Now Playing (198)

Drodzy komcionauci – wybaczcie, że Was trochę zaniedbuję. Wakacje, itd.

Pozwólcie więc na notkę – strzał z biodra. To odpowiedź na komentarz, zawierający pytanie, czemu w cyklu „Now Playing” nie było bitelsów.

Ten cykl z założenia jest ekshibicjonistyczny. Piszę w nim NAPRAWDĘ szczerze o tym, czego właśnie słucham (przy okazji zapewne dałoby się z niego zrekonstruować kilkanaście lat ewolucji moich gustów).

Nie o wszystkim, co mi wpada w ucho, umiem napisać coś ciekawego. Zatem, ekshibicjonistycznie: słucham sobie francuskiego zespołu „La Femme”, piosenki „Ou va le monde”.

Ciocia Wiki klasyfikuje styl tego zespołu jako psych-punk (po angielsku), jako po prostu rock (po francusku), jako pogranicze krautrocka i psychodeliki (po polsku) oraz jako po prostu psychodelikę (po niemiecku). Przyznacie, że można ich polubić za samą tę wyliczankę!

„Ou va le monde” jest jednak uspokajająco popowe, z łagodnymi akcentami hiphopowymi. Akcent jest właściwie jeden: większość piosenki to rapujący monolog, nawiązujący do tytułowego „dokąd zmierza świat”.

Choć tytuł kojarzy się z jakąś refleksją o naprawie świata, to wygląda bardziej na pijacki (?) słowotok, w którym podmiot liryczny rzuca tekstami w stylu „już nie mam szacunku dla ciebie, nie mam szacunku dla siebie, no i trudno, idę swoją drogą, a ty jesteś daleko, daleko za mną”.

Towarzyszy temu refren, z którego poznałem francuski idiom „dobra gruszka”. Otóż podobno oznacza on osobę dobroduszną, naiwną, dającą się wykorzystywać.

Kobiecy głos w refrenie mówi, że nie będzie już dobrą gruszką. Bo ma już dosyć rujnowania sobie życia historiami, które kończą się w dramach i koszmarach.

I to właściwie tyle. Urocze, nespa?

A co do Bitelsów… Cóż, słuchałem ich dużo w młodości. Większość utworów znam na pamięć, mogę je sobie puścić z „mentalnego odtwarzacza” (ktoś tak naprawdę robi w jakimś kryminale… Chmielarza chyba?).

Ale tak samo mam z Pink Floyd, a jednak ich słucham. Czemu więc prawie w ogóle nie słucham Bitelsów?

Jednym z wyjaśnień mogą być uwarunkowania freudowskie. „It’s because of my mother”, jak odpowiada J.J. Abrams na różne pytania.

Dzieciństwo spędziłem wśród osób dorosłych, które były zdecydowanie za Stonesami, a więc przeciw Beatlesom. Uwierzcie mi, pół wieku temu dla boomerów z warsiaskiej inteligencji to była Wisła i Cracovia.

Co oczywiście niczego nie tłumaczy, bo wiele rzeczy robię specjalnie na odwrót osobom dorosłym z mojego dzieciństwa. Na przykład: nie palę, mam lewicowe poglądy i jestem drobnomieszczańsko dorobkiewiczowski.

No ale faktem jest, że uwięziony na bezludnej wyspie, na którym (jak u J.J. Abramsa) nie wiadomo skąd jest prąd oraz ejtisowa wieża stereo i kompletne dyskografie Stonesów i Beatlesów, zacząłbym od Stonesów. Jejku, zwłaszcza od rzadkich singli – zapewne pierwsza rzecz na talerzu gramofonu byłaby dwunastką „Harlem Shuffle”.

Czemu nie Bitelsi? Wreszcie odpowiem.

Pierwsza połowa ich dyskografii to banalne piosneczki. „She Loves You”, „Love Me Do”… no po prostu it ain’t me, babe.

Jak już zażyli LSD i przeżyli z tego powodu „wielką duchową przemianę” (wyobrażacie mnie sobie robiącego żaby w powietrzu i wypowiadającego to z Gryzącą Ironią!), zaczęli nagrywać pomysły na wielkie piosenki… których jednak nie kończyli, a teksty były bezsensownymi zapełniaczami. Piję tu powiedzmy do „Mean Mister Mustard”.

Gdzieś tam pośrodku są Beatlesi już robiący fajną muzykę, ale jeszcze dopracowaną. Ale to są pojedyncze utwory – wydaje mi się, że „peak beatles” to „Day Tripper”. Już niebanalne, ale jeszcze ciągle dokończone i dopieszczone.

Więc na tej bezludnej wyspie z serialu J.J. Abramsa to byłby pierwszy kawałek Bitelsów puszczony przeze mnie z siódemki, już po wielokrotnym odsłuchaniu pełnej dyskografii Stonesów. Którą – o ironio – znam dużo słabiej od dyskografii Beatlesów. Bo tę drugą do przewyrzygu wysłuchałem w młodości za sprawą freudowskiej kontestacji (aż do b-tracków i „wersji tylko na acetacie”, latało to w trójce!). A do tej pierwszej po prostu nic mnie nie motywowało, za dużo w muzyce się jednak wydarzyło przez te 60 lat…

Obserwuj RSS dla wpisu.

Skomentuj

133 komentarze

  1. Ostatnio Beatlesów podsłuchałem dochodzących z pokoju jednego z moich nastoletnich synów.

    Mówię mu, synu, CZEGO TY SŁUCHASZ? Przecież to nawet nie jest muzyka twoich rodziców, to jest muzyka twoich dziadków! On na to, że poleciła mu to jego turecka koleżanka (do której skądinąd wiem, że smali cholewki), no to postanowił przesłuchać i nawet mu się podobają.

    Nie wiem, jaki z tego morał, może taki, że może oni będą już po prostu jak Mozart, wdrukowani w historię cywilizacji na wieki wieków.

  2. dzień dobry. skoro notka ma luźny i ekshibicjonistyczny temat, to jest doskonała okazja żeby w końcu się pokazać. lukruję sobie tego blogaska od 15 lat, ale nigdy niczego nie napisałem – moim zdaniem Gospodarz używa plonkownicy zdecydowanie za rzadko. myślę, że od razu można zacząć od flejma:

    1. la femme to zdecydowanie zwykły rok, zresztą Francuzi powinni to wiedzieć najlepiej (chociaż odkąd można nazywać lounge lo-fi hiphopem, to chyba każdemu jego porno)

    2. jak można lubić rowling stonesów? przypuszczam, że słyszałem całą dyskografię, ale w radiu rozpoznałbym tylko paint it black, angie, sympathy for the devil i honky tonk women. Tę ostatnią przez Comwboya Bebopa. Myślę, że odnieśliby większy sukces gdyby robili jingle do telewizji.

  3. @Prąd na bezludnej wyspie
    Rozbił się kontener z panelami słonecznymi. Kapitan miał bogaty zestaw nagrań w telefonie, który ocalał.

    Rolling Stones – cały album Sticky Fingers jest OK i z tego co pamiętam to poszczególne nagrania tak do lat ’70. Później zaczyna się przemysł kulturalny i rock stadionowy, który nieco mnie odpycha swoją masowością.
    The Beatels – Samotny sierżant Pieprz i jego orkiestra.

    Jednakowoż ciężko wybrać zwycięzcę. Jedno i drugie to muzyka i poza dwoma głowami ta hydra ma jeszcze wiele odrostów. Noale nikt u mnie w domu nie prowadził wojen muzycznych.

  4. @wo
    „…mogę je sobie puścić z „mentalnego odtwarzacza” (ktoś tak naprawdę robi w jakimś kryminale… Chmielarza chyba?).”
    Lee Child. Pierwszy tom „Poziom śmierci”. Tylko ten czytałem i to w zeszłym miesiącu, więc pamiętam. Ale już zapomniałem czy to dokładnie tak się nazywało.

  5. no ładnie. Całem życie myślał, że Stonesów w PRL-u nikt nie słuchał, ino tych Bitelsów a tutaj słyszę, że były środowiska mające dokładnie odwrotnie. Cóż, taki urok chowania się na wsi.
    Jak już sobie tak flejmimy, toć przecież podział jest prosty. Jak szukasz w rokowej muzyce ino łomotu i podrygu, to idziesz w stonsów i potem inne łubudubu z odskokiem na folk (może być nawet z Mali), a jak wierzysz, że tam piękno jak z Wagnera, Bartoka lub Poulenca – to późnawe bitelsi -> Mariliony i inna „kaczkowszczyzna”.

  6. @fieloryb
    „The Beatels – Samotny sierżant Pieprz i jego orkiestra.”

    Na pewno nie cały. Już wtedy zaczęło się Zło – piosenki pisane na haju, piosenki niedokończone. Nie wierzę że kiedykolwiek dobrowolnie sobie puszczasz „Within You Without You” albo „Good Morning”. Jak wiecie, gardzę wszelkim mistycyzmem, ale SZCZEGÓLNIE mistycyzmem pigułowym. Że se koleś wstrzyknął marihuanę i zwizualizował mu się Marceli Szpak z dwunastoma rękami i trąbą słonia, bzdriangu bzdriangu na sitarze (hej, patrzajcie ludkowie, to sitar a nie gitara, jestem mistykiem jak również filozofem!).

  7. @Skała i zwitek
    (banknotów? skręta?)
    Mówienie, że Rolling Stones to łomot to delikatne nadużycie. Panowie wiedzą jak grać akustycznie, grali folk@country. Grali reggae. Richards to grywał z Jamajczykami i wydał chyba nawet z nimi dwie płyty. Podział dynamiczne/melodyczne wzdłuż tych dwóch zespołów jest – co tu dużo mówić prosty i mocno zgrubny.

    Poczytajcie biografię K.R. „Życie”. On wyraźnie mówi, że nie było konfliktu między R S a the B. Do tego stopnia, że dogadywali się kiedy mają wypuszczać single. Razem imprezowali, kontaktowali się bez przeszkód.
    @Sierżant Pieprz jego kamanda
    Mnie się spodobała otoczka tej płyty. Zespół miał spore problemy z zebraniem się do nagrania. W związku z tym powstał wyobrażony, nowy zespół. Jest to fantastyczny sposób na obejście kryzysu twórczego lub kryzysu zespołowego. Są na tej płycie słabizny, są ślady narkotycznych testów, jednak nie mogąc słuchać wcześniejszych płyt bojsbendu utrafiłem sobie w ten moment. Co nie neguje innych jego dokonań.

    Cały ten mistyczny szlam mizia mnie i nic nie robi.

    Natomiast nie rozumiem miłości i wydawania 4 wersji 8 podejścia. Wydawania klasyków z dodatkami, które nic nie wnoszą. Artysta zrobił piosenkę i nic nie jest tak ciekawe jak ona sama.

  8. W sumie lubię pierwsze płyty właśnie ze względu na prostotę. Od tego czasu powstało tyle o wiele bardziej złożonej na wszystkie możliwe sposoby muzyki, że późniejsze płyty mają znaczenie tylko historyczne. Znam, lubię, ale nie słucham.

    No zamknęli temat prostych piosenek o miłości. Większość muzyki pop jest o tym, no ale jeśli to wesoła piosenka o nieskomplikowanym młodzieńczym zauroczeniu to nie da się tego słuchać. Bitelsi brzmią szczerze i bezpretensjonalnie – dzisiaj.

  9. @bitelmania/bitelfobia/bitelmeh

    Miałem poniekąd na odwrót niż Gospodarz, za młodu praktycznie nie słuchałem Bitelsów z powodu awersji do ładnych melodii i ze względu na dojmujące łaknienie łup-cupu. Zacząłem jakoś po trzydziestce, a bardziej systematycznie – przed pięćdziesiątką. Jedna z pierwszych rzeczy, które zwróciły moją uwagę, była taka, że już przecież słyszałem te patenty harmoniczne i melodyczne (choć niekiedy przeprowadzone bardziej topornie) – mianowicie, w późniejszych piosenkach innych wykonawców; więc byłem na tyle zaintrygowany, żeby słuchać dalej. Teraz myślę sobie, że kompozycje Lennona-McCartneya (i Harrisona) pozostaną w historii muzyki, nazwijmy, Zachodu, a porównanie z Mozartem nie jest zupełnie od czapy. W szczególności, w harmonii moim zdaniem zrobili tak konsekwentny użytek z enharmonii, chromatyki i transpozycji (być może dlatego, że w jakiejś mierze komponowali na gitarach, gdzie wszystkie progi są równe, nie wiem), że poszli w tym zakresie dalej niż impresjoniści, Bartok czy bopperzy. Wychodzi z tego pewnego rodzaju rozszerzona tonalność ze swobodnym mieszaniem trybów i tonacji równoległych i jednoimiennych (co na wcześniejszych etapach rozwoju zachodniej harmonii było niemile widziane/słyszane) i z dość zaskakującymi modulacjami. „I ch*j – mam w zanadrzu bitonalny cymesik” śpiewał Tymon Tymański z gryzącą ironią o pijanych dżezmenach, natomiast w piosenkach Bitelsów bez kitu roi się od bitonalnych, a nawet, można powiedzieć, trytonalnych cymesików. Bitonalni Bitelsi, hej!

