Jednym z najciekawszych dla mnie zjawisk dwudziestowiecznej popkultury była ewolucja rocka z muzyki skrajnie patriarchalnej i heteronormatywnej w muzykę emancypacji mniejszości (gendrowo-seksualnych, ale nie tylko).
Kiedy rock był muzyką Afroamerykanów, nie było w nim miejsca dla żadnego figo-fago. Chętnie poznam kontrprzykłady!
Niespecjalnie było w nim też miejsce dla kobiet. Kobiety wczesnego rocka były zazwyczaj marionetkami w rękach dość ponurych kolesi typu Phil Spector, Ike Turner czy Sonny Bono, którzy modelowali je na wzór ówczesnych męskich fantazji – stereotypów idealnej gospodyni domowej, grzecznej dziewczynki, niegrzecznej dziewczynki, fajnej dziewczynki.
Tutaj kontrprzykłady sam bym umiał podać, Wandę Jackson i Brendę Lee, ale szybko odbiję piłkę mówiąc, że nie były popularne wtedy w Stanach, tylko raczej po naszej stronie Atlantyku, i to bardziej w latach 80., na fali nostalgii rockabilly.
Poza tym to były raczej piosenkarki country czy też gospelowe, które nagrały pojedyncze rockowe single. Ale chciałbym wrócić do kwestii figofago, by nie rzecz wręcz Die Figofagenfrage.
Kiedy zaczynałem swoją miłość do rocka, hard rock przepoczwarzał się heavy metal (Iron Maiden, Black Sabbath, AC/DC). Potem doszły mi post-punk i rock progresywny, no wiecie, King Floyd i Pink Division.
Piosenki opowiadały o upiorach, piekielnych dzwonach i szubienicach. Generalnie od razu czułem, że rock to muzyka dla takiego spierdolonego przegrywa jak ja (i w zasadzie w kategorii „wczesnoejtisowa muzyka dla przegrywów” uważam siebie za eksperta – if losers had contests there’s no doubt how you’d do; the undefeatable you).
Czy polubiłbym wczesnego rocka z czasów, gdy bohaterem każdej piosenki był Chad Alfa, król każdej imprezy, co to wszystkie laski są na jedno jego pstryknięcie? Akurat w tamtych czasach w Ameryce o przegrywach śpiewali raczej gwiazdorzy tradycyjnej estrady, jak zacytowany powyżej Mel Torme.
Zrobię tu dygresyjne nawiązanie. W komedii „Top Secret” Val Kilmer gra rokendrolowego Chada Alfa, który trafia do NRD.
W berlińskiej restauracji „Der Pizza Haus” staje przed zadaniem udowodnienia miejscowej Resistance, że nie jest Melem Torme. Dziś jestem trochę jak ten starszy pan, który wzdycha „to nie jest Mel Torme”…
Im bardziej świadomie analizuję popkulturę, tym bardziej czuję się rozdarty w tożsamości. Gdyby mnie Wehikuł Czasu (TM) przeniósł do fiftiesów, to komu bym kibicował w stereotypowej bijatyce „jocks vs greasers” (sparodiowanym w „Indiana Jonesie 4”)?
Socjoekonomicznie bliżej mi przecież do studentów w uczelnianych bluzach. A jednak serce ciągnie mnie do odzianych w skórę motocyklistów, jak psa Ynka do wilków (w praktyce pewnie złomotaliby mnie jedni i drudzy).
Kiedy więc rock stał się muzyką dla nerdów, przegrywów i dziwolągów? Wydaje mi się, że brakującym ogniwem jest pan Arthur Brown.
Przeszedł do historii jako twórca jednego przeboju, ale cała płyta jest fajna, polecam. Gdy słucham z winyla, robię to klasycznie, strona a, strona b. Nie ma słabych momentów.
Fragment jego największego przeboju zobaczyłem dziecięciem będąc w jakimś filmie dokumentalnym o historii rokendrola, który puszczali w Studiu 2. Długo potem tego szukałem!
Od pierwszej nuty słychać, że muzycznie dla niego z kolei inspiracją byli Animalsi. Wydaje mi się, to oni wymyślili kanon stosowania instrumentów klawiszowych w muzyce rockowej – a konkretnie Alan Price.
