, Karaiby), HRI jest na katastrofalnie wysokim poziomie i waha się między 30 a 80 (lokalnie osiągając nawet 100-120 w niektórych miastach). Śmiem twierdzić, że wysoki Gini pozytywnie koreluje nie tylko z HRI, ale na dodatek również z alkoholizmem, narkomanią i patologiami, co jeszcze dodatkowo zwiększa skalę przemocy. Czyli tak – jeśli przez „kulturę i cywilizację” rozumiemy aktywną rolę państwa w redystrybucji, to się zgodzę (ale wtedy z kolei musielibyśmy uznać USA za kraj niecywilizowany).
Wygląda na to, że brutalna przemoc jest immanentną cechą dzikiego kapitalizmu, dzielącego ludzi na zwycięzców (którzy biorą całą pulę) i przegranych (którzy nie mają nic do stracenia); kapitalizm gloryfikuje tych pierwszych jako „zdolniejszych” i „godnych naśladowania” „rekinów” (w rzeczywistości są to takie same palanty jak cała reszta, tyle że mieli akurat więcej szczęścia przy rzucie kostką w RPG „Life”), jednocześnie gnojąc tych drugich jako „przegrywów”, „bezużytecznych looserów” itd (do niedawna robiła to popkultura) – a taki sfrustrowany looser z karabinem to przepis na masakrę. Jeśli dodamy do tego państwo, które w ramach jakiejś szaleńczej ideologii wycofuje się ze swoich funkcji (powszechne usługi zdrowotne, darmowa edukacja, obecność policji i urzędów w zapuszczonych dzielnicach), gasi światło i zamyka się w stróżówce, to otrzymujemy morderczy koktajl Mołotowa – bo przecież mało kto popełnia przestępstwa dla zabawy, ludzie robią to raczej z desperacji (pamiętacie „The Wire”? od czasu emisji serialu przemoc w mieście jeszcze wzrosła!). W dodatku liberałowie, postulując powszechny dostęp do broni, tylko ułatwiają nakręcanie spirali przemocy.
To jest też odpowiedź na pytanie z notki „unde malum?”. Malum leży w nierównościach (i wynikającej z nich frustracji). To nie ludzie sami w sobie są źli, to system jest do wymiany.
Oczywiście nie zawsze i nie wszędzie korelacja jest wyraźna: zamordystyczne Chiny z wysokim Ginim mają HRI na zaskakująco niskim poziomie (ale też w chińskich katowniach wykonuje się tysiące egzekucji rocznie, no i w Chinach nie tak łatwo o broń), oraz w Stanach: od lat ’80 nierówności w USA się zwiększają, a mimo tego od lat ’90 poziom przemocy maleje (jednak nie wszędzie: w kolorowych gettach ciągle rośnie), co może mieć związek z zamknięciem gigantycznej liczby ludzi w więzieniach. Pytanie tylko, czy to się na dłuższą metę opłaca – zamknięcie tylu ludzi może tymczasowo likwidować problem przestępczości, generując jednocześnie ukryte koszty (rozbicie rodzin jako generator kolejnych patologii, więzienia jako uniwersytety przestępczości, patologizacja czarnych dzielnic, zmiany w proporcjach wydatków edukacja/bezpieczeństwo itp.).
Tu trochę więcej na temat: [https://www.theguardian.com/us-news/2017/dec/08/income-inequality-murder-homicide-rates]
@monday.night.fever
Ale wskaźnik Giniego może być co najwyżej jednym z wyjaśnień lokalnych różnic między ludzkimi społecznościami, natomiast na poziomie gatunku nadal zostają nam pozostałości w układzie limbicznym.
Podczas wychodzenia z kina towarzyszył mi nastrój melancholii – po raz kolejny otrzymałem dowód, że jednak trochę się przez te lata postarzałem. Reżyser, na którym lata temu uczyłem się rozumienia języka narracji filmowej, wszedł może już w fazę nie tyle zmierzchową (choć nie będę ukrywał, że po raz pierwszy zrobił dzieło, które mi się nie spodobało), co suplementową. Odwołuje się przy tym do czasów, które sam pamięta z najwcześniej młodości, tych samych, których realia są w dzisiejszych warunkach równie odległe i fantastyczne, co druga światówka.