    Natomiast chyba podobnie jak Gospodarz umiejscawiałbym swój „sweet spot” bitelsowski: w okolicach płyt „Rubber Soul” (z tego czasu „Day Tripper”) i „Revolver”. Z tym że na dobrą sprawę na wszystkich pozostałych też znajduję rzeczy dla siebie, nawet „Mean Mr Mustard”, uważam, jest całkiem na miejscu jako część suity, a w prostych piosenkach o nastoletniej miłości nie brakuje ciekawych zwrotów, takich jak modulacja z C do F via g w „From Me to You” (pożyczka z jednoimiennego minoru eolskiego, skąd już niedaleko do osławionych „kadencji eolskich” w artykule zbyt entuzjastycznego recenzenta z bodaj 1963 r., z których Lennon później robił sobie jaja, mówiąc „szczerze, myślałem, że chodzi o jakieś ptaki”).

  10. Nigdy się nie polubimy. „Mean Mr. Mustard” to mój ulubiony utwór Bitelsów.

  11. @wo
    „Nie wierzę że kiedykolwiek dobrowolnie sobie puszczasz „Within You Without You” albo „Good Morning”.”
    W poprzednim samochodzie w dłuższych trasach puszczałem sobie przegląd Beatlesów od początku do końca. W nowym nie mogę, bo ma bezsensownie rozwiązany odtwarzacz mp-3 – po dojściu do końca albumu wraca na początku, zamiast przechodzić do następnego. Ech…

  12. @janekr
    „W nowym nie mogę, bo ma bezsensownie rozwiązany odtwarzacz mp-3”

    Zawsze mnie zdumiewa gdy ktoś używa wbudowanego odtwarzacza do słuchania muzyki – a nie możesz z telefonu podłączonego po bt albo chociaż po aux, jak cywilizowany człowiek?

    @mbied
    „Z tym że na dobrą sprawę na wszystkich pozostałych też znajduję rzeczy dla siebie, nawet „Mean Mr Mustard”, uważam, jest całkiem na miejscu jako część suity,”

    To jest suita „niedopracowanych pomysłów na piosenki”.

    @dar dud
    „Nigdy się nie polubimy. „Mean Mr. Mustard” to mój ulubiony utwór Bitelsów.”

    Ta głębia tekstu!

  13. @wo

    „To jest suita „niedopracowanych pomysłów na piosenki””

    Można tak to określić, podobnie jak można określić Gnossiennes i Gymnopédies Erika Satie jako cykle niedopracowanych pomysłów na utwory fortepianowe. Muszę powiedzieć, że we wszystkich tych przypadkach efekt całkiem mi odpowiada.

  14. „a nie możesz z telefonu podłączonego po bt albo chociaż po aux, jak cywilizowany człowiek?”

    Aux? Po gospodarzu blogaska spodziewałbym się raczej USB-lighting.

  15. „a nie możesz z telefonu podłączonego po bt albo chociaż po aux, jak cywilizowany człowiek?”
    Ja wpinam pendrive i używam pokładowego odtwarzacza. Nie używam streamingów muzycznych, więc tak wygodniej. Cała ta kabelkologia jest jakimś strasznym anachronizmem. Widzę, jak znajomi się z tym męczą. A do bt trzeba mieć bt w aucie.

  16. @psychodeliczni beatlesi
    To ja będę bronił, uważam, że psychodeliczny okres beatlesów to jeden z najważniejszych momentów w historii muzyki popularnej. Jasne, zdarzało im się robić kiepskie piosenki; ale z drugiej strony kiepskie piosenki robili zawsze, niezależnie od momentu kariery (Let it Be bardzo kiepsko zniosło próbę czasu, jeśli w ogóle). Natomiast równocześnie wszystkie najbardziej rewolucyjne pomysły wydarzyły się właśnie wtedy – A Day in The Life na przykład (skoro już jesteśmy przy tym Sgt. Pepper’s), albo Strawberry Fields Forever, albo „Hey Jude” (by poszukać nieco później).

    @m.bied
    „poszli w tym zakresie dalej niż impresjoniści, Bartok czy bopperzy”

    Litości, oczywiście doceniam rewolucję w harmonizacji w muzyce popularnej, jaką wprowadzili beatlesi, ale jednak w porównaniu do „Giant Steps” czy nawet Sinatry to są dość proste zabiegi.

    „być może dlatego, że w jakiejś mierze komponowali na gitarach, gdzie wszystkie progi są równe, nie wiem”

    Blues też powstał na gitarze, a do tej pory kręci się dookoła trzech akordów 😉 O wiele prościej harmonizuje się na klawiszach, co zresztą słychać po kawałkach McCartney’a.

    „takich jak modulacja z C do F via g”

    To niezbyt odległa modulacja, krok w lewo na kole kwintowym, jeden dźwięk skali gra się pół tonu niżej.

    „Bitonalni Bitelsi, hej!”

    Coś może mnie ominęło, ale beatlesi nie zrobili nigdy bitonalnej piosenki w podręcznikowym znaczeniu tego słowa (obecność dwóch tonacji w tym samym czasie).

  17. @pm
    „najbardziej rewolucyjne pomysł”

    A już najbardziej ten numer 9. Ja nie mówię, że nie mieli pomysłów, zazwyczaj się ich ma bardzo dużo na haju. Ja mówię tylko, że nie mam nigdy ochoty na puszczenie sobie tego dla przyjemności. Tutaj „sweet spot” to jakiś 1965, że już nie „She Loves You”, ale jeszcze nie „John? Yoko! John? Yoko!” (albo z drugiej strony jeszcze syfniejsze „Band on the Run”).

    @Junoxe
    „Ja wpinam pendrive i używam pokładowego odtwarzacza.”

    To się kończy muzyką, która leci w kolejności alfabetycznej nazw plików.

    „Cała ta kabelkologia jest jakimś strasznym anachronizmem”

    Toteż piszę „lub przynajmniej”.

    ” Nie używam streamingów muzycznych,”

    Ja też nie! Całą cyfrową muzykę przechowuję na iPhonie (lokalnie, działa bez dostępu do sieci). Zawsze kupuję „najsłabszy model, ale z największą pojemnością” (bo te mocniejsze modele niczym mnie nie pociągają, a na cholerę mi lepsza kamera, co ja, jakaś przygłupiasta celebrytka jestem, żeby selfiki wrzucać).

    ” A do bt trzeba mieć bt w aucie.”

    Już chyba w ogóle nie robią bez.

  18. @wo

    „Ja mówię tylko, że nie mam nigdy ochoty na puszczenie sobie tego dla przyjemności.”

    Oczywiście koniec końców muzyka ma dawać radość, jak nie smakują, to nie smakują. Jeszcze tylko podkreślę, że pod okres psychodeliczny podpada też i „Revolver”, powszechnie uznawany za jeden z najważniejszych albumów muzycznych w historii świata, a równocześnie album wypełniony po prostu piosenkami, takich ze zwrotką, refrenem i mostkiem przed ostatnim refrenem.

  19. @pm
    „pod okres psychodeliczny podpada też i „Revolver””

    Toteż mówię, że ten senowny okres to okolice 1965, gdzieś między „Help” a „Revolverem”. Płytami nie ma się co sugerować, bo najfajniejsze rzeczy akurat wydawali na singlach.

  20. @mbied
    ” Muszę powiedzieć, że we wszystkich tych przypadkach efekt całkiem mi odpowiada.”

    I puszczasz to kiedykolwiek dla przyjemności? Dla mnie ten Satie to znów coś co się broni tylko jako nastrojowa muzyczka w tle, gdy reżyser chce sięgnąć po ulubiony motyw – główny bohater, odrzucony przez społeczeństwo indywidualista, snuje się bulwarem albo co gorsza brzegiem morza podczas zachodu słońca.

  21. @wo
    „„Ja wpinam pendrive i używam pokładowego odtwarzacza.”
    To się kończy muzyką, która leci w kolejności alfabetycznej nazw plików”.
    Moje pliki muzyczne (wszystko na serwerze plików) mają w nazwie numerację od 01 … więc nie mam problemu. Zaś odtwarzacz w aucie rozpoznaje foldery. Więc podejrzewam, ze co auto to inaczej.

    „” A do bt trzeba mieć bt w aucie.”
    Już chyba w ogóle nie robią bez”.
    Nawet jeśli bym miał, to usability mojego car audio jest wystarczająca. Nie wiem tylko jak to jest, kiedy muzyka leci z telefonu, a ktoś dzwoni, leci mapa z googla czy pikają wiadomości. To coś pewnie się wycisza lub w głośnikach dzwoni? Poza tym jestem leniwy i nie lubię wykonywać serii dodatkowych czynności przy wsiadaniu/wysiadaniu. Więc pendrive mi załatwia wszystko.

  22. @junoxe
    „Moje pliki muzyczne (wszystko na serwerze plików) mają w nazwie numerację od 01”

    I co jest tym 00001, a co jest tym 9999?

    „To coś pewnie się wycisza lub w głośnikach dzwoni? ”

    Wszystko samoczynnie. Przy nawigacji to jeszcze jeszcze, po prostu muzyka na chwilę cichnie i głos mówi „za 500 metrów skręć w lewo”, jak ktoś zadzwoni, muzyka cichnie na dobre i wszystko się zamienia w zestaw do rozmowy na legalu.

    „Poza tym jestem leniwy i nie lubię wykonywać serii dodatkowych czynności przy wsiadaniu/wysiadaniu. Więc pendrive mi załatwia wszystko.”

    Otóż BT się paruje automatycznie. Żadnych dodatkowych czynności.

  23. @wo
    „I co jest tym 00001, a co jest tym 9999?”
    Zaznaczyłem, że odtwarzacz rozpoznaje foldery. Więc wrzucam na pendrive folderami. Mam folder z wykonawcą, potem foldery z albumami, a dopiero wewnątrz pliki numerowane. Można bez folderów z nazwą wykonawcy i tylko foldery z tytułami płyt.

    „Wszystko samoczynnie…”
    Musiałbym do tego przywyknąć. Bo nie lubię jak mi coś włazi na muzykę. Ale to moja fanaberia.

    „Otóż BT się paruje automatycznie. Żadnych dodatkowych czynności.”
    Używam zawsze słuchawki BT do rozmów. Nie lubię na głośnomówiącym, bo „czytelność” rozmowy słaba (jak kieruję to słabo słychać lub rozmówca narzeka, że słabo mnie słyszy, trzeba głośniej mówić itd). Zdarzyło mi się w cudzych autach, że się gubiło i mi podłączało słuchawkę, a telefonu nie telefonu. Więc ręcznie trzeba było. Ale znowu, może te najnajnajnowsze tak nie mają.

    Ale dziękuję za info.

  24. @junoxe
    „a dopiero wewnątrz pliki numerowane”

    Ale z ciekawości pytam, kto je ponumerował? U mnie oczywiście wszystko robi Apple.

    „Bo nie lubię jak mi coś włazi na muzykę”

    No ja też nie, ale z drugiej strony, jakby ręcznie odbierać telefon, to i tak trzeba przyciszyć.

    ” Ale znowu, może te najnajnajnowsze tak nie mają.”

    Nie, to już dość stara technologia. Po prostu Apple dba o dopracowanie takich detali – domyślam się, że twoje problemy to jakieś Xuiumuiu z Kraproidem?

  25. @wo

    „I puszczasz to kiedykolwiek dla przyjemności?”

    Tak, dosyć często (Satiego) albo niekiedy (drugą stronę „Abbey Road”).

    @Piotrek Markowicz

    „beatlesi nie zrobili nigdy bitonalnej piosenki w podręcznikowym znaczeniu tego słowa”

    Od początku do końca chyba rzeczywiście nie, szło mi bardziej o momenty („cymesiki”), które można równie zasadnie interpretować w więcej niż jednej tonacji – jak w tej końcówce refrenu „Not a Second Time”, skąd poszła kwestia nieszczęsnych „kadencji eolskich”.

    „Litości”

    Przyjmuję wezwanie z pokorą i przyznaję, że mnie też poniósł entuzjazm w porównaniach. Tak czy siak, ta bezlitosna enharmonia cały czas robi (na mnie) wrażenie i uważam, że wyniki będą trwale zapamiętane w historii – co najmniej muzyki popularnej.

  26. Mam za sobą bardzo krótki okres fascynacji Beatlesami, ale bardziej na zasadzie „to oni to na 8 ścieżkach wszystko?”. W sensie bardziej pod kątem ich wkładu w rozwój techniki studyjnej. Można to porównać do jarania się jednym z pierwszych aut, to bardzo ciekawe urządzenia, ale żeby tym jeździć do pracy? Z tej fascynacji zostało mi może odpalanie w moim pałacu mentalnym Helter Skelter, Come Together i A Day in the Life. I szlus.