Animalsi też nie stronili od piosenek od przegrywów, ale ogólnie byli NORMALNI. Dopiero Arthur Brown przenosi tę estetykę w świat masek, innuendo i scenicznej pirotechniki.
Jako dziecko najpierw tę piosenkę interpretowałem w najprostszy sposób, że chodzi o boga piekielnego ognia. Z wiekiem przyszło zrozumienie, że skoro ten bóg ma kogoś wyrwać z niewinności, to chodzi tu o rozwiązanie czyjegoś Figofagenfrage.
Emancypacyjny przekaz tego spektaklu jest intuicyjnie oczywisty nawet dla dziecka. „Człowieku, tańczę dla ciebie w skórzanej masce jarmarcznego demona, więc mi nie mów, że TO TY czujesz się obciachowo”.
Znalazłem rozmowę z Brownem, która ma tyle lat co ja. Brytyjski dziennikarz próbuje z niego zrobić głupka, ale wydaje mi się, że piosenkarz wychodzi z tego starcia zwycięstko – potwierdzając przy tym, że ten emancypacyjny program był świadomym zamierzeniem artystycznym.
No cóż, dziękuję panu, panie Arturze, że popchnął pan ewolucję rocka w słusznym kierunku.
„Kiedy rock był muzyką Afroamerykanów, nie było w nim miejsca dla żadnego figo-fago. Chętnie poznam kontrprzykłady!”
Och, no przecież Little Richard to ikona queeru i ogólnie LGBT+, a równocześnie jeden z ojców-założycieli rock’n’rolla.
Wydaje mi się, że rocknroll wykształcił swoją nieheteronormatywną gałąź bardzo szybko, bo już w połowie lat 60. Zaczęła się psychodelia, to znalazło się miejsce i dla Lou Reeda, i dla Davida Bowie’ego (debiut w 1967), i dla Iggy’ego Popa, i dla Grace Slick. A potem wszedł glam i poszło z górki.
10 lat to naprawdę szybko. W hip-hopie, po 30 latach od powstania, nadal klimat jak w szatni piłkarzy, co najwyżej Tyler The Creator pozwala sobie na jakieś innuendo na temat własnej seksualności, ale nic poza tym.
No elo, nie znam się jakoś szczególnie na hiphopie, ale obczaj wspaniałe LGBT utwory Lonely Island (którzy muzycznie moim zdaniem stoją na ramionach Beastie Boys).
Możesz twierdzić, że to tylko tak ironicznie i przy okazji, no ale „Spring Break Anthem” ma już 10 lat.
@wkochano
Na pewno istnieje LGBT+ friendly hip-hop (Big Freedia na przykład), natomiast to nie jest mainstream, jakim było na przykład Queen.
KO: 1) pierwszy link nie prowadzi do Mela Torme, tylko jest duplikatem linku do bijatyki z „Indiany Jonesa” 2) „Królestwo Kryształowej Czaszki” jest czwartą a nie trzecią częścią (chyba, że nie liczymy „Poszukiwaczy…”, bo nie mają Indiany w tytule)
@pm
„Och, no przecież Little Richard to ikona queeru i ogólnie LGBT+”
Och daj pan spokój, Liza Minelli to też ikona queeru, przecież nie dlatego, że była niehetero. W piosenkach był 105% heteronormatywny. Moi boomerscy rodzice byli/są wielkim fanami, nie byliby, gdyby był tu jakiś cień wątpliwości.
ja się nie znam ale to mi jakoś nie wygląda na 105% heteronormatywność (taki tekst zwraca google na okoliczność największego chyba hitu Little Richarda)
Tutti Frutti, good booty
If it don’t fit, don’t force it
You can grease it, make it easy
Tutti Frutti, aw rooty
Tutti Frutti, aw rooty.
Tutti Frutti, good booty
If it’s tight, it’s all right
And if it’s greasy, it makes it easy
@embercadero „taki tekst zwraca google na okoliczność największego chyba hitu Little Richarda”
To jest ta legendarna wersja, której wprawdzie nikt nie nagrał, za to relacjonowano co najmniej dwa warianty. W radiu tego tak nie grali.
@sheik
” To jest ta legendarna wersja, której wprawdzie nikt nie nagrał, za to relacjonowano co najmniej dwa warianty. W radiu tego tak nie grali.”
Może tak być, nie znam się.