„Pewnego razu…“ widzę jako kolejną projekt „kameralnej“ (pod względem podejmowanych tematów, mniej inscenizacji) części dorobku Tarantino. Zdziwiłem się, że filmu nie otworzyła karta „Chapter One..“, a potem było tylko osobliwiej. „Jackie Brown“ wyróżniała się obyczajowym realizmem. „Deathproof“ był bardzo specyficzny w połączeniu wartkości dialogów (dla niektórych już wtedy zbyt „rzyciomaryniowych“) z elementami thrillera. Największą wartość dodaną nowego QT widziałbym w powiązaniu z nurtem „widmowej“ retromanii. (Vaporwave się w końcu urodził się z chillwave’u, który można w największym skrócie określić jako hipnagogiczną przeróbkę Beach Boysów…) Jeżeli chodzi o narrację za pomocą samych dźwięków i obrazu, jest to przecież najbardziej arthouse’owy film reżysera. (Co budzi u mnie skojarzenia ze „Żmiją“ Sapkowskiego, w której, obok widocznych wad, była i większa przyziemność w wątkach osobistych, i dosłowny dialog z historią XX wieku, a także np. fragment z „toastem za wojnę“, absolutnie jeden z lepszych, jakie wyszły spod pióra ASa.) Scena, kiedy Cliff nocą wraca do domu to przecież mały poemat audiowizualny, podobnie jak większość sekwencji z Tate(gosh, chciałbym, aby brudne podeszwy Margot Robbie, jako zenit fetyszu zakończyły wątek stóp w tej filmografii, ale obawiam się, że płonna to nadzieja…). Rzucił mi się w uszy sposób wykorzystania muzyki – zamiast mocnej, często bardzo przewrotnej ilustracyjności, jak to było wcześniej, teraz piosenki pojawiają się dziesiątkami w krótkich fragmentach, aby dorzucić co nieco do atmosfery sceny. Rzec można by „po bożemu“ właśnie, ale tym razem ta zwykłość kojarzy się z czymś, co pasuje do konwencji odległego, niewyraźnego, wyidealizowanego wspomnienia. Również choćby Ranczo Spahna w sensie dosłownym może i jest kolejnym (nieco trollerskim) popisem budowania suspensu u Tarantino, ale w kontekście całości przypomina coś, co z wielkim powodzeniem byłoby główną częścią snu śnionego podczas sjesty w upalny dzień.
Może właśnie dlatego spore partie scenariusza przypominają niedokończone szkice. Niekoniecznie musi to zawsze robić złe wrażenie (wątek nowego pilota Daltona zostaje urwany w dość intrygującym miejscu… kiedy już IMO spełnił swoją rolę), ale do QT raczej nie przychodzę po niemrawą fabułę, ( Jakoś nawet nie bardzo pasuje mi słowo „twist“. Przeczytałem jedną, bezspoilerową recenzję sygnalizującą, że będzie jakaś przewrotka i już się domyśliłem jaka. Po tej notce i jej tonie szedłem na seans z myślą „A nuż coś innego i większego?“, po czym okazało się, że nope. „Aha, tylko o to chodziło.“ Ludzie, którzy interesują się Tarantino i nie zgadli teraz, wedle pewnego anglosaskiego porzekadła, powinni się wstydzić. Zbżan fvę gnxżr cemlpmrcvć qb vapryvnql, wnxn zvzbjbyavr jlfmłn j mnxbńpmravh. Pml DG, wnx Ivyyrahrir avr mnfgnabjvł fvę cemrm pujvyę, żr, avrmnyrżavr bq głn snohyneartb, ovpvr an rxenavr xbovrg cemrm ebfłlpu zężpmlma hxnmnar j gbanpwv „shpx lrnu!