    Może taka już jest rola pionierów, że wytyczonymi ścieżkami podąża potem tłum, a Szanownemu Praszczurowi pozostaje zaszczytne miejsce nad kominkiem. Bo zgadzam się z przedpiścami, że z konkretnych kawałków do słuchania współcześnie to tam jest naprawdę niewiele.

  27. @ „Ja nie mówię, że nie mieli pomysłów, zazwyczaj się ich ma bardzo dużo na haju. Ja mówię tylko, że nie mam nigdy ochoty na puszczenie sobie tego dla przyjemności.”
    Ale przynajmniej, w przeciwieństwie do Rolling Stonesów, jakieś pomysły mieli.

  28. @wo
    „Po prostu Apple dba o dopracowanie takich detali – domyślam się, że twoje problemy to jakieś Xuiumuiu z Kraproidem?”
    W aucie na pewno nie mam applowskiego rozwiązania. Koproidy nie mają tu znaczenia. Się przydają, ale nie wymuszają rozwiązań. Jeśli chciałem mieć tani serwer plików do odtwarzania filmów, muzyki dla domowników na różnych sprzętach (właściwie same mobilne aple) to Apple nie miało wtedy (a pewnie i dziś) wystarczającego rozwiązania dla mnie.
    Ja rozumiem zalety aplowskie. Ale zamiennie słucham muzyki używając bibliotek i plików. Jak mi tam się zachce. Więc ta numeracji mi pasuje. Jak ktoś używa wyłącznie bibliotek to faktycznie skazany jest na wybór konkretnego rozwiązania. Na przykład słuchać muzyki z telefonu. Bo tam zawsze biblioteki.

    „Ale z ciekawości pytam, kto je ponumerował?”
    Server plików zakładałem jeszcze zanim powstały streamingi. Więc przy digitalizacji płyt tak było ustawione. A później sukcesywnie ręcznie. Więc to zawsze jednorazowa robota.

    „No ja też nie, ale z drugiej strony, jakby ręcznie odbierać telefon, to i tak trzeba przyciszyć”.
    Jak pisałem, moja fanaberia.

  29. @WO

    „Nie wierzę że kiedykolwiek dobrowolnie sobie puszczasz „Within You Without You” albo „Good Morning”.

    Kolejny nieistniejący człowiek się melduje. Z „Good Morning” piosenkę-mema zrobił już Beksiński, „Within You Without You” to w moim odczuciu kontynuacja wątków z „Tomorrow Never Knows”, która ma u mnie status jednej z najważniejszych w ogóle rzeczy w historii kultury. Także utwór nie aż tak daleki klimatem od „She’s Like A Rainbow”, choć rozumiem, że dla niektórych reakcja OMUJBORZESITAR może być nie do przeskoczenia. Ja z kolei Stonesów nie potrafię słuchać albumami, większą sympatią załapałem dopiero po poznaniu „GRRR”, longplaye jako całość nadal mnie nudzą. A z Bitli po odrzuceniu nurtu odpałowego musiałoby odpaść też „Strawberry Fields Forever”, na przykład.

    ” Jak wiecie, gardzę wszelkim mistycyzmem, ale SZCZEGÓLNIE mistycyzmem pigułowym.”

    No ale to jest problem typu „czy można doceniać Dostojewskiego nie będąc mesjanistycznym wielkorusem” (przepraszam, jeżeli już przywoływałem ten porównanie). Jako literaturoznawca z wykształcenia, człowiek któremu za młodu (słusznie) zarzucano, że za wielką wagę przywiązuje do tekstów przy ocenianiu, wreszcie koleś, który w ostatni weekend przejechał 1100 km, żeby posłuchać Springsteena na żywo, dzisiaj jestem gotów przyznać rację podejściu Dejnarowicza, który proponuje, aby tekst traktować jako część muzyki i przede wszystkim narzędzie do tworzenia pewnej atmosfery. Taka świadoma strategia przyjęła się częściowo nawet w rapie: https://krytykapolityczna.pl/kultura/porcys-popowa-rewolucja-juz-sie-wydarzyla-rozmowa-z-borysem-dejnarowiczem/.
    Patrząc na rockowe podwórko: Stonesi,czy np. AC/DC to zdecydowanie nie jest pierwsza liga tekściarska, natomiast hejtowany tutaj Morrisey pisał dla Smithsów rzeczy absolutnie wybitne literacko. Bowie miewał teksty, powiedzmy, frapujące, ale dosyć specyficzne, bo mistrzem klarowności zdecydowanie nie był. Teksty Fleetwood Mac były zazwyczaj kompetentne, ale przykładając kategorie poetyckie, to „Go Your Own Way”, czy „Seven Wonders” są na kilkukrotnie gorszym poziomie od muzyki. Która z kolei bez tekstu nie miałaby tego niesamowitego wykopu uczuciowego. „Murmur” REM jest fenomenalną płytą, a ludzie przez lata zastanawiali się, czy tam w ogóle są jakieś koherentne teksty, a nie tylko zbiór wymruczanych sylab.

    „Mean Mr Mustard”

    Świetny tytuł! Ale to moja ulubiona płyta, więc mam słabość.

    „Pierwsza połowa ich dyskografii to banalne piosneczki.”

    Panie profesorze, chciałbym zauważyć, że po sześćdziesięciu latach i n-dziesięciu rewolucjach w popkulturze takie kawałki jak „I Wanna Hold Your Hand” czy „A Hard Day’s Night” nadal zachowały tzw. pier***nięcie. Stawiam je obok niektórych utworów z epoki jak „No Milk Today”, czy „He’s A Rebel”, kierunku poszukiwań, który (IMO) zapowiada ejtisowy neoromantyzm (ale nie chodzi o smutasów z New Romantic!) z jego epickością i bogactwem brzmienia.

  30. @piotrkowalczyk
    „AC/DC to zdecydowanie nie jest pierwsza liga tekściarska”

    Wybacz ale jednak jest. Można ich tekstów nie rozumieć, bo jest w nich pełno seksualnego innuendo które widać dopiero powyżej pewnego osłuchania w lengłydżu albo można nie podzielać tego typu poczucia humoru (whole lotta rosie że wspomnę), ale słabe tekściarstwo to to na pewno nie jest. Jak na prosty rock gitarowy to to jest tekstowy top. Przynajmniej AC/DC z 70’s, tego z Johnsonem nie bardzo znam.

  31. @wo
    „Już wtedy zaczęło się Zło – piosenki pisane na haju…”

    Hmm… to raczej Rolling Stonesi użytkowali intensywnie narkotyki, co przekładało się na ich życie (życie i śmierć Briana Jonesa; nalot policyjny na dom Keitha Richardsa w 1967…), na utwory (Brown Sugar, Sister Morphine…), na nagrywanie (Exile on Main St. powstawało zdaje się w warunkach niezbyt higienicznych, z Keithem Richardsem uzależnionym od heroiny), mieli też swój okres mistyczno-psychodeliczny pod wodzą wspomnianego Jonesa i LSD (płyty Between the Buttons oraz Their Satanic Majesties Request). Zresztą pal licho Stonesów. Jeden z ulubionych utworów gospodarza nagrany przez jeden z jego ulubionych zespołów (wiem, bo było tutaj o tym), czyli Rock the Casbah, to przecież przykład piosenki napisanej na haju. Numer został napisany i w dużej mierze samodzielnie nagrany przez Toppera Headona w trakcie apogeum jego uzależnienia od heroiny, tuż przed wykopaniem z zespołu. A jeśli się weźmie pod uwagę np. The Velvet Underground (jeden z moich ulubionych cytatów z Punkowej historii punka: Umożliwiłem Velvetom zagranie pierwszego koncertu. Wstawiłem ich jako support na otwarcie Summit High School w New Jersey, a oni pierwsze, co zrobili, to ukradli mój kieszonkowy magnetofon. To była po prostu banda ćpunów, oszustów i cwaniaków), to w ogóle wychodzi, że Beatlesi w kontekście „tworzenia na haju” to był poziom amatorski (może poza Johnem Lennonem, ale to już raczej w latach siedemdziesiątych, po rozpadzie zespołu).
    Przy okazji trzeba zauważyć, że Beatlesi z mistycyzmu potrafili się pośmiać (Sexy Sadie), a po okresie psychodelicznym, który był u nich dość krótki, nadal pisali dobre piosenki, które jak najbardziej były dokończone. Można to sobie zobaczyć w Get Back Petera Jacksona na Disneyu. Jest tam fantastyczna scena, w której Macca z niczego wymyśla utwór Get back, który później jest szlifowany właściwie do końca dokumentu. Ogólnie chłopaki nie wyglądają w trakcie pracy studyjnej na naćpanych, a w drugiej części dokumentu (gdy lądują w swoim studiu), to już w ogóle mamy obraz pracy nad utworami, które są bardzo dobre i jak najbardziej skończone (np. Don’t let me down). Poza tym późni Beatlesi to przecież np. Oh! Darling, Let it be, Something, Here comes the sun, I want you… – świetne kawałki.

  32. @embercadero

    „słabe tekściarstwo to to na pewno nie jest”

    Tego nie twierdzę! Fakt, że coś nie jest mistrzowskie, jeszcze nie czyni tego słabym. Po angielsku jest zresztą takie ładne słowo „serviceable”. Może określenie „zręczne” będzie lepsze? Po prostu rzeczy AC/DC, które znam, sprowadzają się do „gramy rocka (łącznie z, ekhm, rockowym lajfstajlem) i jest fajnie”. Ja na przykład uwielbiam Queen na zabój, „Fat Bottomed Girls” i „Bicycle Race” śmieszą mnie do dzisiaj, ale c’mon, nie będę się upierał, że Mercury był wybitnym i przenikliwym poetą. Zasadniczo chodziło mi o to, że wielkie umiejętności tekściarskie zawsze są czymś mile widzianym, ale jak pokazuje historia, nie zawsze koniecznym do stworzenia arcydzielnej piosenki.

  33. Na temat muzyki i narkotyków mamy klasyczny skit Billa Hicksa, więc ostrożnie z szyderą (floydzi nigdy nic!), natomiast jakim cudem Jagger po wszystkich swoich, ekhem, przygodach z kobietami nie wylądował w pierdlu, zadziwia do dziś.

  34. Wow, po wielu latach od okazjonalnego komentowania na blogu WO jeszcze na gazecie zdecydowałem się ponownie coś napisać. Witam więc wszystkich serdecznie.
    Beatlesi to moje pierwsze zauroczenie muzyczne, ale prawdę mówiąc od dawna już ich nie słucham regularnie. W pewnym sensie zgadzam się z zarzutem Gospodarza, że ich piosenki po 1966 były niedopracowane/dopieszone, ale jednak zupełnie inaczej ten zarzut formułuję: one były za krótkie. Tak, jakby były napisane na początku lat 60-tych, a nie pod koniec lat 60-tych. Pink Floyd z „A day in the life” zrobiliby kilka lat później suitę na pół albumu (jak „Atom Heart Mother”), Led Zeppelin z „Come Together” i „I want You” stworzyliby coś w rodzaju ich 2 albumu, Genesis suitę z Abbey Road rozdmuchaliby do 2 płyt (jak „The Lamb Downs On Broadway”). Ja na bezludnej wyspie wolałbym jednak słuchać ich przykrótkich utworów niż nijakich i niezapamiętywalnych dla mnie piosenek RS.

  35. @piotrkowalczyk
    „która ma u mnie status jednej z najważniejszych w ogóle rzeczy w historii kultury. ”

    Być może tak, jak pisuar Duchampa. Ale słuchać dla przyjemności? NIE WIERZĘ.

    „No ale to jest problem typu „czy można doceniać Dostojewskiego nie będąc mesjanistycznym wielkorusem” ”

    To nie jest problem. No jasne że można. Następne pytanie.

    ” AC/DC to zdecydowanie nie jest pierwsza liga tekściarska”

    Bzdura. Proste, ale znakomite. „Back in black, cut lose from the noose”. Muzyka rockowa POWINNA BYĆ PROSTA (jak choćby cytowane tu Femme).

    @konduktor
    „Hmm… to raczej Rolling Stonesi użytkowali intensywnie narkotyki, ”

    Przecież nie chodzi mi o potępienie moralne, tylko o to, żeby nie nagrywać w stanie sprawiającym, że te popierdółki na sitarze brzmią jak Mistyczna Głębia.

    ” Beatlesi z mistycyzmu potrafili się pośmiać (Sexy Sadie)”

    Jak już ich orżnął na kasę. Dla mnie jednak już samo to, że ktoś mu się dał orżnąć sprawia, że uważam go za Ge-łupka. Mam już więcej szacunku dla kościoła rzymskokatolickiego w trójcy świętej jedynego, niż dla ludzi dołączających do sekty jakiegoś lamy (Ole czy Nie Ole).

  36. @WO

    „Być może tak, jak pisuar Duchampa. Ale słuchać dla przyjemności? NIE WIERZĘ.”

