Odpowiedz z Partii Razem

OD REDAKCJI: Po raz pierwszy w historii bloga, tekst zewnętrzny!

Nie płaczmy, że mamy na kogo głosować.

Akt sprawczości Razem już się dokonał. Nowa Lewica zmieniła swojego kandydata z Rafała Trzaskowskiego na Magdalenę Biejat. Nie ma co się łudzić – ten ruch nie wydarzył się w reakcji na neoliberalne i trudne do zaakceptowania np. w obszarze praw człowieka polityki Tuska, ale na obawę przed zdominowaniem przez progresywne Razem. Powinniśmy się z tego cieszyć. Przez chwilę wyglądało na to, że lewicowych kandydatów w wyborach prezydenckich nie będzie. Dlaczego więc teraz narzekamy, że może być ich zbyt wielu? Z radością czekam na debatę, w której (potencjalnie!) czterech kandydatów, będzie mówić Polkom i Polakom o tym jak według nich mogłoby wyglądać sprawiedliwe i efektywne państwo dobrobytu.

Warto zadać sobie pytanie – o co w wyborach będzie walczyć Magda Biejat, a o co (potencjalny) kandydat Razem? Biejat spadła NL z nieba. Wystawiając ją nic nie ryzykują. Magda zawalczy o maksymalnie 5% poparcia. Na to wskazują dane z badań i założenia jej sztabu, taki wynik będzie obwołany sukcesem. Walczy o to, żeby nie oddać lewicowego elektoratu Trzaskowskiemu w pierwszej turze.

Decyzje w sprawie startu Razem będą zapadać w ramach demokratycznych procedur w najbliższych dniach. To stwierdzenie to nie pic na wodę. Tak działamy. Zakładając, że zdecydujemy się na wystawienie własnego kandydata, nasze cele będą zupełnie inne. Przede wszystkim wybory są szansą na budowanie struktur i przekonanie nowych osób do dołączania do Razem. Dają możliwość stworzenia opowieści o tym, czym powinna być partia lewicowa.

Czy chcemy, żeby w 2027 roku rządziła nami koalicja PO-Konfederacja? Moim zdaniem jest to bardzo możliwy scenariusz. Tusk już w tej kadencji odwiesił na wieszak prawa kobiet, prawa mniejszości, prawa człowieka, żeby realizować neoliberalne polityki, w które zdaje się, że nigdy nie przestał wierzyć, nawet, jeśli przez chwilę jego ugrupowanie starało się stworzyć iluzję, że jest inaczej. Dlaczego nie miałby tego zrobić po raz kolejny, ponownie argumentując to walką z PISem? Razem nie ściga się o głosy z Nową Lewicą, ściga się z rosnącym poparciem dla populistycznej ultraprawicy i z przejmującymi jej narrację partiami „centrum”.

Nie ma się co dziwić, że w Razem temat Magdy Biejat jest (ciągle) gorący. Wszyscy pracowaliśmy na budowanie jej rozpoznawalności i mocno jej ufaliśmy. Nie różni nas „rozumienie sprawczości” – jako warszawska śródmiejska radna doskonale rozumiem, co to znaczy kompromis. Różni nas wiara w to czy Nowa Lewica jest w stanie zrzucić z siebie obciążające przyzwyczajenia i wstać z kanapy. I szczerze, chciałabym wierzyć, że NL tę kanapę porzuci, ale nie umiem… Jeśli jednak kampanię Razem zdominuje emocja anty-Magda, to skończy się to porażką (dla wszystkich stron).

Kampania prezydencka daje unikalną szansę na dotarcie do ludzi, do których zazwyczaj nie docieramy. Jest ustawowy czas antenowy, reflektor skierowany na każdego z kandydatów, są lokalne spotkania i internet zmotywowany do walki politycznej. W końcu – są debaty. I to nie jedna w TVP, ale przede wszystkim te w mediach internetowych. Takich zasięgów trudno sobie bez żalu odmówić. Kampania to czas, kiedy ludzie chcą – lub muszą – słuchać o politycznych wizjach. Dlatego wyzwaniem dla Razem jest to jak ubrać sprawiedliwość społeczną w proste słowa. Na razie mieliśmy z tym problem, do 2027 roku musimy się tego nauczyć.