“, gb wrfg wrqanx pbś, pb j 2019 ebxh jltyąqn qjhmanpmavr? Cbmn glz, gnx, Dhragva, fcemrqnjnw yhqmvbz zrz, żr fnzb fłbjb „nxgbexn“ wrfg fmghpmar v nofheqnyar, an crjab avp avr cówqmvr źyr. Xheanż, xbepvłnol zavr jvmwn obungren, xgóel mnclgnłol cnaaę Gnaare, m enpwv an yrxgheę, pb fąqmv b Żlqnpu. Avrfgrgl gb avr wrfg gnxv svyz, gemron jenpnć qb cenjqmvjrtb Obwnpxn.) ani przeciętne dialogi (Najbardziej rozbawił mnie wybuch „samokrytycyzmu“ Daltona w przyczepie, ale to scena, którą robi w całości aktorstwo DiCaprio, tekst nie wyróżnia się niczym. Bodaj jedyną sekwencją, o której można śmiało, bez wątpliwości powiedzieć „typowy Tarantino“ jest oczywiście fragment z Bruce’em Lee.). Cieszyły mnie natomiast rzeczy wymagające większego wyrobienia, nie tylko wspomniany arthouse, ale także piosenka o zielonych drzwiach (mocno śmiechowa, jeżeli się załapie dowcip), czy uwzględnienie Sergio Corbucciego. Z tego też powodu nie wróżę filmowi większej kariery (dysonans krytyka-widownia już bodaj się zdążył zarysować w ocenach). Inna rzecz, że jeżeli od początku uważnie oglądało się „Wściekłe psy“, albo np. wątek Mii w „Pulp Fiction“ , to było widac, że reżysera ukształtowało nie tylko kino, ale też „vintage’owa“, „przedrenesansowa“ telewizja. (Z kolei np. w „Jackie Brown” zauważalny był kult starych winyli.) Wypowiedzi Tarantino, że na scenariusz „Nienawistnej ósemki“ miał wpływ nie sam western jako gatunek, nawet nie seriale westernowe (w Polsce poza jedną (?) „Bonanzą“ przecież nieznane), tylko konkretne odcinki tych seriali ,zrobiły na mnie wrażenie, że korzysta z inspiracji już cokolwiek niszowych. „Pewnego razu“ uchwyciło ciekawy moment, kiedy w Hollywood już reżyserował Polański, ale w telewizji widać było jeszcze ślady starego sznytu. Tak sobie myślę: może za sprawą kolejnej rewolucji w popkulturze, kiedy to z kolei formuła obecnych, jak piszą malkontenci, „serialików“ wypali się do cna, film przeżyje drugą młodość, dostrzeże się w nim to, co większości dzisiejszych widzów będzie umykać. Ja tymczasem jednak sobie poczekam na kolejnego „epickiego“ Tarantino, chociaż ten rok będzie już siódmy…
„kiedy to z kolei formuła obecnych, jak piszą malkontenci, „serialików“ wypali się do cna” Mam nadzieję, że nastąpi to już wkrótce. Kij z tym jeśli wyglądałoby to jak 20 lat temu, czyli co odcinek inna historia i co najwyżej główny wątek w tle. Obecnie mamy film rozciągnięty do minimum kilkunastu godzin, to po prostu masakra. Zwłaszcza jeśli tłucze się to przez kilka lat, a sam serial jest spekulacją, która w każdej chwili może się skończyć lub ciągnąć w nieskończoność. Zdecydowanie jest to rozrywka dla masochistów.
„Największą wartość dodaną nowego QT widziałbym w powiązaniu z nurtem „widmowej“ retromanii”. Ludzie mają jakąś dziwną słabość do nadużywania pewnych pojęć, teraz jest to nostalgia i retormania, wcześniej ironia, a w poprzedniej dekadzie mroczność. Powinny być jakieś mandaty, bez obrazy.
@Piotr Aleksander Kowalczyk
„Zbżan fvę gnxżr cemlpmrcvć qb vapryvnql, wnxn zvzbjbyavr jlfmłn j mnxbńpmravh. Pml DG, wnx Ivyyrahrir avr mnfgnabjvł fvę cemrm pujvyę, żr, avrmnyrżavr bq głn snohyneartb, ovpvr an rxenavr xbovrg cemrm ebfłlpu zężpmlma hxnmnar j gbanpwv „shpx lrnu!“, gb wrfg wrqanx pbś, pb j 2019 ebxh jltyąqn qjhmanpmavr?”