    No tak, dynamiczna piosenka, z hipnotyzujacym rytmem, wielością brzmień i ciekawym wokalem jest czymś niemożliwym do polubienia. Dejnarowicz, Ambrożewski i Afrojax łżą jak psy. Trochę mi ręce opadły. Co będzie następne, hejtowanie „A Day in the Life”?

    „Back in black, cut loose from the noose”

    I co tu jest tu „znakomite”, rymy częstochowskie? Gdyby Mercury napisał „Back in the back of a Cadillac” to wiedziałbym przynajmniej, że świadomie sobie robi jaja. Ale przyznam, że tytuł tej piosenki o czynach plugawych jest ładny językowo.

    „Muzyka rockowa POWINNA BYĆ PROSTOTA”

    Wątpię, czy AC/DC, Pink Floyd i Dire Straits są „prości” w tym samym znaczeniu.

  37. @pk
    „I co tu jest tu „znakomite”, rymy częstochowskie?”

    Żart, zwięzłość.

    „Wątpię, czy AC/DC, Pink Floyd i Dire Straits są „prości” w tym samym znaczeniu.”

    Są. Solówki Gilmoura czy Knopflera są proste. Nie umiem tego opisać muzycznie, ale raczej nigdy nie będzie przy nich takiej rozkminy jak „jaki to właściwie akord zaczyna Hard Day’s Night”. Kolega M. Bied z pewnością się zgodzi, że w muzyce Dire Straits ani Pink Floyd NIE MA eolskiej pentatoniki i tego wszystkiego o czym on pisał. Tylko że dla mnie to jest zaleta. Jak ktoś ma ochotę na bezsensowne przekombinowanie to niech se od razu Bradforda Marsalisa puści.

  38. @WO

    „Są.”

    No jednak Gilmour i Knopfler są trochę mniej zwięźli (tekstowo i kompozycyjnie) i trochę bardziej wysublimowani w humorze od elektryków.

    „jaki to właściwie akord zaczyna Hard Day’s Night”

    Jedną z tych „banalnych piosneczek”? Nie wiem, ważne, że trzepie. Beatlesi to nie jest Deutsches Requiem, żeby ich słuchać dla kontemplacji. Jeżeli wracam do trzy-czterominutowych piosenek sprzed sześćdziesięciu lat, to dlatego, że znajduję tam dawkę adrenaliny. W każdym z nazwanych po imieniu utworów jest dla mnie jakiś „hook”. A krytyka szła albo po linii „uuu zły mistycyzm” (który jest najdoskonalej pomijalny), albo fragmentaryczności. „A Day in the Life” jest fragmentaryczny, dekadę później każdy zespół progrockowy razem ze swoją matką i koniem próbował z tego wzorca zrobić suitę, najlepiej powyżej dziesięciu minut. No i okazywało się, że bez iskry geniuszu jednak nie można.

  39. @wo

    „Kolega M. Bied z pewnością się zgodzi”

    Doceniam żart, ale dla porządku nadmienię, że jak najbardziej są tam i skale eolskie, i rozmaite pentatoniki, i inne rzeczy, o których pisałem w tym wątku.

  40. Nie jestem szalikowcem ani Stonesów, ani Bitli, ale wtrącę tylko, że jak Stonesi mieli swoją fazę na sitary i tipy do Indii, to im z tego wyszło Paint it Black, którym (IMHO, puryści zaprotestują) „wynaleźli” rocka gotyckiego.
    Z drugiej, marksistowskiej strony, to Beatlesi byli autentycznymi chłopakami z working class.

  41. @piotrkowalczyk

    No właśnie cały geniusz „A Day in The Life” polega na tym, że to 4-5 minutowa piosenka na potwornie przygnębiający temat, pisana z wyżyn jakiegoś kwaśnego lotu. Nie widzę sensu rozwałkowywać takich rzeczy na suity i zresztą takie podejście zabiło prog-rocka, a zrobiło miejsce dla punk rocka (bo ludzie jednak chcą energetycznych piosenek, a nie stania na baczność przez 20 minut).

    @wo, „Tomorrow Never Knows”
    +1 ode mnie na tę piosenkę. Brian Eno uważa ją za jedno z najważniejszych nagrań w historii muzyki popularnej, właśnie dlatego, że oparła się o „nowy wymiar” muzyki, tj. brzmienie. I utorowała drogę dla samego Briana i rozlicznych płyt, które produkował. A poza tym to jest super piosenka, dronujące brzmienia zawsze spoko.
    Natomiast żeby się odwdzięczyć, to powiem, że AC/DC to jedne z najokropniejszych nagrań w historii rocka i moim skromnym zdaniem gwóźdź do trumny hard rocka. Po których to gwoździach hard rock stał się ironiczną wydmuszką (piskliwy, brzydki, męski wokal i solówka w pentatonice), formą i ornamentem, a nie muzyką, przez którą cokolwiek ktoś chce się wyrażać.
    „Back to Black” zniosło znacznie gorzej próbę czasu niż „Revolver”, właśnie dlatego, że Bealtesom chciało się kombinować, na trzeźwo i na nietrzeźwo. Zresztą, lata 90 (Oasis, co by o nich nie mówić) i wciąż jakoś-tam aktywny podgatunek psychodelii to potwierdza, natomiast nijak nie ma aktywnego podgatunku brzydkiego hardrocka z piskliwym wokalem (Greta Van Fleet i…?).
    Nie wierzę, że ktoś z własnej woli puszcza sobie „Back to black” i jeszcze się cieszy.

  42. @pm
    „„Back to Black” zniosło znacznie gorzej próbę czasu niż „Revolver”,”

    Od czasu do czasu puszczam sobie „Back in Black” (pańska DWUKROTNA pomyłka wskazuje, że pan tego tekstu nie rozumie – skądinąd mimo pozornej prostoty, w tekstach AC/DC jest dużo double entendres), „Revolvera” nigdy. Jedno i drugie mam zawsze przy sobie (na telefonie).

    „Nie wierzę, że ktoś z własnej woli puszcza sobie „Back to black” ”

    Niech pan koniecznie rozwija ten temat na swoim blogu, ale nie tutaj.

  43. @pgolik
    „to im z tego wyszło Paint it Black,”

    No właśnie! I to jest Rockowa Piosenka (TM), przemyślana, dopracowana, z tekstem, z wykurwem itd. A nie jakieś „Hare Krishna”, brzdęku brzdęku.

  44. @pgolik
    Matka Richardsa pracowała przy pokazach pralek automatycznych (koledzy w biedzie początkowych lat wybijania się na popularność zawsze mieli czyste ubrania).
    Jego babka, jeśli dobrze pamiętam, zajmowała się budową domów społecznych.
    Jednak świadomość społeczna miała mizerny wpływ na dobór muzyków (o ile miałeś dobry charakter, instrument i umiałeś grać).

  45. @bartol
    „Mnie zdumiewa słuchanie muzyki w samochodzie dla muzyki jako takiej, a nie jako zagłuszacza. Bo słuchanie muzyki w samochodzie jest jak picie whisky z colą – cokolwiek nie wlejesz zawsze będzie smakowało gówniane.”

    Nie chcę tu brzmieć klasistowsko, ale… kolego bartolu, życzę Ci, żebyś jak najszybciej dorobił się trochę lepszego samochodu, w którym zarówno izolacja od środowiska, jak i system nagłaśniania pozwoli ci cieszyć się muzyką.

    Osobiście gdy jadę samochodem sam, to przeważnie słucham podcastów, ale jadąc z rodziną lub znajomymi dużo łatwiej zgodzić się na wspólne słuchanie muzyki lub słowa mówionego. Do dziś pamiętam ten niesamowity moment, gdy wracałem do domu z pracy samochodem w dniu ogłoszenia lockdownu, 16 marca 2020, przede mną nisko wisiał zawieszony księżyc w pełni o zmierzchu, a w głośnikach przyszły akurat „Prophecies” Philipa Glassa.

  46. @wo

    „pańska DWUKROTNA pomyłka wskazuje, że pan tego tekstu nie rozumie ”

    Moja dwukrotna pomyłka wskazuje, że nie miałem ochoty wrócić do jakichkolwiek nagrań AC/DC po pierwszym przesłuchaniu. Obojętnie jak smakowite gry słowne są tam wyśpiewywane szkaradnym falsetem do pentatoniki, to jednak wciąż jest to szkaradny falset do pentatoniki.
    Pomijając moje i Gospodarskie gusta, to jednak „Tomorrow Never Knows” wciąż uznawane jest za kamień milowy w historii muzyki popularnej, do którego odwołują się różne Zasłużone Nazwiska.

    „Niech pan koniecznie rozwija ten temat na swoim blogu, ale nie tutaj.”

    Już rozwinąłem, toteż dam sobie spokój.

  47. @pm
    nijak nie ma aktywnego podgatunku brzydkiego hardrocka z piskliwym wokalem (Greta Van Fleet i…?).

    Takie degustibusowe rozmowy to moje ulubione od lat momenty na tym blogu, bo próg wejścia w dyskusję niski: ot, każdy ma jakiś gust i gustem tym odmierza sobie rzeczywistość. W dzisiejszych czasach stremingów, bandcampów, kanałów na yt itp. itd. znajdziesz masę muzyków grających każdy możliwy podgatunek muzyki popularnej w dowolnym rozmiarze i kolorze. Tyle że trzeba sobie poszukać, albo pozwolić jakiemuś algorytmowi podsunąc sobie pod ucho więcej tego samego.

    Internet zrobił dwie rzeczy:
    1. Umożliwił każdemu wrzucenie swojej muzyki w sieć, zwiększając poziom szumu
    2. Poukładał wszystkich w konsumencke bańki dzięki algorytmom „klient, który to kupił ogladał również…”

    Trzecią natomiast rzeczą jest to, że każdy dzisiejszy muzyk ma pod ręką całe archiwum nagranej do tej pory muzyki, co powoduje że współczesne granie zmienia się w dość homogeniczną papkę bezpiecznych rozwiązań i sprawdzonych patentów. Odtwarza się 1:1 wintydżowe brzmienia bawiąc się w grupy rekonstrukcyjne 60sowej psychodelii albo 80sowego synthpopu, albo łączy się wszystko ze wszystkim, bo dzisiejsze DAWy pozwalają każdemu za małe pieniądze składać na laptopie rzeczy które w latach 60 czy 70 wymagały angażowania kilkunastu muzyków w najlepszych studiach na całe tygodnie, teraz mamy cyfrowe wersje analogowych efektów, przekonująco brzmiące sekcje dęte i smyczkowe, biblioteki perkusjonaliów i inne zabawki, które pozwalają stworzyć dowolne brzmienie od ręki.

    Nie robiłem żadnych miarodajnych powtarzalnych badań z solidną metodologią, nie mam na to kwitów, ale na moje ucho 90s to był ostatni moment kiedy muzycy mieli styl rozpoznawalny od pierwszych nut. Wszyscy artyści których przywołujecie powyżej to mają. Nie da się pomylić Queen z AC/DC i Bitli ze Stonesami. Elektronika wtedy też badała gdzie są jakieś granice możliwości cyfrowych brzmień, więc z tej strony też była szansa usłyszeć coś, czego jeszcze się nie słyszało. Potem razem z dostępnością nagranej już muzyki i spadającą ceną przyzwoitego sprzętu do nagrań przyszła dzisiejsza klęska urodzaju.

    Więc mój bottom line jest taki: jednemu smakuje Beatle Cola, inny woli Rolling Pepsi, ale jedno i drugie ma konkretny rozpoznawalny smak. Dzisiaj wszystko smakuje jak woda z cukrem, ale to nawet nie cukier, tylko słodzik.

  48. @mbied
    „dla porządku nadmienię, że jak najbardziej są tam i skale eolskie, i rozmaite pentatoniki, i inne rzeczy, o których pisałem w tym wątku.”

    Może, ale jako osobnik z natury prymitywny powiem, że odbieram muzykę emocjonalnie, dobra piosenka zawsze powinna mi opowiadać jakąś Historię (nawet instrumentalna). Dire Straits i Pink Floyd to robią, Marsalis nie, natomiast historie naćpanych bitelsów są tu jak te syfne opowiadanka, które Dunin-Wąsowicz publikował pod szyldem „banalizmu”. W literaturze to szczególnie widoczne, że ktoś tak se po prostu byle co wystukał, bo mu się nie chciało dopracować, to jak ten wczesny Varga i jego „30 pomysłów na powieści”. Podobnie jest dla mnie z Satim.

    Przekombinowany jazz (który silnie tu odróżniam od klasycznego jazzu tak gdzieś do Coltrane’a) też już przestaje opowiadać Historie, robi się głupią przechwalanką „patrzcie co ja wyciągam z tej trąbki”. Jakby narcystyczny piłkarz się tak zachwycał dryblingiem, że zapomniał o istnieniu bramki.

    Czasami to bywa parodiowane w estetyce rockowej, moja ulubiona parodia to odcinek serialu „Mighty Boosh”, gdy bohaterowie spotkali Ducha Jazzu. Nie umiem tego jednak nazwać językiem muzykoznawstwa. Może spróbujesz?