Po wyborze Trumpa na prezydenta USA i słabym wyniku Harris, stwierdziłam, że zrobię wszystko, żeby zawalczyć o odważną alternatywę. Dla Razem kampania prezydencka nie może być kampanią jednej twarzy, ale różnorodnego zespołu. Za trzy lata wynik razemowego kandydata nie będzie istotny, istotne będzie to czy zostaną z nami (a nawet będą kandydować) osoby, które włączyły się w zbiórki podpisów, działania w mediach społecznościowych i na ulicach.

Już samo uzbieranie 100 tysięcy podpisów dla niewielkiej partii bez budżetu, bez kontaktów pozwalających na szybkie zapełnianie kart, jest dużym wyzwaniem. Zaangażowanie wszystkich naszych sojuszników jest niezbędne. Dlatego apeluję, nie tylko do tych, którzy „głosują na Razem”, ale też tych których ucieszyła mobilizacja Nowej Lewicy i których cieszy możliwości oddania głosu na Biejat, o wsparcie naszego lewicowego „think tanku” i zbieranie podpisów na listach rejestrujących obu kandydatów. A wszystkich komentujących zapraszam do zapisywania się do partii.

Zofia Piotrowska
Radna Krajowa Partii Razem
Radna Dzielnicy Śródmieście M. St. Warszawy (kandydująca z list Nowej Lewicy)
Członkini sztabu Magdaleny Biejat w wyborach prezydenckich w Warszawie

Szanowna Partio Razem

Zwracam się do Was z desperackim apelem o niewystawianie kandydata w wyborach prezydenckich. I apeluję o to jako Wasz sympatyk. To ważne, bo świat jest pełen wujów Dobra Rada, którzy wam proponują to czy tamto – no ale tak naprawdę źle Wam życzą, proponują Wam więc de facto samorozwiązanie i dołączenie do PiS czy PO. Nie jestem kimś takim.

Właśnie jako Wasz zwolennik chciałbym na Was móc zagłosować w następnych wyborach parlamentarnych, według rozkładu w 2027. Te wybory są ważniejsze, bo przecież w prezydenckich i tak w dzisiejszych czasach lewicowy kandydat startuje „żeby się pokazać”.

Czy to w ogóle jest potrzebne? Macie niewiele zasobów, powinniście je konserwować z myślą o 2027.

Nawet jeśli macie nadal dostatecznie wielu wolontariuszy by zebrać podpisy (ale czy na pewno?), to część z nich odpadnie pod wpływem kolejnej porażki. A przecież w tych wyborach nie czeka Was nic poza porażką naprawdę druzgocącą – i to już traktując 1% jako realny próg oczekiwań.

Wystawiając Magdalenę Biejat, Nowa Lewica was po prostu załatwiła. Bardzo chciałbym się mylić – dla pesymisty pomyłka to zawsze powód do radości – ale w tej chwili macie niewielkie szanse nawet na ten 1%.

Macie teraz same złe opcje. Łatka „partii, która nawet nie wystartowała” jest mimo wszystko „mniej zła” od „partii, która dostała 0,2%”. A wynik tego rzędu widzę w kryształowej kuli.

Ze zgrozą czytam teraz w portalozie, jak to poseł Konieczny żalił się w TOK FM, że „czuje się oszukany”, bo „Magda wielokrotnie mówiła, że pod żadnym pozorem kandydowała nie będzie”. Panie pośle, na litość boską, ile pan ma lat?

Z tej wypowiedzi wynika, że to nawet nie była ustna umowa, jakiś deal, jakieś quid pro quo. Nie można więc Biejat zarzucić złamania wspólnych ustaleń. Ot, zwierzała się ze swoich ÓWCZESNYCH planów posłowi Koniecznemu, ten na podstawie jej niegdysiejszych planów zbudował swoje plany, a ona te plany zmieniła. Zdarza się. Takie jest selawi.

Nawet u Waszego tak hardkorowego sympatyka jak Jors Truli, takie wypowiedzi wcale nie budują oburzenia na Biejat. Na którą najprawdopodobniej zagłosuje większość ludzi, którzy aż do niedawnego rozłamu uważali siebie za Wasz elektorat.

OK, będę wierny do samego końca, zagłosuję na Zandberga. Ale po co to wszystko? Żeby zaistnieć, żeby przemowić w wieczorze wyborczym? Czy to jest warte kolosalnego wysiłku wolontariuszy – oraz zdobycia plakietki „polityka o promilowym poparciu”?