@embercadero
„ja się nie znam ale to mi jakoś nie wygląda na 105% heteronormatywność”
W tekście bardzo wyraźnie jest mowa o dziewczynach. W życiu też nie słyszałem takiej wersji, a słyszałem to w życiu wielokrotnie, gdyż lubiły go osoby dorosłe w moim dzieciństwie (na tych piosenkach poznawałem pierwsze angielskie słówka, bardzo wcześnie się więc dowiedziałem, że to o facecie, który ma wiele dziewczyn).
„Kiedy rock był muzyką Afroamerykanów”
Kiedy rock był bluesem. Blues jest ostoją tradycyjnych, męskich, szowinistycznych wartości.
„że popchnął pan ewolucję rocka”
W realiach brytyjskich – no, powiedzmy: angielskich – emancypacja mniejszości (słabszości, inności) ruszyła w widełkach między Wolfenden report z 1957 i Sexual Offences Act 1967. Gdy w tymże 1967 pan Artur założył swój Crazy World, za oceanem już śpiewały Grace Slick i Janis Joplin. No i muzykował już Don Van Vliet, czyli Kapitan Bawole Serducho, który jest mocnym przeciwieństwem normatywności w kulturze i życiu (wyśpiewywał dziwaczności, bo – jak wyznał – nie nauczył się dobrze czytać). Od biedy można też uznać „All Tomorrow’s Parties” z pierwszej płyty VU za taki hymn przegrywu. Natomiast kto wcześniej? i kto figo-fago? [jak mówi Scarlett O’Hara: pomyślę o tym jutro].
Arthur Brown nie jest żadnym brakującym ogniwem, bo nie był tym jednym kimś kto zmienił oblicze rocka. Jak słusznie zauważył kolega Ergonauta, w 1968 ewolucja już trwała.
Nie mam czasu na pisanie eseju, więc wrzucę kilka nazw i tytułów, które pierwsze przychodzą na myśl: The Monks, Frank Zappa i Mothers of Invention, The Byrds, Ultimate Spinach (obczajcie „Hip Death Goddess” – rock gotycki jeszcze nikomu się nie śnił), The Kinks. Kobiety (oprócz tych powszechnie znanych) – Betty Davis i Annette Peacock.
Jest tego więcej, ale nie wypiłem jeszcze porannej kawy.
Tak jak napisał @Wojciech Czapliński
Frank Zappa (1966):
link to youtu.be
„They won’t go on four no more
Great mid-western hardware store
Philosophy that turns away
From those who aren’t afraid to say what’s on their minds
The left behinds
Of the great society”
Jak to nie jest hymn przegrywów to ja nie wiem co nim jest. W 60s działo się tyle rzeczy na raz, że pokazanie jednej postaci jako jakiegoś game changera jest przesadą. Każdy dołożył swoją cegiełkę, a inspiracje chadzają dziwnymi drogami. Szeroko otwierałem oczy, kiedy w ksiażce o historii black metalu czytałem że te malowane twarze to kopiowanie Kiss, którego fanami była duża część norweskich nastolatków. Potem z nich wyrośli groźni mordercy i podpalacze kościołów, pozujący z toporami do zdjęć w tych wszystkich mrocznych zinach. Długa droga od tego komiksowo-kampowego rock bandu kryjącego dużo przeciętniackich riffów pod szminką i fajerwerkami, ale może trochę racji mieli ci szurowie od satanic panic i Kiss to rzeczywiście skrót od Knights In Satan’s Service a to wszystko to tylko maskirowka dla sztańskich przekazów suflowanych dzięki backward maskingowi?
@wo
„Moi boomerscy rodzice byli/są wielkim fanami, nie byliby, gdyby był tu jakiś cień wątpliwości.”
Po prawicowej inbie o Frediego Mercurego to niezbyt mocny argument. Zreszta wśród fanów szarpidrutów popularne jest stanowisko: słucham muzyki, teksty mnie nie obchodzą.
To truizm ze odbiór i interpretacja są subiektywne ale kiedyś inne przychodziły do głowy łatwiej niż dziś. Teraz zupełnie inaczej słucha się tekstów Judas Priest niż lata temu ale kto chciał pewnie usłyszał.
Z dzisiejszej perspektywy co innego może wydawać się przełomem niż było dla ówczesnych odbiorców. I w sumie nie wiadomo kto ma racje.