  49. @Harvermeyer

    Pełna zgoda, w końcu „każdemu jego porno”, jedna z naczelnych zasad bloga.
    Co nie zmienia faktu, że psychodelia często wraca w takiej lub innej formie, nowe zespoły odwołujące się do dziedzictwa psychodelii headline’ują festiwalom, stare zresztą też (za dwa tygodnie na Off Festival i Slowdive, i Spiritualized). W 2017, z okazji okrągłej rocznicy Summer of Love mieliśmy wysyp różnych nagrań nawiązujących, nawet w hip-hopie – Tyler The Creator nagrał prawdopodobnie płytę życia.
    Jakoś tak wychodzi, że te niedorobione piosenek o Hare Krishnie zdają się inspirować kolejne pokolenia. Natomiast w ogóle nie chce wrócić mięsiste rockowe granie z pazurem pełne wysmakowanych gier słownych i innuendo. Dlaczego – to się już podzieliłem wyżej swoją teorią.

    „Dzisiaj wszystko smakuje jak woda z cukrem, ale to nawet nie cukier, tylko słodzik.”

    Mam dziwne przeczucie, że kolega nie przesłuchał ani jednej płyty z tego roku.
    Uwiąd współczesnej kultury popularnej to temat bardzo szeroki, dość dokładnie omówiony 10 lat temu przez Marka Fishera i Reynoldsa. Oczywiście współczesna muzyka zawiesiła się na niekończącym się ciągu nawiązań, rewizji i trawestacji. Ale z racji tego, jak bardzo potaniało nagranie muzyki, gdzieś ciągle są artyści, którym się chce i którzy próbują. A po drugie – w porównaniu do 150 odcinka trykotów napisanego przez zespół managerów z Myszka-Korpo czy tam innych Szybkich i Wściekłych 15, to te nowe albumy jednak sprawiają wrażenie ostoi szczerej twórczości. Ludzie wciąż próbują, pomimo tego, że muzyka popularna straciła znaczenie kulturowe, jakie miała choćby 30 lat temu.

  50. @pm
    „Natomiast w ogóle nie chce wrócić mięsiste rockowe granie z pazurem pełne wysmakowanych gier słownych i innuendo.”

    A przecież powyżej wisi teledysk francuskiej piosenki z 2019, bardzo literalnie będącej mięsistym rockowym graniem z pazurem, pełnym wysmakowanych gier słownych i innuendo.

  51. @wo

    Nie zgodziłbym się, że to spadkobierca AC/DC i innych tego typu wybitnych tekściarzy, ale nie będę wchodził na Prawdziwego Szkota.
    Poniżej wisi teledysk australijskiej piosenki z 2013, bardzo literalnie będącej częścią tradycji niedorobionych piosenek o Hare Krishnie i pigułowym mistycyzmie (część wizualna nie pozostawia wątpliwości). Wrzucam ją, by Gospodarz mógł sobie porównać ilość odtworzeń u jednych i drugich. Ilości festiwali, którym headline’owało Tame Impala, i tych, którym headlinowała La Femme już nie porównuję, ale mam dziwne przeczucie, kto by wygrał.

    https://www.youtube.com/watch?v=wycjnCCgUes

  52. @pm
    Ludzie wciąż próbują, pomimo tego, że muzyka popularna straciła znaczenie kulturowe, jakie miała choćby 30 lat temu.

    To prawda, i sam tutaj Reynoldsa polecałem kilka razy i wydaje mi się że Retromania też kończyła się w podobnym tonie, że cyfryzacja jest też możliwoscią dla ludzi którzy kiedyś nie mieliby szansy się wypowiedzieć. Ja już sporadycznie jeżdżę na festiwale/koncerty ale w zeszłym roku na offie wrażenie na mnie zrobił np. Mdou Moctar, o którym pewnie bym nigdy nie usłyszał w czasach przedinternetowych. Okazało się że na żywo było to jeszcze lepsze niż z płyt btw.

    „Mam dziwne przeczucie, że kolega nie przesłuchał ani jednej płyty z tego roku.”
    Guilty as charged, bo już w ogóle rzadko słucham albumów. Słucham singli i też mam wrażenie że historia zatoczyła koło i znowu to single nakręcają cały mechanizm showbizowy. Artyści zarabiają na gigach a albumy to już jak ktoś jest fanem to sobie kupi winyla żeby na półce postawić a słuchac będzie dalej ze spociaka albo innego tidala. No i też często jest tak że te nowe albumy to dwa single wypuszczone na początek żeby zainteresować słuchacza a potem już sporo wypełniaczy.

  53. @pm „Natomiast w ogóle nie chce wrócić mięsiste rockowe granie z pazurem”
    W sensie Interpol i Franz Ferdinand? Ta fala juz przeszła parę lat temu, fakt. Arctic Moneys nie idzie poznać na słuch.

  54. @pm
    ” będącej częścią tradycji niedorobionych piosenek o Hare Krishnie i pigułowym mistycyzmie”

    Pisałem to wielokrotnie i napiszę po raz ostatni (potem będę wycinać). Ja nie mówię, że bitelsowe plumkanie pod pigułę nie inspirowało kolejnych pokoleń (trywialny przykład do Pink Floyd przecież). Ja mówię tylko, że nie słucham tego dla przyjemności – jeśli w radiu poleci Harrison z sitarem, zmienię kanał, ale nie zmienię go gdy poleci AC/DC, Motorhead albo Iron Maiden.

  55. @havermeyer
    „Słucham singli i też mam wrażenie że historia zatoczyła koło i znowu to single nakręcają cały mechanizm showbizowy.”

    Zaczęło się od singli – szelakowych. Album to sztuczny twór, stworzony przez długość płyty o tym samym rozmiarze, ale z małym rowkiem i odtwarzanej na 33 1/3. Gdyby kiedyś w CBS zdecydowali się na trochę większy rowek albo 35 obrotów, Bitelsi być może nie dopychaliby sztucznie „Sierżanta Pieprza” syfami takimi jak „Good Morning”.

  56. @pm
    „Poniżej wisi teledysk australijskiej piosenki z 2013, bardzo literalnie będącej częścią tradycji niedorobionych piosenek o Hare Krishnie i pigułowym mistycyzmie (część wizualna nie pozostawia wątpliwości)”

    No więc jako fan Parkera od czasów Innerspeakera powiem że bullshit, bo dużo jego tekstów to różne warianty lovesongów, tutaj też. To że muzycznie mamy tu nawiązanie do kwaśnych 60s to jasna sprawa, ale w warstwie tekstowej nie ma nic o otwieraniu czakry trzeciego oka itp. Tego polecam raczej szukać u Toola (swoją drogą ich ostatni gig w Tauronie to był najnudniejszy koncert na jakim kiedykolwiek byłem. Jedyny przytomny muzyk tam to Danny Carey). No i faza psychodeliczna się mu właściwie wyczerpała po Lonerism i bardzo dobrze, bo Currents to jest top 3 albumów poprzedniej dekady.

  57. @wo
    „Gdyby kiedyś w CBS zdecydowali się na trochę większy rowek albo 35 obrotów,”
    CBS od początku nastawiało się na płyty długogrające z muzyką poważną. Po przeanalizowaniu tysięcy istniejących utworów ustalono, że 18 minut dla jednej strony jest optymalne, i takie zadanie dostali konstruktorzy.
    Więc „sztuczne dopychanie” to raczej wina Bacha czy innego Mozarta.
    Krótsze utwory były domeną RCA, więc zrobili single, które były zminiaturyzowaną płytą szelakową – 45 obrotów, rowek jak w CBS, mniejsza średnica.
    A „wojna obrotów” (33 vs 45) była jedną z pierwszych wojen w branży.

  58. Jak ja was podziwiam, że wy tego wszystkiego słuchacie stale/systematycznie.

  59. @janekr
    „Więc „sztuczne dopychanie” to raczej wina Bacha czy innego Mozarta.”

    BARDZO CIEKAWE! Ciekawe czy ktoś kwestię Typowej Długości Utworu przeanalizował aż do Bacha. Pewnie okaże się, że zadecydował pęcherz cesarza Józefa, albo innego tam doży weneckiego…

  60. @wo

    „Ja mówię tylko, że nie słucham tego dla przyjemności”

    Drogi Gospodarzu, to najważniejsze! Moim celem nie było namawianie kogokolwiek na cokolwiek, szczególnie w kwestii muzyki (bo to bezcelowe). Raczej chciałem zasugerować, że jednak w tych niedorobionych piosenkach kryje się coś więcej, skoro rezonują z publiką 3-4 generacje później. A z kolei utwory, wyglądające w opisie bardzo dobrze – wydają się być wręcz celowo pomijane przez współczesną publikę.

    @havermeyer
    „dużo jego tekstów to różne warianty lovesongów, tutaj też”

    W ogóle dużo psychodelii pod względem tekstowym nie odlatywało tak bardzo, jak się mogło wydawać („Somebody to Love”, „Penny Lane”, „When I’m Sixty Four”, „Foxey Lady” itd). Oczywiście, lata 60 to lata mistycyzmu w popkulturze, raczej kiepskiego niż ciekawego, a muzycy nie krygowali się, by pisać o Trzecich Okach. Z drugiej strony, to dzięki takiemu podejściu dostaliśmy na przykład „Black Sabbath”, „A Love Supreme”, albo nawet rozczulające „Stairway to Heaven”.
    Na szczęście jednak mistycyzm w muzyce stał się jeszcze jednym zestawem ornamentów niż jakąś poważną postawą.

    „Tego polecam raczej szukać u Toola”

    Podziękuję. Znam, i jak każdy kto poznał, przeżyłem krótką fascynację, by dojść do wniosku, że to jednak dość standardowe riffy zagrane w niestandardowych podziałach rytmicznych, plus niezbyt poważne rozkminy o ciągu Fibonacciego, grzybach halucynogennych i mizantropii. Natomiast Maynard Wielkim Wokalistą Jest.

    „bo Currents to jest top 3 albumów poprzedniej dekady”

    Mam inny zupełnie top, ale doceniam znaczenie popkulturowe tego wydawnictwa, ostatnio rzadko się takie rzeczy zdarzają w muzyce.

  61. „Po przeanalizowaniu tysięcy istniejących utworów ustalono, że 18 minut dla jednej strony jest optymalne, i takie zadanie dostali konstruktorzy.”
    Autopoprawka. Sprawdziłem w źródłach – to było 17 minut.
    „Mr. Paley, I think, got a little sore at me, because I kept saying, „That’s not a long-playing record,” and he asked, „Well, Ted, what in hell is a longplaying record?” I said, „Give me a week, and I’11 tell you.” I timed I don’t know how many works in the classical repertory and came up with a figure of seventeen minutes to a side. This would enable about 90% of all classical music to be put on two sides of a record.”
    http://www.musicinthemail.com/audiohistoryLP.html

  62. „teksty były bezsensownymi zapełniaczami. Piję tu powiedzmy do „Mean Mister Mustard”.”

    „tak se po prostu byle co wystukał, bo mu się nie chciało dopracować, to jak ten wczesny Varga i jego „30 pomysłów na powieści”.”

    Można nie lubić, ale ani „bezsensowne”, ani „bo mu się nie chciało”.
    Nie chcąc uderzać w belferskie struny (zostawiam te akordy Gospodarzowi), nieśmiało polecę na początek „Jeśli zimową nocą podróżny” Italo Calvino, a jeśli nie zostanie odrzucone ze wstrętem, to potem „Życie, instrukcja obsługi” Georgesa Pereca. Można też zacząć od drugiej strony, czyli od „Życia i myśli JW Pana Tristrama Shandy”, bo to Laurence Sterne zaczął w 1760 postmodernizm (niektórzy powiadają, że Cervantes, muszę odświeżyć „Don Kichota” i sprawdzić, jak tam z wystukiwaniem byle co i bezsensownymi zapełniaczami).

    A bliżej wątku: dla mnie Rolling Stonesi są ciekawi do 1972, a potem przez pół wieku nagrywali banalne piosneczki i hałasowali, żeby przykryć banał. Beatlesi – rozpadając się – wybrali bardziej honorowe wyjście, ale z drugiej strony Jagger to taki rockowy „był sobie łajdak” (wyżej ktoś napomyka o narkotykach, ktoś o kobietach), że umrzeć to on sobie może dopiero teraz*, kiedy tamten rock (ktoś wyżej napomyka o utracie znaczenia kulturowego) to było dawno i nieprawda, jest równie starożytny jak Rzym czy Egipt.

    *co też uczynił Watts

  63. Double komć, przepraszam.
    Lem napisał „Próżnię” łamaną przez „Wielkość”, bo mu się nie chciało pisać tych recenzowanych powieści. Cała rozkosz w tym niechceniu.

  64. @wo

    „Może spróbujesz?”