Zważywszy, że chęć kandydowania zgłosił także Piotr Szumlewicz, ciężko wam będzie „obejść Biejat z lewej strony”. To już nie będzie też taki wieczór wyborczy, jak 10 lat temu, kiedy Zandberg był jedynym liderem mówiącym po ludzku. Nie umniejszam jego sukcesu z 2015, ale na tle tamtych mordasów relatywnie łatwo było zabłysnąć.

Przyćmić Biejat będzie trudno. A w dodatku to nie ma sensu zważywszy, że w 2027 i tak będziecie negocjować jakąś formę współpracy wyborczej, choćby w postaci kontynuacji paktu senackiego. Ostatnie czego potrzebujecie to palenie mostów dzisiaj, by trudniej się gadało za parę lat.

Wy w tej chwili macie więcej do stracenia. To nie są wybory parlamentarne, więc Biejat nie martwi się żadnym progiem. Jej to obojętne, czy dostanie 5% czy 6%. W 2027 mało kto to będzie pamiętać z taką precyzją.

Ten sam 1 punkt procentowy dla Was to kwestia tego, czy Zandberg dostanie 1,1% czy 0,1%. Ten drugi przypadek, moim zdaniem przygnębiająco realistyczny, dawałby Wam fatalne pozycje startowe w negocjacjach przy układaniu list w 2027.

Startując w wyborach, ukręcicie dla siebie stryczek. Co gorsza, to będzie „assisted suicide”, bo dziesiątki wolontariuszy miałyby teraz stać na mrozie, żeby zapewnić nieobecność Zandberga w Sejmie XI kadencji.

Rozumiem że prywatnie możecie mieć żal do Biejat. Jako Wasz sympatyk gorąco Wam jednak radzę, żeby ten żal jak najszybciej przepracować. Zamknijcie się w izolowanych akustycznie pomieszczeniach i tam sobie krzyczcie „oszukała nas! jak mogła!”. Walcie pięściami w poduszki, tłuczcie talerzyki, wbijajcie szpilki w laleczkę voodoo – co komu pomaga.

Ale jak już wyjdziecie z tych wyszalni, macie być uśmiechnięci i wyluzowani. Z wielkodusznym uśmiechem zapowiedzcie rezygnację z samodzielnego startu (By Nie Szerzyć Podziałów, By Zakończyć Wojnę Polsko Polską, Bo Prawdziwy Wróg Jest Gdzie Indziej etc.) i wezwijcie do poparcia lewicowych kandydatek i kandydatów. Bez wskazywania nazwisk, bo po co.

Nie chwytajcie spadającego noża!

Now Playing (204)

Przemianą blogaska, która mnie samego najbardziej by chyba zaskoczyła 18 lat temu, była przemiana cyklu „Now Playing” z opisywania tego, co (zgodnie z nazwą) właśnie leci z cyfrowego odtwarzacza, do opisywania kolejnych winyli w kolekcji. No ale cytując płytę, której jeszcze nie mam (ale kupię jak natrafię) – „changes aren’t permanent, but change is!”.

Z powyższym wstępem przejdę do zachwycania się tym, co ostatnio leci u mnie z trzeszczącego winyla. A jest to „Na bohaterów popyt minął” Izabeli Trojanowskiej z zespołem Stalowy Bagaż.

Pisałem niedawno (bardzo niedawno, bo uskrzydlony będę teraz chyba pisać częściej) o ewolucji muzyki pop zmierzającej do wykrystalizowania jak najprostszej formuły. To jest znakomity przykład.

Stalowy Bagaż tworzyli muzycy, którzy w latach 70. eksperymentowali z rockiem progresywnym i jazzrockiem. Pod tym szyldem grali jednak muzykę prymitywną jak garażowy punk rock.

Nie oni jedni. „Disco wreszcie trafił szlag, rokendrolem pachnie kraj” śpiewała wtedy Budka Suflera. Jako dziecko wchodzące w nastoletniość, byłem tą przemianą zachwycony.

Często jednak – jak choćby w przypadku wspomnianej Budki – coś mi w niej zgrzytało fałszywego. Ponieważ znów z braku wykształcenia muzycznego nie umiem tego fachowo opisać, będę prosić PT komcionautów o skomentowanie.