Dzięki za rekomendacje do słuchania
@wo
„W tekście bardzo wyraźnie jest mowa o dziewczynach”
Wieść niesie, że dzierżyciele sakiewek nakazali zmianę tekstu do nagrań, z zacytowanego w tym wątku oryginalnego o posuwaniu chłopców w pupala. Nie było to nic niezwykłego, trochę później próbowali wymóc zmiany w rodzaju „let’s spend some time together” (na Rolling Stonesach) czy „girl, we couldn’t get much better” (na Doorsach), no ale wtedy czasy były już trochę inne oraz (co nie bez znaczenia) Stonesi i Doorsi nie byli czarni.
Little Richard był queer as folk, nikt nie narzekał. Prawdą jest też, że miał też masę nieświadomych tego fanów i fanek, podobnie jak przywoływany już Freddie Mercury, czy wręcz Liberace (!).
Z ciekawostek – w coverze „Tutti Frutti” Karin Stanek słychać wyraźnie (no, z dokładnością do dykcji sympatycznej wokalistki): „I’ve got a boy named Sue”, a potem pojawia się, a jakże, boy zwany Daisy. W ten sposób (nieświadomie, jak sądzę, chociaż…?) piosence przywrócono jej queerowe korzenie, a wręcz nadano jej wymiar wyrafinowanie intertekstualny („A Boy Named Sue”!).
@ergonauta
„Blues jest ostoją tradycyjnych, męskich, szowinistycznych wartości”
Czuję się w tym momencie ofiarą prawa Poego, bo trudno mi stwierdzić, czy wypowiadasz tezę tylko częściowo prawdziwą, czy sobie jaja robisz. Wobec tego, żeby się nie wygłupić, zwrócę tylko nieśmiało uwagę na obfity nurt bluesów śpiewanych z kobiecej perspektywy (pieśni dziwek dla dziwek o trudnym życiu dziwek, jak to opisuje Louis Armstrong we wspomnieniach ze swojej młodości w Nowym Orleanie), zawierających często bezlitosną krytykę nastawienia i postępowania mężczyzn.
Szerzej: blues, jedno z niepomijalnych źródeł rocka, był muzyką przegrywów niejako z definicji – tworzony przez potomków niewolników, często w jakimś zakresie niepełnosprawnych (niezdolnych do fizycznej pracy w polu, stąd m.in. tylu bluesmanów o przydomkach Blind Ktoś Tam), nawet w swojej dyskryminowanej społeczności traktowanych jako wyrzutki („devil’s music”); już sama nazwa gatunku – „smutki” – o czymś świadczy. Dlatego mam poczucie, że maczyzm rzeczywiście opiewany w wielu bluesach był w dużej mierze życzeniowy i kompensacyjny. (Dygresja: jest jeszcze sprawa obrazów przemocy wobec kobiet w niektórych bluesach, faktycznie szokujących z dzisiejszej perspektywy; jedna z teorii głosi, że był to szyfr pozwalający w bezpieczny dla bluesmanów sposób wyrażać nienawistne uczucia wobec białych). Okrzyki dziarskich białych chłopców towarzyszące ewolucji bluesa w rock’n’roll mogły na jakiś czas przesłonić ten przegrywowy aspekt, no ale źródło jest źródło i co zrobisz, jak nic nie zrobisz.
@Wojciech Czapliński
„Betty Davis”
Z entuzjazmem przyłączam się do polecenia! Nie tylko jej własne piosenki to dynamit, ale do tego jeszcze, według mnie, to ona („cherchez la femme”) zainspirowała męża, trębacza jazzowego imieniem Miles, do zmiany garderoby z trochę nudnych garniturów na wysmakowaną ekstrawagancję, a co ważniejsze – do rozkmin, które dały światu masę ekscytującej muzyki, fusion i nie tylko.
@Piotrek Markowicz
„klimat jak w szatni piłkarzy”
Janelle Monáe (szczerze polecam) wprawdzie więcej śpiewa niż rapuje, ale chyba nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że jest solidnie osadzona w kulturze hiphopowej. Panseksualna, queerowa, co chwila zaczepiająca normatywność, bardzo hot. Do takiej szatni sam chętnie bym zajrzał!