    Nie znałem „The Mighty Boosh”, dzięki za wskazanie. Jako ledwie słuchacz-amator nie mogę tu stwierdzać autorytatywnie, ale w odcinku z Duchem Dżezu słyszę na trąbce w zasadzie kilka dość standardowych szybkich przebiegów po skalach bebopowych, w stylistyce wypracowanej na przełomie lat 40. i 50. zeszłego wieku (przed innowacjami Coltrane’a wspomnianymi przez @Piotrka Markowicza, więc wychodziłoby, że po tej „dobrej” stronie jazzu wg Twojego rozgraniczenia). Przypuszczam, że dowolny trębacz po wydziale muzyki rozrywkowej i jazzu nie miałby większych trudności z zagraniem tego, to po prostu część ich kompetencji zawodowych. Rzecz jasna, narzędzie jak narzędzie – cała sprawa w tym, do czego się go użyje. Też nie jestem miłośnikiem działalności rekonstrukcyjno-demonstracyjnej Wyntona Marsalisa (gra Branforda, saksofonisty, mi aż tak bardzo nie wadzi); choć poniekąd rozumiem jego motywy i nie jestem w stanie odmówić wirtuozerii, po prostu bardziej odpowiadają mi inne podejścia. Z tym że nie jest tak ze względu na używany przez niego materiał dźwiękowy (zdecydowanie konserwatywny), tylko na to, co z nim robi.

    „dobra piosenka zawsze powinna mi opowiadać jakąś Historię”

    Mam poniekąd podobnie – też jestem łasy na opowieści w muzyce. Z taką modyfikacją, że „postaciami” w tych historiach są dla mnie rytmy, melodie, akordy i takie różne; interesują mnie ich perypetie, napięcia emocjonalne, które następnie znajdują rozwiązanie – albo właśnie nie – itd. Z tej perspektywy minisłuchowiska autorstwa Beatlesów (i George’a Martina! – ktoś już podniósł powyżej, że brzmienie jest w tym przypadku ważnym składnikiem całości wrażenia) intrygują mnie, zabawiają i sprawiają przyjemność – nic na to nie poradzę.

    Wobec tego, że nie miałem nic szczególnego do powiedzenia nt. trąbki z „The Mighty Boosh”, może nie będzie nadużyciem cierpliwości, jeśli naszkicuję przykład. Weźmy taką pieśniczkę pt. „Because” (na „Abbey Road” zaraz przed „suitą pomysłów niedopracowanych”). Jest to, z grubsza biorąc, historia rozgrywająca się w świecie cis-molla wraz z jego mniej czy bardziej funkcyjnymi kompanami. Mimo to, na przestrzeni mniej niż minuty pojawiają się tam: pani dis półzmniejszona (no, tej byśmy się nawet spodziewali, coś jak femme fatale w powieści noir), pan D-dur (przy którym mamy już lekkie: oho!) oraz osoba d zmniejszone po całości (d°) – przy tej mamy już bardziej jak: WTF?!; trochę jakby do biura Marlowe’a wmaszerował różowy jednorożec. A każde z nich przychodzi w towarzystwie zakolegowanych skal i melodyjek, które się mieszają i przechodzą jedne w drugie nie zawsze w oczywisty sposób, i w dodatku jest to pofrazowane trochę śmisznie (więc ciekawie). Dwa razy mamy sekwencję akordów D-d°-cis, co pod względem narracyjnym jest dla mnie trochę jak stwierdzenie ze starego szmoncesu (w tym momencie, wobec strajku scenarzystów, może znów całkiem na czasie): „dokonując nadludzkich wysiłków, nasz bohater wrócił do Nowego Jorku”. Natomiast za trzecim razem – hopsa! – okazuje się, że d° należałoby na dobrą sprawę traktować jak eis° (sic!) w przebraniu, bo zaraz po nim wskakuje Fis i robi się nagle całkiem dorycko, z durową subdominantą w minorze i w ogóle, do tego do wtóru jakiegoś pompatycznego rogopodobnego tru-tu-tu nie wiadomo skąd, a po bliższym przyjrzeniu się – wiadomo, mianowicie z wczesnego syntezatora Mooga, który sprawił sobie Harrison za gazylion monet (jakby nie mógł poprzestać na sitarze z Delhi), a potem kilkuosobowa ekipa programowała go przez tydzień, żeby wydobyć z niego to tru-tu-tu. No i takie to historie – cieszą mnie, cóż poradzę.

  65. „dobra piosenka zawsze powinna mi opowiadać jakąś Historię”

    (Jak już puszczamy wodze interpretacji, no to) przecież „Straszny pan Musztarda” właśnie to czyni: on i siostra to są straszni mieszczanie Tuwima w wersji lekko sprasowanej. Pan Musztarda always shouts out something obscene: Że deszcz, że drogo, że to, że tamto. Natomiast siostra takes him out to look at the queen, co brzmi jak zaproszenie, by razem łbami o nocniki chłodne trącać.

  66. Dzień dobry, dobry wieczór. Ośmielam się odlurkować, bo wreszcie mogę coś dodać do dyskusji.
    Opisujace Mr Mustarda słowo „mean” tłumaczyłbym jako „skąpy”, nie „podły”, a cały tekst, tak jak go teraz czytam ponownie po latach, nie jest aż tak krytyczny wobec podmiotu i jego siostry Pam jak miałem w głowie przez długi czas. Pan Musztarda 'oszczędza’ jak może ale jego siostra próbuje go jakoś z tego wyrwać metodą 'to chociaż chodź ze mną na paraďę’. Podtekst jest taki, źe pan Musztarda pójdzie, bo to darmowa rozrywka, ale narobi siostrze przysłowiowej 'wiochy’ – „always shouts out somehing obscene”. Antyrojalista?
    Pytanie czy to jest opis skąpstwa, czy skrajnej biedy, bo mam wrażenie, że opływającym w luksusy 'chłopcom z Liverpoolu’ realny świat odjechał wtedy mocno z całym peronem.
    A żeby nie był całkowity offtop, to dodam, że o La Femme też moźna znaleźć wywiad czy dwa, gdzie ujawniają wpływ używek na swoją muzykę. Dziekuję, pozdrawiam.

  67. „Opisujące Mr Mustarda słowo mean”

    No, to jest wyjściowa zagwozdka. Bo i „skąpstwa” bywają różne (z biedy, z drobnomieszczuchowatości, z bycia Januszem biznesu) i znaczeń „mean” jest sporo. Ja zaproponowałem „straszny”, żeby się tyleż aliterowało, czy też głoskowo instrumentalizowało z „musztardą”, co nawiązywało do Tuwima, który też grał głoską „sz”. Jak o kimś powiem, że jest strasznie skąpy, to nie chodzi o to, że jest „podle skąpy”, tylko że „bardzo, ale to bardzo” (nie komentuję jako moralista, lecz jako mierniczy).
    Tak sobie teraz myślę na głos, że może a/ Pan Mustard to trochę Pan Bleaney z wiersza Larkina, a może b/ jego relacja z siostrą jest jak wzięta z „Sekretów i kłamstw” Mike’a Leigh i w ogóle ze społecznego kręgu postaci tego reżysera. Tak czy owak, niepocztówkowa Anglia się kłania.

  68. @CzO
    „A żeby nie był całkowity offtop, to dodam, że o La Femme też moźna znaleźć wywiad czy dwa, gdzie ujawniają wpływ używek na swoją muzykę. ”

    Doceniam odlurkowanie, ale przypominam, że kilkakrotnie już pisałem, że nie chodzi mi o Moralne Potępienie Używek, tylko po prosto o to, żeby tworzyć w miarę na trzeźwo.

  69. @ergonauta

    „jak wzięta z „Sekretów i kłamstw” Mike’a Leigh”

    Piszą jeszcze, że inspiracją mogło być „Look Back in Anger” (a.k.a. „Miłość i gniew” – klasycznie bollywoodzka szkoła tłumaczenia tytułów!) Johna Osborne’a, w każdym razie podobny krąg tematyczny. Przy tym Lennon, przy całej jego wrodzonej i kultywowanej wredocie, podał obrazek przynajmniej z jakąś empatią i zniuansowaniem, przy utworze Tuwima mam zasadniczo jak „yeah right, ya self-hating boujie”.

  70. @ergonauta
    „nieśmiało polecę na początek „Jeśli zimową nocą podróżny” Italo Calvino,”

    Oczywiście czytałem w liceum, bo to jak z „Sierżantem Pieprzem”. Raz przeczytać, nie wracać, wyrosnąć.

  71. @mbied
    „przy tej mamy już bardziej jak: WTF?!; trochę jakby do biura Marlowe’a wmaszerował różowy jednorożec.”

    Z Twojego opisu wynika, że ideałem muzyki będzie dla ciebie aleatoryzm, najlepiej z akordami dysonansowymi, te to potrafią zaskoczyć.

  72. @wo

    „aleatoryzm, najlepiej z akordami dysonansowymi”

    Nie mam nic przeciwko, choć, po prawdzie, jeszcze bliższy jest mi rumuński spektralizm z elementami asemantyzmu.

  73. @mbied
    Mam takie robocze kryterium sztuki – jeśli dzieło można otrzymać pacając losowo farbą albo rzucając koścmi, ekskrementem to jest a nie sztuką (rety, zaraz przyjdzie jakiś komcionauta i będzie mnie pouczać, że przecież były takie dzieła i nawet je sprzedawano za zyliony).

  74. @wo
    Mam takie robocze kryterium sztuki – jeśli dzieło można otrzymać pacając losowo farbą albo rzucając koścmi, ekskrementem to jest a nie sztuką

    Losowi pacacze farbą chyba potem robią darwinowską selekcję tego, co wypacali?

  75. @wo „Mam takie robocze kryterium sztuki – jeśli dzieło można otrzymać pacając losowo farbą albo rzucając koścmi, ekskrementem to jest a nie sztuką”
    Ale tu mieszasz porządki walutowe, bo aleatoryzm można porównać do tego, co robił w plastyce Pollock (albo, nieco inaczej, w Polsce Ryszard Winiarski), natomiast nietypowe progresje akordowe to analogicznie nietypowe zestawienia kolorystyczne w ramach generalnie klasycznej kompozycji obrazu, czyli np. fowiści we Francji albo niemieccy ekpresjoniści (Grosz! Kirchner!).

  76. @m.bied

    „inspiracją mogło być „Look Back in Anger” Johna Osborne’a”

    Mi przyszedł do głowy jeszcze „Billy Liar” Schlesingera (notabene, jednego z tzw. młodych gniewnych), z bohaterem też takim proto-incelem, którym – jako widzowie – trochę się brzydzimy, trochę gardzimy, ale i trochę współczujemy. [na tym tle, to wiadomo, że Tuwim płaski i klasistowsko-artystowski, tyle że napisany znakomicie – i to zło kusi]

    „Lennon, przy całej jego wrodzonej i kultywowanej wredocie”

    W 68-69 to ona była jeszcze przed pełnią rozkwitu.

    Tak mi przyszło do głowy, że o ile muzycznie lepiej mi podchodzą produkcje autorstwa Lennon/McCartney (/Harrison), to osobowościowo zdecydowanie bardziej lubię Jaggera/Richardsa. A zatem: jeśli bezludna wyspa z płytami, to ze wspólnymi nagraniami Johna i Paula, a jeśli w towarzystwie, to z Mickiem i Keithem.

    @WO

    „Raz przeczytać, nie wracać, wyrosnąć.”

    Zgoda.
    Ale: raz przeczytać wystarczy, by wiedzieć, że ani bezsensowne, ani bomusięniechciane; nie wracać nie znaczy zapomnieć, o co chodzi; wyrosnąć nie równa się lekceważyć.
    Za mojego młodu modna była „Gra w klasy” Cortazara: dawno wyrosłem, czasem wezmę w rękę i odkładam, ale przez myśl mi nie przejdzie przywoływać przy tym ciężkie słowo „sens”.

  77. @Gammon „Losowi pacacze farbą chyba potem robią darwinowską selekcję tego, co wypacali?”
    Jeśli losowość była zaprogramowana, to wręcz przeciwnie. Natomiast co i dlaczego robił – zazwyczaj ku wielkiemu aplauzowi krytyki – taki Cy Twombly, tego nie pojmuję.

  78. @ergonauta „osobowościowo zdecydowanie bardziej lubię Jaggera/Richardsa.”
    Chodzi bardziej o heroinę, czy o zdradzanie absolutnie każdej żony/długoletniej parterki, względnie odbijanie dziewczyny koledze z zespołu?

  79. @sheik.yerbouti
    Jeśli losowość była zaprogramowana, to

    To była pseudolosowością.

    Natomiast co i dlaczego robił – zazwyczaj ku wielkiemu aplauzowi krytyki – taki Cy Twombly, tego nie pojmuję.

    Też nie pojmuję – nie znałem – jakieś pętliste formy, które nie wydają mi się losowe, ale patrzę na nie i mam „so what?”. One mogą stanowić użytkowe tło czegoś. Ale ja prymityw jestem.