Gdy muzycy mający bogate doświadczenie w graniu jazzu, funky czy psychodelii zabierają się za granie rocka, najczęściej zawodzi ich sekcja rytmiczna. Jest zbyt wyrafinowana. Perkusista odstawia Gene’a Krupę, z basisty wychodzi „the spirit of jazz”.

Byłem w pewnym sensie wychowany na klasycznym rokendrolu, bo dorośli w moim otoczeniu namiętnie słuchali Chucka Berry, Little Richarda i Elvisa Presleya. W tym klasycznym ujęciu perkusista często dysponuje najprostszym zestawem – taktownik, break, werbel. Nie ma się czym popisywać, wybija równe RAZ, dwa, TRZY, cztery.

I bardzo dobrze! W klasycznym rocku sekcja rytmiczna powinna działać jak silnik pędzącej machiny. W zależności od stylu rocka, tą metaforyczną machiną może być pędzący motocykl albo walec drogowy, który jedzie powoli i nie bierze jeńców, ale wszelka improwizacja czy synkopa jest tu odbierana jako zgrzyt, jakby w silniku szwankował rozrząd.

Stalowy Bagaż grał właśnie tak. Budka Suflera – już niekoniecznie. A ja tymczasem wchodząc we wspomnianą w poprzedniej notce burzę hormonalną wielbiłem Izabelę Trojanowską, przywitałem więc z ogromną radością jej tranzycję na rocka już naprawdę bardzo ostrego.

Z perspektywy lat wysoko oceniam jej płytę z Budką Suflera, ale płytę ze Stalowym Bagażem oceniałbym zapewne jeszcze wyżej. Gdyby powstała.

W 1989 wystąpili na festiwalu w Opolu. Powyższa jutubka to dwie piosenki, które wtedy zagrali. Na żywo, więc trochę niedoskonale – dla porównania proponuję jeszcze wersję studyjną, wydaną wiele lat później na kompakcie. Ja tego teraz tego słucham z trzeszczącego winyla z 1981 dla podsumowania konkursu Polskiego Radia na piosenkę młodzieżową.

Gorąco polecam przypomnienie sobie, że kiedyś polska muzyka rozrywkowa nie była zdominowana przez tych wszystkich Robsonów, Grubsonów, Tomsonów i Żabsonów. Że była w niej świeżość, oryginalność, pazur.

Stan wojenny, poza tym że Jarosław Kaczyński słodko sobie spał, a Michnika i Kuronia zamknęli, spowodował także gigantyczne straty w polskiej popkulturze. „Układy” Trojanowskiej w końcu wyszły, ale okrojone z najbardziej drapieżnych piosenek. Stalowy Bagaż pracował nad debiutancką płytą, ale jej wtedy w końcu nie wydano – dopiero w wolnej Polsce wyszła na kompakcie.

Wszyscy więc w końcu wyemigrowali. Po latach wrócili, ale ile straciliśmy przez to znakomitych płyt, koncertów, teledysków? A to przecież nie chodzi o jeden zespół – to dotyczy pisarzy, rysowników, aktorów, reżyserów…

„I coraz trudniej jest dziewczynom / sercowy z kimś popełnić błąd / na bohaterów popyt minął / a zresztą brać ich nie ma już skąd”.

Nauka i seks

Onieśmielony i wzruszony, ale też potężnie zmotywowany (wszystkim Patronom i Matronom kłaniam się nisko) – strzelam następną notkę. Postanowiłem rozwinąć przykład, który podaję w opisie profilu na Patronite. Jak wygląda płeć od strony nauki?

Ideologicznie zmotywowani humaniści często mówią o „genach”. Jakby geny działały tylko przez to, że są. Ale jak, magicznie?

Działanie genów to chemia. Zrobię tu na chwilę przerwę filozoficzną. Ten pogląd zwany jest „redukcjonizmem” i od setek lat spierają się o to filozofowie nauki.

Mój prywatny stosunek do redukcjonizmu jest jak w tym koanie, gdy uczniowie proszą Nauczyciela o rozstrzygnięcie sporu, a on przyznaje rację wszystkim na raz. Z jednej strony to oczywiste, że nie można mówić o biologii bez mówienia o chemii. Ale z drugiej strony chemik opisuje reakcje in vitro, a biolog in vivo. Różnica jest taka, jak między sztuką prowadzenia wojny wykładaną na West Point i stosowaną w praktyce w wietnamskiej dżungli.