@wo
Podwaliny rock’n’rolla kładła także Rosetta Tharpe, nieheteronormatywna gitarzystka i śpiewaczka gospel. Wzorował się na niej m. in. Little Richard, a shredowała tak: link to youtube.com (zawartość: wiązanka jej solówek)
W starym bluesie też bywało niepatriarchalnie – śpiewaczka Ma Rainey była w wieloletnim związku z koleżanką po fachu Bessie Smith, Gladys Bentley nosiła garnitury i romansowała z kobietami. Otwarcie queerowe teksty z tamtych lat to np. „Masculine Women, Feminine Men” Six Jumping Jacks czy „Sissy Man Blues” Kokomo Arnolda.
Z nowszych wykonawców bardzo mnie ujął Chivas z „miałem kolegę bartka”, nie spodziewałem się tak otwartego sojusznictwa w polskim trapie.
@mbied
„maczyzm rzeczywiście opiewany w wielu bluesach był w dużej mierze życzeniowy i kompensacyjny”
„jest jeszcze sprawa obrazów przemocy wobec kobiet w niektórych bluesach, faktycznie szokujących z dzisiejszej perspektywy; jedna z teorii głosi, że był to szyfr pozwalający w bezpieczny dla bluesmanów sposób wyrażać nienawistne uczucia wobec białych”
Co nie zmienia faktu, że maczyzm mocno tkwi w bluesie – jako kompensacja, jako swoisty ketman, jako gra ze słuchaczem, jako element decorum.
Kiedy słucham – no dobra, od razu zredukuję ad hitlerum – jakichś faszyzujących metalowców, to też mam poczucie, że coś sobie smutni chłopcy kompensują, że stroją się w piórka konwencji, a nie że zaraz by, zasłuchani w Wagnera, podbijali Polskę.
Natomiast jeśli chodzi o „nurt bluesów śpiewanych z kobiecej perspektywy”, to tu pełna zgoda między nami (pierwszą z czarnoskórych kobiet, której posłuchałem naprawdę uważnie i z dość piorunującym skutkiem [przysiągłem sobie w wieku lat 16, że będę raczej życiowym przegrywem niż wygrywem]), nie była co prawda bluesmenka [blueswomenka?], ale blisko – Nina Simone). Tyle że użyte przez ciebie słowo „obfity” może sugerować równoważny z męskoperspektywicznym bluesem wpływ na rocka i w ogóle światową muzykę popularną (więc i na zmiany w światowej kulturze i społecznych obyczajach). A – moim zdaniem – nie był równoważny. Życzeniowi i kompensacyjni bluesowi maczyści (tudzież maczyści-szyfranci -;)) byli bardziej wpływowi.
@ Kokomo Arnold et consortes
Na Amazonie można kupić taki CD „Sissy Man Blues: 25 Authentic Straight and Gay Blues and Jazz Vocals”.
@Piotrek Markowicz
„Na pewno istnieje LGBT+ friendly hip-hop (Big Freedia na przykład), natomiast to nie jest mainstream, jakim było na przykład Queen.”
Lil Nas X nie jest mainstreamowy?!
@ergonauta
„wpływ na rocka i w ogóle światową muzykę popularną”
Zgoda, oczywiście, to nurt „obfity” dla mnie jako dla słuchacza; natomiast na pewno istniejący, a jako tezę postawię, że również istotny, co najmniej historycznie i jako niejawne źródło inspiracji również na przyszłość.
@wo
A jeszcze mi przyszło do głowy, po przypomnieniu sobie dzięki PT Komcionautxom o przeróżnych subwersywnych źródłach rocka, że przecież i najwcześniejszy zawłaszczony przez białych rock’n’roll był tak naprawdę subwersywnym głosem nowo objawionej zmarginalizowanej mniejszości, a mianowicie nastolatków; z wcześniejszej perspektywy, zgodnie z którą po ukończeniu dwunastego roku życia należało włożyć kapelusz i bez dyskusji stać się minidorosłym, to wystarczyło, niezależnie od tego jak bardzo poza tym hetero, cis, gasoline, jock i chad to była grupa. (A do tego niektórzy z nich mieli ciągoty, żeby chodzić do niewłaściwej dzielnicy podpatrywać kroki taneczne – the horror!)