  80. @sheik
    Twombly

    Tak mi się przypomniało że coś zdaje się wisi w Kunsthaus Zürich i na tle tego creme de la creme wiszącego dookoła pamiętam że nie pamiętam co to było. Dzięki za twoje słowa bo myślałem że to tylko ja nie kumam tego fenomenu.

  81. @ergonauta „Czemu sądzisz, że właśnie z tych, a nie z innych powodów?”
    Bo takie rzeczy dość mocno świadczą o osobowości właśnie, nespa?

    @Gammon „To była pseudolosowością.”
    W sensie „malował/kapał farbą na płótno a mógł losowo robić coś innego, może gazetę przeczytać?” Co jest nielosowego w tym, co robił Pollock? Dobór kolorów?

  82. @sheik.yerbouti
    Mnie szło tylko o to, że programowana losowość jest chyba niemożliwa. Można zrobić algorytm pseudolosowy albo z programu odesłać do ciągu liczb z losowego procesu empirycznego. Są tu ludzie, którzy fachowo potwierdzą lub zaprzeczą.
    Pollock nie był losowy.

  83. @Gammon
    Jasne, jak wiadomo niemal każdy malarz studiował rachunek prawdopodobieństwa, to przecież oblig na ASP.
    Jeszcze a propos tworzenia pod wpływem – Pollock generalnie zazwyczaj był pijany, również w czasie akcji taneczno-malarskich.

  84. @sheik.yerbouti
    Jasne, jak wiadomo niemal każdy malarz studiował rachunek prawdopodobieństwa, to przecież oblig na ASP.

    Mnie chodziło tylko o wyrażenie „programowana losowość”.

    Jeszcze a propos tworzenia pod wpływem – Pollock generalnie zazwyczaj był pijany, również w czasie akcji taneczno-malarskich.

    Gdyby tak posprawdzać, co w trakcie poszczególnego aktu twórczego spożywał Goya, Piranesi, Grünewald, Klinger [and many more, dobór przypadkowy], mogłoby się okazać że nic, albo że jednak coś.

  85. @sheik
    „Bo takie rzeczy dość mocno świadczą o osobowości właśnie, nespa?”

    Jestem na tyle stary, żeby mieć kolegów (owszem, trochę starszych ode mnie) narkomanów w dawnym stylu, w tym ze dwóch klasycznych kompociarzy, czyli poniekąd heroinistów. No i zdecydowanie różnili się osobowościami, a tych, co się wygrzebali, też więcej charakterologicznie dzieli niż łączy (jednemu pomógł system, innemu fart, jeszcze innemu rodzina) i każdy poszedł odmienną ścieżką. Żadnej matrycy.
    Jeżeli chodzi o seksoholików, to takich jaggerowo narcystycznych nie poznałem (moja żona zna jednego), ale wśród znajomych z różnych lat z, powiedzmy, podwyższoną skłonnością do zdrady, też nie dostrzegam jakiejś osobowościowej dominanty; różni to byli/są ludzie.

  86. Może nie całkowity off top, niemniej zapytam o częściej spotykaną wymowę w Polsce spotykaną rzecz jasna.
    Zapiszę fonetycznie: Bitelsi, czy Bitlesi? Samemu ciężko mi ocenić.

  87. @wo

    „Mam takie robocze kryterium sztuki”

    Co zrobić, każdy niesie swój krzyż.

  88. @inuita
    „Bitelsi, czy Bitlesi?”
    Starsze pokolenie (mój dziadek) mawiało: „bitlesi”, młodsze (i dziś tak się mówi częściej): „bitelsi”.
    Językoznawcy dają nam wolną rękę:
    „(…) w polszczyźnie obok tej nazwy funkcjonują jej warianty fonetyczno-graficzne: Bitlesi, Bitelsi. Wyrażenia te mają w języku polskim mniej więcej ten sam charakter, co angielskie the Beatles: wskazują na nazwę własną (która sama w sobie nic nie znaczy), lecz nie są zupełnie pozbawione znaczenia (co wyraźnie podkreśla obecność końcówki liczby mnogiej -i), trzeba je więc potraktować jako derywaty motywowane nazwą własną The Beatles. Z kolei ich derywatami są potoczne nazwy bitlesi bądź bitelsi (odpowiadające angielskim użyciom bezrodzajnikowym Beatles), czyli ‘członkowie zespołu Bitlesów/ Bitelsów’. Stąd już tylko krok do utworzenia liczby pojedynczej (co w tym wypadku byłoby niemożliwe dla języka angielskiego) o znaczeniu ‘członek zespołu…’ – wystarczy tylko zamienić morfem liczby mnogiej na końcówkę zerową.” Piotr Sobotka, UW (cyt. za Poradnia językowa PWN)

  89. @inuita
    „Bitelsi, czy Bitlesi?”
    Od kiedy pamiętam, czyli od wczesnych lat 90., prawie zawsze napotykałem „Bitelsów” w mowie i na piśmie (por. wczesna piosenka Niemena „Nie bądź taki bitels”). Dopiero na studiach usłyszałem „Bitlesów” z ust prezentera Radia Kraków.

  90. Ringo Starr ma różne opinie, ale trudno chyba o Fab Four mówić, że byli 'beat-less’.
    Profesjonalna wymowa znawcy muzyki to oczywiście 'debiTLZ’.
    Przesłuchałem właśnie ponownie cały medlej z Abbey Road i skojarzenie z niepocztówkową Anglią sa trafne. To takie ich 'obrazki z wystawy’, a jeśli przyjrzeć się szwom, to widać, że poszczególne składniki są faktycznie mocno randomowe, tylko próbowano coś z tego ulepić na siłę. Nie przeszkodziło mi to jednak endżojować ich muzyki, chyba mam imprint z dzieciństwa.

  91. – Do you think Ringo Starr is the best drummer in the world?
    – I don’t even think he’s the best drummer in The Beatles.

  92. Możliwe, że najlepszym muzykiem z Wielkiej Czwórki był ten piąty – George Martin

    @Abbey Road / coś z tego ulepić na siłę

    Dlatego wolę białe, dwupłytowe „The Beatles”, bo nic nie lepili, tylko arogancko wywrócili kieszenie, a ty człowieku łap, co wypadło.
    Z tego samego powodu – tylko tam to nie kieszenie, ale jeszcze gorzej – z płyt Stonesów najbardziej lubię „Sticky Fingers”, gdzie zaraz za sentymentalnym do ckliwości „Wild Horses” idzie „Can’t You Hear Me Knocking”.

  93. Bitelsi, czy Bitlesi?

    Końcówka lat 60 to zdecydowanie Bitles, synonim trochę abnegata z długimi włosami. Zarosłeś jak Bitles, to słowa mojego dziadka, gdy włosy urosły trochę ponad normę rekruta. Potem Bitlesa zastąpił hipis, ale to już była niemal obelga, bo i włosy urosły ponad miarę przekraczającą jakąkolwiek akceptację mojego dziadka.
    Kiedy nastąpił Bitels to nie wiem, bo przestało mnie to interesować. Sitarowe przekombinowanie Bitlesów(Bitelsów),zastąpiłem psychodelikiem Floydów et consortes.
    Co ciekawe, oni chyba też mieli fazę przekombinowana. Ponoć po Atom Heart Mother, chcieli nagrać muzę na sztućcach i innych kuchennych precjozach(rany Julek), ale, dzięki o bogowie, puknęli się w czoło i powstała Ciemna strona. Jejciu, gdyby brnęli dalej, aż strach pomyśleć ile byśmy stracili.

  94. Nie żeby to miało decydujące znaczenie, ale w wymowie angielskiej mamy l zgłoskotwórcze, co powoduje, że Bitelsi i Bitlesi są w jednakowej odległości od oryginalnej wymowy. Czesi i Słowacy nie mają tego dylematu, bo ich l też może być zgłoskotwórcze, i mówią „Bítlsy”.

  95. To właściwie nie jest l zgłoskotwórcze, tylko przed l mają coś w rodzaju twardego jera – bardzo krótkie szwa. Więc jednak Bitelsi są trochę bliżej.

  96. @mw
    „Końcówka lat 60 to zdecydowanie Bitles”

    Przecież już mieliśmy cytat z korpusu literackiego – „Nie bądź taki bitels, mówi do mnie mama”, Niemena (1964).

  97. @ergonauta
    'tata Niemena’ (kontra Hedora)
    scena jak z serialu Wojna Domowa – odc. 2 'Bilet za fryzjera’!

    'Doroszewski’
    'nie mogę ofiarować ci pierścionka, ofiaruję ci moją miłość’ – co to może być? Źle sparafrazowane Can’t Buy Me Love?

  98. @Konrad Matys

    Już miałam się kłócić, bo większość słowników podaje wymowę ˈbiːtl̩z, ale zajrzałam do Longman Pronunciation Dictionary i jest tam ˈbiːtᵊlz ze szwą w indeksie górnym. J.C. Wellsowi wierzę w tej kwestii bardziej niż innym, więc chyba masz rację.

  99. @Kaxia
    Mieszkam na pograniczu Anglii i Walii to znam angielski z autopsji. Tego ˈbiːtl̩z’to tubylcy by nawet nie potrafili wymówić.

  100. @Konrad Matys
    Akurat w Wielkiej Brytanii jest mnóstwo dialektów, więc może być też tak, że w jednym regionie tego nie potrafią wymówić, a w innym jest to typowa wymowa. Nie wymyśliłam sobie tego zgłoskotwórczego l̩, wiele źródeł podaje, że występuje w języku angielskim.

  101. @Kaxia
    Ja podejrzewam, że to l zgłoskotwórcze to po prostu pewna konwencja, nie mająca głębszego związku z rzeczywistością. Coś jak spory polonistów, czy słowo kiedy wymawiane jest jako k’edy czy kjedy (a przecież jest jak k’jedy). Anglofoni po prostu bardzo kiepsko sobie radzą ze zbitkami spółgłosek. Ten język przecież uprościł mb do m i kn do n. Jakie tam l zgłoskotwórcze..

  102. @Konrad Matys
    'Ten język przecież uprościł mb do m i kn do n’
    Jeśli zapytać, powiedzą, że to, jak zwykle, wina Francuzów.

  103. @Konrad Matys

    Mówisz tak, jakby zgłoskotwórcze spółgłoski były obiektywnie trudne do wymówienia, a przecież to nieprawda. Twierdzenie, że tak jest to bardzo polonocentryczny punkt widzenia – „skoro takiego zjawiska nie ma w moim języku, to musi być bardzo trudne”.

    Można by nawet argumentować coś przeciwnego: zgłoskotwórcze spółgłoski upraszczają wymowę. Na przykład język słowacki dopuszcza ok. 400 różnych zbitek spółgłoskowych w ramach jednej sylaby, język czeski ok. 500, a język polski – aż 700 (najwięcej spośród wszystkich języków słowiańskich). A jedną z przyczyn jest to, że wiele grup, które w czeskim czy słowackim byłyby podzielone na dwie sylaby, w polskim wymawia się jako jedną, właśnie przez to, że nie ma spółgłosek zgłoskotwórczych.

    Mogę się założyć, że w pół godziny da się nauczyć przeciętnego Polaka aby poprawnie wymówił zgłoskotwórcze spółgłoski, natomiast obcokrajowiec, nawet Słowianin, będzie miał dużo większy by nauczyć się wymowy słowa takiego jak np. „wstrząs” w jednej sylabie, nawet jeśli będzie umiał wymówić każdy dźwięk z osobna.

    A sprawa k’edy i kjedy jak najbardziej ma związek z rzeczywistością, podobnie jak pytanie kiedy „Dania” i „dania” wymawia się identycznie a kiedy nie (a odpowiedzią jest „to zależy”). Większość Polaków nie zwraca uwagi na te różnice, bo dla nich to „ten sam dźwięk”, ale jak np. zapytasz Ukraińca, to powie bez wahania, że „кє” /k’e/ a „к’є” /kje/ (z apostrofem, czyli odpowiednikiem twardego znaku) to dwa różne dźwięki.

  104. @Kaxia
    Ale z czym właściwie usiłujesz polemizować? Czy spółgłoski zgłoskotwórcze są trudne? Dla Polaków niezbyt, bo ci są przyzwyczajeni, że ze spółgłoskami można robić różne dziwne rzeczy, np układać w jakieś kosmiczne szeregi. Ja bez problemu wymówię jakiś czeski łamaniec językowy. Ale dla anglofonów to już niezerowe ryzyko obrażeń jamy ustnej.

  105. @Konrad Matys
    „Ale dla anglofonów to już niezerowe ryzyko obrażeń jamy ustnej.”