W metodologicznej praktyce redukcjonizm prowadzi do wniosków trywialnych lub bezużytecznych. Ma on jednak heurystyczne zastosowanie w popularyzacji, dlatego się ośmielę go tu uprawiać, zapraszając zaglądające tu Osoby Biologiczne do prostowania nadmiernych uproszczeń i dzielenia się „true grit from the trenches”.

Gen sam z siebie jest tylko molekułą (w ogólności: zespołem fragmentów molekuł, ale redukujemy, proszę mi tu już bez flashbacków z Da Nang). Żeby zadziałać, musi ulec ekspresji.

W naszym organizmie w typowym scenariuszu polega to na tym, że specjalne molekuły, które mają uprawnienia do pracowania wewnątrz jądra komórkowego rozplątują nici DNA i sporządzają roboczą kopię, mRNA. Ta kopia wędruje do maszynerii zwanej rybosomem, który na jej podstawie sporządza białko (w ogólności: zespół białek).

Z punktu widzenia inżynierii ten proces jest fatalnie skonstruowany. Chronimy kod przed czynnikami mutagennymi zamykając go w sejfie (super!), ale potem przepisujemy go niewyraźnym pismem na zmiętym karteluszku i otwieramy drzwi do skarbca, by wyrzucić tę kartkę w nadziei że dotrze do adresata (rybosomu).

Przez te drzwi może wtargnąć złoczyńca, który nas zmusi do produkowania własnych kopii (wirus). Kartka może zaginąć po drodze. Kopia może mieć literówki (błąd transkrypcji). Rybosom może spartaczyć robotę (błąd translacji).

Że to wszystko w ogóle działa, to cud boski – rzekłbym, chociaż przyglądając się tej partaninie nie umiem uwierzyć w Inteligentny Projekt. Jedyne wyjaśnienie, czemu właściwie to jest tak głupio rozwiązane to wyjaśnienie ewolucyjne: jesteśmy pra-pra-potomkami organizmów jednokomórkowych, gdzie to miało sens, bo one właśnie miały często mutować.

No ale załóżmy że transkrypcja i translacja się udały. Mamy białko, gen uległ ekspresji. Co dalej?

To białko czasami działa samoistnie, tzn. jest poleceniem dla komórek, żeby robiły to czy tamto. Czasami działa przez pośredników: jest enzymem, czyli nano-maszynką do produkcji innych molekuł, które są tym poleceniem.

Molekuły-polecenia nazywamy „hormonami” (od greckiego „hormen”, pobudzać). Jednym z najsłynniejszych jest testosteron, który stał się bohaterem popkultury, tak jak dopamina, serotonina czy adrenalina. Śpiewa się o nich piosenki i pisze książki, co obserwuję z niesmakiem, bo w efekcie część ludzi zaczyna im z kolei przypisywać magiczne działanie, że same z siebie przydają męskości czy szczęścia. Mylimy gwiazdy z ich odbiciem w kałuży.

Metaforycznie mówimy, że coś jest „na sterydach” – tymczasem sterydem jest także cholesterol. Sterydami w chemii nazywa się po prostu molekuły, które mają charakterystyczny układ czterech pierścieni (jeden z nich może być otwarty – to „sekosterydy”, czyli dosłownie „przecięte sterydy”).

Ewolucja sięga po to, co ma pod ręką. A pod ręką (nawet dosłownie w ręce) ma dużo cholesterolu, bo stanowi on ważny element błony komorkowej.

W roli „molekuły wysyłającej sygnał” często występuje więc zmodyfikowany cholesterol, któremu oderwano albo przyczepiono jakąś nową grupę funkcyjną. Tym sygnałem może być na przykład obwieszczenie o wprowadzeniu stanu zapalnego. Kiedy sobie smarujemy podrażnienie maścią z hydrokortyzonem, wysyłamy sfałszowany sterydowy sygnał o odwołaniu tego stanu, żeby już to immunologiczne ZOMO przestało pałować niewinną tkankę.

W ogólności hormony nie muszą być sterydami, ale hormony płciowe (chyba?) wszystkie są, więc trzymajmy się tej grupy. Ich produkcją steruje specjalna część mózgu, zwana przysadką. To ona wygłasza (na sposób chemiczny) sakramentalne polecenie „szanowne jądra, od dziś jesteście jądrami dorosłego mężczyzny”.