@Gatling
„Wzorował się na niej m. in. Little Richard”
Piszą, że podobnie Chuck Berry, a także (bo przyjechała do Anglii w 1964 r. i pokazała parę riffów) Eric Clapton, Jeff Beck i Keith Richards.
Zresztą nie trzeba w tym względzie zawierzać drukowanemu, wystarczy posłuchać dźwięków.
@m.bied
„nurt istotny jako niejawne źródło inspiracji również na przyszłość.”
Wiemy o przeszłości więcej niż ona wiedziała o sobie. W sensie wiedzy ustrukturyzowanej, wydanej np. w formie płyty CD z „Authentic Straight and Gay Blues and Jazz Vocals”.
Dlatego nawet jeżeli wyjściowa myśl tego wątku – że akurat „Fire” było piosenką, która zapaliła zielone światło rockowej nienormatywności – wydaje się błędna (bo historycznie było inaczej, albo: bo tak naprawdę pan Artur nawiązywał do idei Haraklita „zasadą świata jest ogień”, a nie dokonywał jakichś płomiennych coming outów), to dziś, w przyszłości, jest to myśl, która pomaga ogarnąć to, co się wtedy (wg mnie w latach 1957-1967) zadziało. „Fire” – rozumiane tak, jak rozumie je WO – było raczej symbolicznym końcem pewnego procesu niż jego początkiem.
Rosetta Tharpe mogła nauczać Little Richarda, Chucka Berry, Erica Claptona, Jeffa Becka, ale to oni spisali ewangelie i puścili je w świat. Rock zmieniał społeczeństwo, ale to ono musiało się zmienić, by rock mógł je zmieniać. Dlatego wspomniałem o raporcie Wolfendena – w tymże 1957 r. wyszły debiutanckie albumy „Rock. Rock. Rock” Berry’ego i „Here’s Little Richard”. Trochę to smutne, że sami wywrotowi artyści, bez wsparcia nudnych urzędasów, prawników i akademików, nie daliby rady ruszyć z posad bryły świata, a trochę niesmutne, bo pozwalające wierzyć w naturę lucka, nawet tego lucka bez gitary.
a i Little Richard też nie był pierwszy:
link to en.wikipedia.org
@mbied „Janelle Monáe (szczerze polecam) wprawdzie więcej śpiewa niż rapuje, ale chyba nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że jest solidnie osadzona w kulturze hiphopowej.”
Będzie, bo co to w zasadzie ma oznaczać? Janelle od samego początku (a słucham jej od czasu Archandroida z 2013) swobodnie miesza gatunki, ciekawiej i lepiej niż Prince, do którego ją wielokrotnie porównywano, ale żeby ją zapisywać akurat do HH? Dlaczego, bo czarna? To już nie te czasy, kiedy kolor skóry wyznaczał przynależność do danego nurtu.
@”Dygresja: jest jeszcze sprawa obrazów przemocy wobec kobiet w niektórych bluesach, faktycznie szokujących z dzisiejszej perspektywy; jedna z teorii głosi, że był to szyfr pozwalający w bezpieczny dla bluesmanów sposób wyrażać nienawistne uczucia wobec białych”
Kto wpadł na tak dziwny pomysł? Zamiast, nie wiem, spojrzeć na ulicę za oknem i ówczesne, a częściowo i dzisiejsze, relacje między mężczyznami i kobietami (tak tak, również across the tracks).
@bycie przegrywem
Cytując Pete’a Townsenda „Rock’n’roll may not solve your problems, but it does let you dance all over them.”
A tak a propos czarnej kultury i no homo – oglądał ktoś serial (może niewybitny, ale i nie najgorszy) P-Valley/Pussy Valley? Tam jednym z głównym wątków jest młody aspirujący raper z Mississipi Delta, który musi starannie ukrywać swoją orientację, żeby utrzymać szacunek ziomków i zrobić karierę…
@sheik.yerbouti
„żeby ją zapisywać akurat do HH?”
„[Hip-hop] just represents an opportunity for us to, like, continue to teach people about us as a people, our experiences”, mówi artystka w wywiadzie sprzed tygodnia. Ale OK, faktycznie nie powinienem wyskakiwać przed orkiestrę z zapisami.
„Kto wpadł na tak dziwny pomysł?”