    Nawet jeśli jakieś słowo jest niezgodne z fonotaktyką języka, nie oznacza że jest trudne do wymówienia dla użytkowników tego języka. Tutaj masz przykład omawiający nieistniejące słowo „bnick”, jak również istniejące słowo „knish”, które nowojorczycy wymawiają przez „kn”(!). https://www.google.pl/books/edition/A_Critical_Introduction_to_Phonology/fnw6DwAAQBAJ?gbpv=1&pg=PT24

    Ja nie mieszkam w Anglii ani nawet nie mam dobrego ucha by wychwycać niuanse fonetyczne, ale twierdzenie, że spółgłoski zgłoskotwórcze w ogóle nie istnieją w języku angielskim i są niewymawialne przez anglofonów jest po prostu niezgodne z tym, co mówią poważne publikacje na ten temat. Nie da się tego zbić argumentem „słyszę angielski na codzień i wcale tak nie jest”. Większość anglofonów też słyszy angielski na codzień, ale to nie wystarczy, by się autorytatywnie wypowiadać w zagadnieniach z dziedziny fonetyki.

  106. @Kaxia
    Problem w tym, że te publikacje często opisują nie fonetykę sensu strikte, co jakąś fonologiczną interpretację. To jest ewidentne w przypadku walijskiego dźwięku zapisywanego w tym języku przez ll. Wszędzie możesz spotkać opinię, że jest to bezdźwięczne l. Fonologicznie to pełni taką właśnie funkcję, jest to związane z walijskim systemem lenicji spółgłoskowych. Ale w praktyce to jest po prostu χl. Z tym angielskim l zgłoskotwórcze vs. krótkie szwa przed l jest podobna sprawa – to nie wymowa w różnych dialektach, tylko fonologiczne interpretacje tego samego dźwięku.

  107. @Konrad Matys
    Piszesz tak, jakby nie istniały badania z zakresu fonetyki artykulacyjnej i akustycznej, zajmujące się wymową w oderwaniu od systemu dźwięków danego języka.

    A oto rozstrzygnięcie naszego sporu: https://core.ac.uk/download/pdf/19210273.pdf
    Nawet jest konkretny przykład słowa „beetle”: „both visual inspection and the results of statistical tests confirmed that /l/ was found to be syllabic irrespective of context.”

    Analiza jest na podstawie kształtu fali i spektrogramu wyświetlanego przez Praat, więc to nie jest czyjaś subiektywna interpretacja. Przy czym całe badanie dotyczy dialektów południowobrytyjskich. Kto wie, być może tam gdzie mieszkasz jest inaczej, ale na pewno nie da się twierdzić, że sylabiczne spółgłoski są niewymawialne dla anglofonów.

  108. @Konrad Matys
    A co do walijskiego ll, to w ramach marnowania czasu w niedzielny poranek właśnie zajumałam z libgena „Welsh Phonetics” (Martin J. Ball and Briony Williams, 2001), i ich analiza jest dużo bardziej zniuansowana niż „po prostu bezdźwięczne l”. OK, przepraszam gospodarza za offtopy i dziękuję za wyrozumiałość.

  109. „przepraszam gospodarza za offtopy”

    Ależ cała przyjemność po mojej stronie, znacznie to ciekawsze od prawnej definicji pomieszczenia.

  110. @Kaxia
    Może faktycznie jest jakieś zróżnicowanie dialektalne. A to ll jak opisali?

  111. @Konrad Matys
    „Ja podejrzewam, że to l zgłoskotwórcze to po prostu pewna konwencja, nie mająca głębszego związku z rzeczywistością.”

    Jest wręcz przeciwnie, ale to już artykuł wrzucony przez Kaixę pokazał. Od siebie dodam taki smaczek z „Principles of Phonetics” Lavera: zdanie „No solicitor will ever support that view” w nieformalnej wymowie (RP) wymawiane z sylabicznym s (sic i pfuj): [nəʊ s̩ːˈlɪstəɹ l̩ ˈɛvə s̩ːˈpɔt ðæt vju]. Zwracam uwagę, że wymowa podawana np. przez Wellsa jest powolna i staranna.

    „Czy spółgłoski zgłoskotwórcze są trudne? Dla Polaków niezbyt, bo ci są przyzwyczajeni, że ze spółgłoskami można robić różne dziwne rzeczy, np układać w jakieś kosmiczne szeregi.”

    Jest wręcz przeciwnie. Polacy są przyzwyczajeni do kosmicznych zbitek i dlatego próbują zbijać, zamiast wymawiać sylabicznie. Bodajże Nitsch wspominał kiedyś, że polska wymowa nazwy „Brno” budziła oburzenie Czechów, którzy mówili coś w rodzaju: Tam są dwie sylaby. Jeśli nie potraficie albo nie chcecie wymawiać z sylabicznym r, to już lepiej mówcie „Berno”.

  112. @Konrad Matys
    „A to ll jak opisali?”

    Przeanalizowali dane tylko od dwóch osób, ale wnioski są takie:

    Po pierwsze, ll [ɬ] i l mają różne sposoby artykulacji: ll to spółgłoska szczelinowa (fricative) a l to aproksymant. Autorzy twierdzą, że jest to najważniejsza perceptualna różnica między tymi dwoma dźwiękami. Może dlatego przypomina Ci χ, które też jest szczelinowe.
    Po drugie, ll jest zasadniczo całe bezdźwięczne, a l całe dźwięczne, ale jeśli ll występuje w środku słowa, to jego sam początek też może być dźwięczny.
    Po trzecie, ll jest ok. dwa razy dłuższe niż l.
    Po czwarte, ze spektrogramu wynika, że struktura formantów ll przypomina stukturę l, natomiast szum generowany przez ll przypomina szum generowany przez s. Autorzy twierdzą, że zgadza się to z tym czego można by intuicyjnie oczekiwać na podstawie percepcji.

    Nie, żeby te informacje były jakoś wyjątkowo przydatne do nauki rozróżniania i wymawiania tego dźwięku. 🙂

    A jeśli nadal uważasz, że ll wymawia się [χl], to poproś Walijczyka, żeby wymówił minimalną parę cochl /kɔχl/ „płaszcz” i coll /kɔɬ/ „strata”. Ciekawe czy się zgodzicie co do tego, czy słychać różnicę.

  113. W sumie to ll to może być koartykulacja. Bo χ to tam słychać ewidentnie.

  114. Niezwykle pasjonujące te wszystkie dyftongi, ale czy wolno mi zaproponować alternatywnie, jako temat do rozważań, zjawisko „głupienia” Chata GPT-4, tzn. fakt, że z czasem udziela coraz mniej trafnych odpowiedzi?
    Oraz link do strony z jednorożcem https://gpt-unicorn.adamkdean.co.uk/

  115. @sheik.yerbouti
    zjawisko „głupienia” Chata GPT-4, tzn. fakt, że z czasem udziela coraz mniej trafnych odpowiedzi

    Jeżeli to prawda, że toto się zmienia w wyniku interakcji z ludźmi, to czego należałoby się spodziewać?

  116. @sheik
    „Oraz link do strony z jednorożcem”

    Akurat z tej strony to dokładnie nic nie wynika. Powiedziałbym wręcz, że przeczy tezie.

    @Gammon
    „Jeżeli to prawda, że toto się zmienia w wyniku interakcji z ludźmi”

    Sądzę, że wątpię. Przede wszystkim trochę do uczenia brakuje informacji o trafności odpowiedzi. Sądzę, że dryf jest spowodowany naturalną skłonnością wszystkiego do degenerowania się gdy brak nadzoru. Byłbym też skłonny do tezy, że dryf jest spowodowany tym, że zapytania dostają coraz mniej zasobów, więc odpowiedzi nie są „dopieszczane”. No i też problem w tym, że człowiek w trakcie interakcji oczekuje coraz lepszych odpowiedzi, więc dryf jest subiektywny.

  117. Najprostsze wytłumaczenie: przed premierą parę tysięcy stażystów w Bangladeszu czy Pakistanie siedziało po 18 godzin na dobę i klikając yes/no produkowało wagi potrzebne po to by gpt odpowiadał jako tako z sensem. Po premierze i związanym z nią wzrostem cen akcji stażystów zwolniono co po kilku miesiącach zaczyna być widać.

  118. @embercadero „przed premierą parę tysięcy stażystów w Bangladeszu czy Pakistanie siedziało po 18 godzin na dobę i klikając yes/no produkowało wagi potrzebne po to by gpt odpowiadał jako tako z sensem.”
    Czyli koroborujesz moją tezę, że to radziecka maszyna do obierania ziemniaków.

  119. @Chat jakiś tam
    Kolega poprosił czata o swój życiorys. Otrzymał całkiem niezły tekst. Przypisano mu prace naukowe, które faktycznie napisał, kilka prac na zbliżony temat, które jednak napisał ktoś inny i kilka prac, których nikt do tej pory nie napisał, ale – sądząc po tytułach – powinien i byłyby zgodne z zainteresowania kolegi…

  120. @janekr
    „Kolega poprosił czata o swój życiorys.”

    Heh, pewnie każdy od tego zaczyna. Ja się dowiedziałem, że jestem wybitnym kontratenorem. Odpowiedź była absolutnie idiotyczna, nawet jako artykuł o J.J. Orlińskim (tam też wszystko pomylił).

  121. Moje doświadczenie w IT podpowiada: dostali metryki niby o tym jak ludzie typowo tego używają, zrobili naiwną optymalizację pod to i wpadli w jakiś overfitting, przez który program jest bezużyteczny poza kilkoma modelowymi przypadkami. Tak umierają projekty. Albo faktycznie musieli przyciąć zasoby na pojedyncze zapytanie, bo im się to nie skaluje wystarczająco szybko żeby nadążyć za popytem. Na szczęście GPT wciąż generuje świetny korpo bełkot.

  122. @procyon „Na szczęście GPT wciąż generuje świetny korpo bełkot.”
    Właśnie w artykule który wczoraj czytałem, oprócz linku do badań do których linkował tutaj Unikod (z przeklejonym wykresem dot. liczb pierwszych włącznie), były też narzekania jakiegoś kolesia wyrzucającego reklamy na socjale, że czatdżipiti przestał słuchać poleceń „redakcyjnych” i trzeba go ręcznie poprawiać, a nie o to jakby chodziło.

  123. ChatGPT jest tak „sprytny” w obrabianiu posiadanych danych, że m. in. zapytany o misje załogowe na Księżyc wymienia nieistniejące misje chińskie z 2013 roku…

  124. Ciągnąc wątek – Sam Altman, po zrobieniu wiosną rundy po światowych instytucjach i mediach, gdzie to ostrzegał przed niebezpieczeństwami grożącymi ludzkości ze strony POTEMŻNEJ AI, której to rozwojem się zajmował – i dalej zresztą zajmuje, na zlecenie Microsoftu – ma nową zabawkę, czyli Worldcoin. Taki tam skromny projekt, żeby zeskanować siatkówki całej ludzkości, zaczynając od Globalnego Południa (Kenia, Sudan, Ghana, Indie) i dając chętnym za to po 25 worldcoinów (krypto, jeee!) oraz kolejne parę dolarów co tydzień za free (dochód podstawowy, kolejny buzzword odhaczony oraz jesteśmy tacy szlachetni!).
    A wszystko po to, żeby każdy miał swój absolutnie niepodrabialny ID. Oczywiście wszystko superbezpieczne i legitne (tyle że nie). Już pojawiają się worldcoinowe tożsamości na sprzedaż na chińskich platformach handlowych. Natomiast zachodni inwestorzy wciąż rzucają w ten jakże rokujący pomysł pieniędzmi.
    What can go wrong this time?

  125. „What can go wrong this time?”

    To pytanie należy uzupełnić o to komu ma się stać to wrong. Temu Samowi Altmanowi żadne wrong się z tego powodu nie stanie, wręcz przeciwnie. A reszta to standardowe golenie idiotów

  126. @ Paint It Black
    właśnie dzisiaj wysłuchałem tej piosenki w radiu i było to dość męczące doświadczenie. Rolling Stonesi generalnie pod względem „dobrej roboty” byli partaczami, szczególnie żałośnie wypadając na tle Bitli-perfekcjonistów, i to pod wieloma względami. Wspomnianą piosenkę odegrali niechlujnie i nieprecyzyjnie – Tomorrow Never Knows to dzieło wymierzone co do mikrometra, nagrywane w studiu chyba dziesiątki razy (mnie jako perkusistę zwłaszcza fascynuje ewolucja partii zagranej przez Ringo). Co prowadzi nas do kwestii produkcyjnych. „Błahe pioseneczki” do dzisiaj porywają brzmieniem. Beatlesi po prostu od razu WIEDZIELI, jak ich kolektywna osobowość ma wybrzmieć. Nagrania Stonesów gdzieś tak do płyty „Sticky Fingers” to czysta komedia, oni nie mieli zielonego pojęcia co (i po co) robią w studiu, a ich brzmienie to właściwie parodia tego, jak porządny zespół rockandrollowy powinien zabrzmieć – bas i perkusja jakby uwięzione w osobnych celach, gitary (pardon) pierdzą, a nad wszystkim sobie lewituje Brian Jones rysujący sobie na czole swastyczkę.
    I tu dwa punkty, w których się z Gospodarzem w pełni zgadzam: 1. Stonesi są najlepsi, kiedy grają funk; 2. Brian Jones – kto to taki?

    A co do francuskiego rocka, to co Gospodarz sądzi o zespole The Limiñanas?

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.