N pb wrżryv gnx zn olć prybjb? Gn fpran wrfg gnx cemrfnqmban, gnx qłhtn, gnx jlenmvfgn, żr gehqab hmanć, żr gnx jlfmłb cemlcnqxvrz. Jlqnwr fvę enpmrw gebyyhwąpb-cebjbxhwąpn: „znpvr, cbxnżę jnz!” N pb wrżryv gra svyz gb wrfg cemlglpmrx j abf mr fgebal DG jmtyęqrz xelglxój, xgóeml jmljnwą qb „nahybjnavn” DG j „Gur Thneqvna” mn cemrzbp jborp xbovrg? Cneę fpra zbvz mqnavrz jfxnmljnłbol v an gnxą vagrecergnpwę (xbtb flzobyvmhwą j glz svyzvr „uvcvfv” v pmrzh fą genxgbjnav m gnxą avranjvśpvą? cb pb j fpranevhfmh qvnybtv b cemrzbpl j xvavr v j gryrjvmwv? vgc.)
uggcf://jjj.gurthneqvna.pbz/svyz/2019/why/23/pnapry-dhragva-gnenagvab-bapr-hcba-n-gvzr-va-ubyyljbbq
@Nankin77
„Obecnie mamy film rozciągnięty do minimum kilkunastu godzin, to po prostu masakra.“
Zaznaczę na wstępie, że liczba aktorskich seriali amerykańskich, jakie widziałem w całości nadal jest jednocyfrowa (głównie z tego powodu, że format 45-60 minut na odcinek średnio mi odpowiada), nie jestem zatem ich jakiś wielkim miłośnikiem. Uczciwość jednak nakazuje mi przyznać, że pewną ważną lukę wypełniły. Klasyczny, trzyaktowy scenariusz filmowy przypomina formą opowiadanie, co u wielu widzów budzi niedosyt. Stare Hollywood starało się obchodzić to ograniczenie przez formę „eposu filmowego“, później wielu reżyserów (m.in. Tarantino w „Kill Billu“ i „Bękartach wojny“) próbowało kombinować po swojemu. Seriale dramatyczne w naturalny sposób bardziej zbliżyły się do odpowiednika powieści (jedno z niewielu rozpoznań z ostatniego Dukaja, z którymi jestem w stanie się zgodzić), a patrząc na próbę indywidualizacji poszczególnych sezonów – nawet cyklu powieściowego. Koncept „serialu jako filmu“ ładnie strollował niedawno David Lynch w „Twin Peaks: The Return“. Jak w pierwszej serii parodiował albo pastiszował gatunki ówczesnej telewizji, tak po latach wrócił z „kinową“ serią… tyle, że utrzymaną w poetyce jego autorskiego, hardkorowego surrealizmu w guście „Inland Empire“. Słowem, tak, istotnie i dosłownie jest to „film rozciągnięty“ na osiemnaście godzin, ale w wyniku świadomego wyboru, nie wymogów technicznych medium. Gdyby każdy z reżyserów/producentów/showrunnerów podchodził do swojego zadania z taką inwencją i konsekwencją, nie byłoby miejsca na narzekanie.
„Zwłaszcza jeśli tłucze się to przez kilka lat, a sam serial jest spekulacją, która w każdej chwili może się skończyć lub ciągnąć w nieskończoność.”
Zależy, o czym konkretnie mówimy. Formuła dramy, jaką stosuje HBO (czy AMC przed ekranizacją „Walking Dead“) wymaga, aby z samych względów scenariuszowych serial dopiął się po kilku sezonach. „The Wire“ robione było z pełną świadomością, że każdy sezon może być ostatnim. Z tego powodu każdy z nich zamknąłby fabułę jakimś ładnym akcentem. Natomiast najbardziej niesławnym przykładem sztucznie przedłużanego serialu-zombiaka są „Simpsonowie“, sitcom ze sztywnym status quo.