I znów, nie należy sobie wyobrazić procesu „wysyłania poleceń” tak, że przysadka zwraca się bezpośrednio do docelowej tkanki. „Halo, dzwonię z centrali, w przyszłym roku planujemy rozpoczęcie menopauzy, chcielibyśmy tam z kimś u was pogadać od procedurach wdrażania”.

O ileż to wszystko dałoby się lepiej zaprojektować! To działa jednak tak, że przysadka wkłada dyrektywę do butelki i ciska ją na falujące wody oceanu, to znaczy, do płynów ustrojowych. Może kiedyś dopłynie? Może adresat będzie umiał odczytać?

W odróżnieniu od transkrypcji i translacji, przynajmniej odpada tu ryzyko zrobienia literówki. Nasza butelka jednak płynie obok innych butelek, które nie niosą żadnego sygnału, albo niosą sygnał na inny temat, ale dla laika wyglądają BARDZO PODOBNIE.

Że receptory komórkowe nie są laikami? A założysz się o własne życie? Kiedyś zresztą musisz, o ile nie umrzesz wcześniej na coś innego.

UWAGA, TO CO TERAZ NAPISZĘ TO JUŻ TYLKO MOJA LUŹNA HIPOTEZA: przypuszczam, że towarzyszące pokwitaniu, przekwitaniu, terapiom hormonalnym i koksowaniu anabolikami komplikacje takie jak skoki nastroju czy wykwity na skórze mogą się brać z tego, że jakaś część organizmu błędnie odczytuje hormony płciowe jako sygnały typu „OGŁASZAM ZESTRESOWANIE” (jeśli to było głupie, to wytnę – zapraszam do komciania).

Faktem bezspornym jest już to, że tkanka może przegapić sygnały. Mówimy wtedy o zespole odporności na hormony (w ogólności na różne, w interesującej nas szczególności – na androgeny).

Skąd to się bierze, nie zawsze wiadomo. Być może (uwaga, znów hipoteza) jeśli z powodu stresów naprodukowano za dużo innych sygnałów, to szum w eterze zagłuszył te o rozpoczęciu pokwitania?

Krótko mówiąc, może być tak, że ktoś ma męskie geny, ale wyrósł na piękną kobietę. Bo albo nie było ekspresji, albo hormony nie zadziałały.

Zauważmy też, że to nie jest binarne. Ekspresja może być, ale niepełna. Hormony mogą działać, ale mizernie. W efekcie ktoś ma prawidłową budowę tego co i owszem, ale produkuje za mało plemników. Albo nieregularnie owuluje.

Binarna może być najwyżej kwestia tego, czy ktoś ma penisa czy nie. Zajmuje się tym gen SRY, który ulega ekspresji na wczesnym etapie rozwoju płodu. To przykład tego, o czym pisałem na wstępie – białka, które nie czeka na żadne przysadki, tylko samo jest sygnałem. Wiąże się z DNA w roli „metadanych”, czyli dopisku „tego genu nie odczytywać, a ten odczytywać na maksa”.

Choć tu mechanizm jest prostszy (jakby projektował to inżynier, dla którego penis miał szczególne znaczenie?), to nadal nie ma stuprocentowej gwarancji, że zadziała. Można mieć gen SRY, ale rozwinąć się jako kobieta.

Humaniści często podają kryterium „zdolności do spłodzenia potomstwa” jako biologiczną definicję płci. A przecież jest wielu ludzi 100% cis-hetero, którzy są bezpłodni z Tryliona Różnych Powodów!

Powyższe rozważania dotyczyły płci biologicznej homo sapiens (w sensie „sex”). Gender, czyli płeć kulturowa, to jeszcze inna para loboutinów.

Niezależnie od tej całej chemii, istnieją kulturowe schematy, że na przykład jeden nosi krawat, a druga sukienkę. W idealnym scenariuszu osoba, która jest biologicznie męska, akceptuje wszystkie kulturowe wzorce męskości dla danego czasu i miejsca. Ten scenariusz w stu procentach nie spełnia się już chyba nigdy, bo wzorce kulturowe są niespójne i ewoluują.