Nie znajdę teraz nazwiska. Przypuszczam, że jakiś badacz albo badaczka kultury czarnych Amerykanów, z tego, co pamiętam, czytałem tylko omówienie.
@ Esquerita
Tu ładnie opowiedziane:
link to youtube.com
no i oczywiście pogardzany przez Gospodarza Syd Barrett, u którego była i ucieczka od 200% heteronormatywności, i w ogóle to przejście na stronę nerdowską, dwa lata przed Arthurem Brownem – my z niego wszyscy.
Sam się pogardzasz, po prostu dopiero z Watersem zaczęli robić rzeczy naprawdę wybitne.
Nie przestaje mnie to dziwić jak bardzo Floydzi bez Barretta byli pozbawieni swoich własnych, oryginalnych pomysłów. Eksperymenty studyjne, tematyka kosmiczna, koncerty jako widowisko, długie jamy – przecież to wszystko było już na pierwszej płycie albo i przed. Syd wymyślił nawet pryzmat, który był głównym elementem koncertów jak się później okazało ostatnich z nim w składzie. Dark Side i WYWH traktują po prostu o Sydzie, niektórzy twierdzą że The Wall też.
A w lekceważonym przez Ciebie „See Emily Play” („stonerowy żart”, pamiętam) jest więcej materii muzycznej niż na całej płycie WYWH.
korekta: pryzmat był głównym elementem SCENOGRAFII tych koncertów rzecz jasna.
@Dar Dud
Kurde, człowiek się waha, czy na blogu WO w ogóle użyć słów „The Smiths”, a tu kolega tak z grubej rury prosto w sewentisowych Floydów…
@wo
Wiem, że nie przyjmujesz niepłatnych zleceń, ale strasznie jestem ciekawy, co miałbyś do powiedzenia na temat najnowszej afery rzekomego kancelowania Daukszewicza. Planujesz notkę albo felieton? Sorry za offtopic, już nie przeszkadzam.
@tyrystor
„Kurde, człowiek się waha, czy na blogu WO w ogóle użyć słów „The Smiths”,”
Doceniam, dziękuję!
@dar dud
„w lekceważonym przez Ciebie „See Emily Play” („stonerowy żart”, pamiętam) jest więcej materii muzycznej niż na całej płycie WYWH.”
No dobra, na tym kończymy, bo to nawet już nie jest zabawne.
@froz
„strasznie jestem ciekawy, co miałbyś do powiedzenia na temat najnowszej afery rzekomego kancelowania Daukszewicza”
Nic ciekawego. „SzK” nie oglądałem chyba od 10 lat. Humor Daukszewicza mnie nie śmieszył nawet 30 lat temu. To wszystko jest dla mnie po prostu dalszym ciągiem Powolnego Zmierzchu Dziadocenu.
@”Floydzi bez Barretta byli pozbawieni swoich własnych, oryginalnych pomysłów”
Nie byli pozbawieni. Ich pomysły bez Barretta (czyli w zasadzie pomysły Watersa, a potem już nawet nie „w zasadzie”) to były pomysły literackie. Płyty jako metaforyczne historie, jako powieści w formacie LP, jako opery z librettem na pierwszym planie i z dobraną – pod libretto – muzyką. Barrett też był częściowo literacki – jako dadaista, surrealista, postmodernista, ale solidny modernizm Watersa musiał – jako że rynek muzyczny jest rynkiem właśnie – wygrać.
Mówię to ja – floydowski symetrysta, The Piper at the AtomHeart of the Wall.
A skoro wątek okazał się w dużej mierze bluesowy, to dorzucę jeszcze, jakim świetnym urockowionym bluesem jest Floydowskie „Money”, nie tylko jako kompozycja, ale też: a/jako nośnik pewnych „męskich” cech bluesa (wokal brzmi „kasa, misiu, kasa”), b/jako narzędzie krytyki kapitalizmu.
@ergonauta
„jako dadaista,”
Jest to rodzaj sztuki, który nisko sobie cenię. Jarałem się w liceum jak każdy, ale to jednak jest tandeta. Każdy głupi by tak umiał. Na stare lata cenię porządne rzemiosło – solówki Gilmoura i jednak ten literacki rozmach Watersa.