„Ludzie mają jakąś dziwną słabość do nadużywania pewnych pojęć, teraz jest to nostalgia i retormania, wcześniej ironia, a w poprzedniej dekadzie mroczność. Powinny być jakieś mandaty, bez obrazy.“
None taken. (Ja z kolei wielokrotnie zżymałem się na ludzi używających słowa „postmodernizm“ zupełnie bezrefleksyjnie, czy przywołujących Tarantino nadaremno w porównaniach do innych reżyserów – w tej ostatniej kategorii jest chyba rekordzistą.) Można zgryźliwie powiedzieć, że QT był retromański, zanim to było modne. Chwała mu za to, że wolał zająć miejsce osobne i dalej realizować twórczo swoje pasje. Po „Pulp Fiction“ miał pełno propozycji od Babilonu, np. reżyserowania „Facetów w czerni“. Gdyby poszedł tym tropem, może zostałby drugim Burtonem, albo siedział z Whedonem nad którąś częścią „Avengersów“. Zwrócę tylko uwagę, że Reynoldsowskie pojęcie retromanii, czy duża cześć refleksji na hauntologią to nie są rzeczy oceniające samo zjawisko z zachwytem. Pamiętam dzisiaj z rozczuleniem artykuł z „CD-Action“ najpóźniej z pierwszej połowy noughtiesów serio wymieniający „sequelozę“ jako jeden z grzechów przemysłu gierczanego. Dzisiaj ciężko o przebojowy tytuł, który nie byłby częścią większej franszyzy. Lista 50 najbardziej kasowych filmów w historii zmienia się i przetasowuje co roku. Głównie za sprawą tytułów z cyferkami lub dwukropkiem w tytule, dla których milliard dolarów zysku to tylko wstęp. Z punktu widzenia oryginalności sukces nowego „Króla Lwa“ to niemal kataklizm. Jeżeli jest źle i będzie (chyba) jeszcze gorzej, pisanie o tym, jak kultura w czasach turbokapitalizmu jest zatrzaśnięta w przeszłości, będzie się tylko pogłębiać. Przydałoby się karanie praktyków, nie krytyków, tak to ujmę.
@Symeon
„Jlqnwr fvę enpmrw gebyyhwąpb-cebjbxhwąpn: „znpvr, cbxnżę jnz!” „
Gdyby taka była jego dosłowna intencja, bardzo źle świadczyłoby to o nim jako o człowieku. Podczas któregoś z wywiadów tłumaczących wybory dokonane w „Django“ wyrwało mu się, że „Przemoc jest sposobem dostarczania rozrywki w kinie“, żadnej innej interpretacji bodaj nie dopuszcza. Jakiś wpływ na poglądy Tarantino mógł mieć też proces wytoczony Oliverowi Stone’owi za „Urodzonych morderców“, w końcu pracował przy scenariuszu.
Swoją drogą obecnie na etapie prac nad scenariuszem jest nowy kinowy Star Trek, który ma reżyserować Tarantino, ale nie dlatego, że się sprzedał Babilonowi, tylko po prostu jest od dzieciaka fanem serii.
@wo
„„skąd Manson” (…) Wolałbym, żeby istniała jakaś prosta, spiskowa interpretacja typu „uboczny skutek eksperymentów CIA nad kontrolą umysłów”. Ale chyba jej nie ma”
A jednak SPISEG!!! Czytałem książkę Toma o’Neilla „CHAOS: Charles Manson, the CIA, and the Secret History of the Sixties”. Podaję angielski tytuł, ponieważ tytuowe „CHAOS” odnosi się do zatytuowanej w ten sposób operacji CIA. W polskim wydaniu oryginalny tytuł zmieniono niestety na bardziej tabloidowo-celebrycki, tam jest coś o „narkotykach” i „brudach Hollywood”. No nic. Autor, dziennikarz badający tę sprawę od dwóch dekad, twierdzi, że wokół Mansona kręciły się podejrzane postacie z CIA (infiltrujący środowisko hippisowskie w Kalifornii, m.in słynna darmowa klinika w San Francisco nazywana była „hippie crashpad”), Manson miał permanentną kartę wyjścia z więzienia, w dodatku proces jego i jego bandy miał charakter farsy. Manson (przypomnijmy – drobny kanciarz i niewykształcony matoł) stosował dokładnie te metody prania mózgów, nad którymi od lat ’50 pracowała CIA w ramach operacji „Mind Control”. W operacji „Chaos” chodziło prawdopodobnie o wywołanie zamieszek rasowych, a jeśli to nie wypali – o ośmieszenie środowiska hipisów i całej „lewackiej” antywojennej kontkultury, a może tylko o wyprowadzenie eksperymentów z MK Ultra „na ulicę”. Niestety Manson prawdopodobnie urwał się ze smyczy i użył swoich kukiełek do osobistej vendetty, co gorsza – na celebrytach. Tomasz Stawiszyński omawiał książkę w TokFM, niestety nie mogę znaleźć podkastu. Za to Tom O’Neill wystąpił gościnnie w podcaście u Joe Rogana (nie – nie lubię Rogana, oglądałem tylko jeden jego podcast, ten z o’Neillem). Rozmowa trwa trzy godziny, podczas której O’Neill dyskutuje na temat bandy Mansona i omawia burzliwe lata ’60. To o wiele ciekawsze od zmyślonego filmu Tarantino.