Tu więc już mamy pełne spektrum od płodnej osoby cis-hetero, która po prostu lubi od czasu do czasu wykazywać jakieś kulturowe zachowania przeciwnej płci, po dysforię wymagającą korekcji. Ale nawet bez wprowadzania genderu mamy spory galimatias, w którym ktoś na przykład może mieć geny mężczyzny a hormony kobiety.

Gdy mówimy o „kryteriach biologicznych”, możemy mieć na myśli hormony, chromosomy, gen SRY, a także fenotyp, czyli budowę narządów. W typowym scenariuszu („cis”) wszystkie są zgodne, ale mogą być niezgodne na wiele sposobów (hormony takie, budowa siaka), te niezgodności często nazywane są od nazwiska odkrywcy (typu „syndrom kogoś tam”).

To się robi jeszcze bardziej skomplikowane gdy oderwiemy się już od homo sapiens i spojrzymy na biologię jako całość. Nie wszystkie gatunki mają płeć kodowaną w schemacie XY. Ja tylko pamiętam, że jest jeszcze alternatywny schemat ZW, ale biolodzy naodkrywali tego dużo więcej.

Wyjątkowo ciekawy wydaje mi się schemat hermafrodytyzmu sekwencyjnego. Występuje u zwierzątek, które mogą się zmienić z samca w samicę (lub odwrotnie).

Gdy wskazuję taki przykład prawicowemu humaniście, zwykle odpowiada, że nie można porównywać ludzi do ryb. Proszę bardzo, ale niech on nie twierdzi, że przyroda „nie zna zmiany płci”, bo to po prostu nieprawda.

Z tą binarnością w biologii jest tak jak z binarnością w informatyce. Wszystkie cyfry w komputerze to zera i jedynki. Ale to przecież nie znaczy, że nie umie on przetwarzać liczb zmiennoprzecinkowych.

Zakładając na chwilę, że wszystkie biologiczne kryteria są binarne (a nie są!), to by oznaczało, że możemy kolejne bity przypisać kolejnym wartościom – „chromosomy / chromatyna / ekspresja SRY / hormony / budowa ciała / płodność”. I wtedy typowy osobnik cis będzie miał wprawdzie 1111111, ale ktoś inny może mieć 1110101. Pozostanie nam wiele przypadków nie mieszczących się w tym schemacie.

Moje prywatne zdanie w tej materii jest takie jak w przypadku redukcjonizmu, który przywołałem na wstępie. Możemy sobie zapostulować MĘSKOŚĆ i KOBIECOŚĆ jako platońskie, zerojedynkowe ideały, ale wtedy się okaże, że w realnym realu mało co do nich pasuje. Wyjdzie nam coś jałowego poznawczo.

Należy się po prostu pogodzić z tym, że prawdziwy świat jest pełen paradoksów, osobliwości, wyjątków, niedyskretnych widm. I to chyba dobrze?

PS. Postaw mi kawę, żebym tyle nie gadał i wrócił do krótszych notek!

Kerowniku, jest taka sprawa…

Aleksander Orłowski (1777-1832), „Żebrak polski”

I znów piekło zamarzło – uruchamiam crowdfunding. Głupio się z tym czuję, bo w moim pokoleniu uważano żebractwo za rozwiązanie po które należy sięgać w ostateczności.

Skoro jednak zbierać na siebie może nawet wzięty prawnik i rozchwytywany felietonista, Profesor Matczak – to czemu nie skromny nauczyciel? Hosting bloga kosztuje mnie coraz więcej, a zarabiam tak ogólnie coraz mniej.

Nie piszę tego żeby narzekać (tzn. nie bardziej niż zwykle – mam rezydualną potrzebę Narzekania Na Wszystko), bo zgadzam się, że to moja wina. Piszę książki na niszowe tematy, ba – w ogóle piszę zamiast podkastować i lajfować! – nie dlatego, że nie wiem, że więcej bym zarobił komentując meczyki na tiktoku. Albo podkastując na temat kryzysu męskości.

To mój wybór. Tematy popularne i dochodowe po prostu mnie nudzą. Blogasek od 18 lat (latem tego roku stał się pełnoletni) jest dla mnie czymś w rodzaju rezerwatu dla dziwolągów takich jak ja.