@wo
No tak, ja też nie oglądałem od lat, nie chodzi mi więc o sam program, co o całą aferę po. A pytam, bo nigdzie nie widziałem żadnych sensownych komentarzy na ten temat, liczyłem na coś w rodzaju dalszej części dawnych notek/felietonów o cancel culture. No ale ok, nie tym razem.
@froz
„liczyłem na coś w rodzaju dalszej części dawnych notek/felietonów o cancel culture”
Nie jestem Matczakiem ani Gadomskim. Wszystko się we mnie przewraca na myśl o tym, że znowu miałbym pisać o tym samym o czym już pisałem.
@ Barrett
Barrett usłyszałby od WO tę samą reprymendę, jaką usłyszał pewien przegryw kradnący ze sznurka bieliznę:
Oh, Arnold Layne
it’s not the same,
takes two to know,
two to know, two to know.
Why can’t you see?
@FROZ
Co do podsumowania, tu jest najlepsze jakie widziałem – FB, ale do czytania bez logowania link to facebook.com
Wynika z powyższego: Daukszewicz to płatek śniegu o zmierzchu dziadocenu.
Dziadodrama
W sumie to Jacoń zaperzył się głównie na politykę programową własnego pracodawcy, chociaż nie wygląda by sam to rozumiał.
Jednak się złamałem i napisałem o tym felieton (ale zasadniczo nic nowego dla PT Bywalców).
Z klasycznej muzy tymczasem u sąsiadów grają „płynie płynie Oka, jak Wisła szeroka”. Nieźle.
A ja mam pytanie nieco bardziej ogólne muzycznie (aczkolwiek trochę nawiązujące do wspomnianego tu Pink Floyd). Wertując Twoje wpisy z kategorii „Now playing” często mam trochę prywatną nadzieję, że znajdzie się coś na temat pewnego liverpoolskiego zespołu o nazwie The Beatles 🙂 Bez zbędnego batożenia przyznaję, że nie przeczytałem jeszcze Twoich wszystkich przemyśleń na tematy muzyczne (aczkolwiek jakieś krótkie wzmianki się pojawiały), więc mogłem coś przeoczyć. Ale często zastanawiałem się, jaki masz stosunek do tego zespołu, tym bardziej z perspektywy kogoś, kto muzyczną edukację rozpoczął dużo wcześniej niż ja. Chodzi mi o raczej o (tak wierzę) stosunek do kompletnej dyskografii tego zespołu – z kontekstem poznawania ich dzieł. Swoją drogą, lata 1963-1966 to wg mnie ważniejszy okres w muzyce rockowej niż dajmy na to 1967-1970 (który też był bardzo fajny :D). Ale jakby co, to zawsze śmiało change my mind :)) Muszę przyznać, że sam uważam, że Pink Floyd i The Beatles to całościowo chyba dwa z (może pięciu?) najwybitniejszych przedstawicieli gatunku zwanego bardzo ogólnie rockiem. Ale jednak dokładna hierarchia – czyli troszkę czołobitna postawa PF (chyba w sumie każdego członka z osobna, jakby chcieć poszukać konkretnych źródeł) wobec Beatlesów była wg mnie całkiem zrozumiała i niepodważalna. Osobiście ubolewam nad niesprawiedliwym stosunkiem do chłopaków z Liverpoolu, bo sądzę, że ich hegemonia na tym podwórku jest bezsprzeczna (tylko wymaga wspięcia się ponad pewien pokutujący w niektórych krajach stereotyp) i mógłbym gadać o tym długo, ale nie chcę zanudzać, chcę tylko zasygnalizować kwestię. W sumie nie powiedziałem nic nowego, ale też paradoks jest taki, że niektórzy pamiętają im bardziej „A Hard Day’s Night” niż takie „Hapiness Is A Warm Gun”. Ale to wina tylko tego, że „A Hard Day’s Night” to naprawdę kawałek, który w pierwszej połowie 1964 mógł naprawę niejednemu (i niejednej) przewrócić w głowie. Mam gorące marzenie, żeby kiedyś po prostu wyrzucił z siebie wszystko, co o nich sądzisz 🙂
Nie mam mądrej odpowiedzi – cykl jest trochę ekshibicjonistycznym przyznawaniem się, co teraz leci. Przy całym ogromnym szacunku jaki mam do Beatlesów, po prostu jakoś nigdy nie nachodzi mnie myśl typu „se bym se teraz puścił”.