Nie mam pojęcia jak ten crowdfunding połączyć z moderacją – która oczywiście zostanie. Z jednej strony jako weteran korporacyjnych mediów akceptuję weselną zasadę, że kto zapłacił za wódkę, ten może zamówić u didżeja „Daj mi tę noc”. Wszelako z drugiej strony jest też odwrotna zasada, że nawet płacący klient może być wyproszony z knajpy, jeśli psuje atmosferę innym klientom. Specyficzną wartością tego miejsca jest rozmowa na zasadzie argument/kontrargument, czego tak bardzo brakuje mi w social mediach.

Jako doświadczony człowiek porażki nie robię sobie oczywiście żadnych nadziei. Jeśli nikt nic nie wpłaci, to trudno. Nikt nic nie wpłacał przez poprzednie lata, bo mi się nie chciało przebijać przez formalności związane z uruchomieniem crowdfundingu.

Z drugiej strony: wspomniany Profesor Matczak nie przebił progu płacy minimalnej (i to netto). W porównaniu do mnie to zawodnik esktraklasy, więc na co tu może liczyć taki oldboj z ligi okręgowej jak Mua? Byłoby super, gdybym mógł wreszcie przestać dokładać do tego interesu, to wszystko.

Nigdy nie przywiązywałem przesadnego znaczenia do mojej pisaniny. Nic się nie stanie, gdy pewnego dnia blogasek zniknie, albo napiszę ostatni felieton czy ostatnią książkę.

Krótko mówiąc, doskonale rozumiem większość czytelników, którzy nie wpłacą figi z makiem, bo mają pilniejsze wydatki. Sam bym na siebie nie wpłacił, gdybym nie był sobą (ale jestem więc wpłacam, jak by powiedział znany filozof).

Nie da się jednak ukryć, że o (ewentualnych) wpłacających będę myśleć szczególnie ciepło. Ucieszą mnie i ci wpłacający jednorazowe napiwki (przez suppi) jak i płacący regularny abonament (na zwykłym patronite). Jakby co, mam „Daj mi tę noc” na oryginalnej siódemce Polskich Nagrań!

Sen o Dolince

No jasne, że ja też już kupiłem nowego Sapkowskiego. Całkowicie bez spojlerów powiem, że czytało się nawet przyjemniej niż „Sezon burz”, wszystkie moje krytyczne uwagi sprowadzają się de facto do „szkoda że takie krótkie”. W dalszej części notki klasycznie rozumianych spojlerów też nie będzie, no ale będę się ogólnie odnosić do fabuły – więc proszę czytać dalej na własne ryzyko.

(słup graniczny)

Mówiąc obrzydliwym językiem współczesnej popkultury, jest to prequel typu „origins”. Poznajemy nie tylko wcześniejsze przygody naszego bohatera, ale dowiadujemy się jeszcze skąd się wzięły różne jego słynne atrybuty.

Prequele często prowadzą do problemów ze spójnością (continuity). Ich twórcy zwykle mają więcej pomysłów niż podczas pisania pierwszego opowiadania czy kręcenia pierwszego odcinka. Raczą nimi odbiorcę, a ten doznaje aporii: skoro R2D2 potrafi latać, czemu nie lata w oryginalnej trylogii?

Fani oczywiście potrafią dorobić hipotezy. Może R2D2 do latania potrzebuje części zamiennych, ktore po upadku republiki przestali produkować? Po apokalipsie samochody przecież dalej będą jeździć, ale już raczej bez klimy.

W „Rozdrożu kruków” są drugoplanowe postacie, które Geraltowi sporo zawdzięczają. Czemu potem nic o nich nie słyszymy? Jasne, da się do tego dorobić milion wyjaśnień, ale jednak wolę prequele totalne, takie jak „Better Call Saul”, wyjaśniające wszystko do najdrobniejszego detalu („Did Lalo send you? It wasn’t me, it was Ignacio!”).

Większy problem widzę w tym, że wprawdzie mamy tu klasyczne wiedźminowskie dylematy – kilka osób składa Geraltowi sprzeczne ze sobą oferty, każda jakoś tam umotywowana, a on biedaczek musi wybrać „Mniejsze zło” – ale brakuje nam tego gravitas, które pamiętamy z opowiadań i sagi. Tam zdarzało się, no cóż, uronić łezkę, bo rozumieliśmy wybory Geralta, ale trochę nam było szkoda tych postaci drugoplanowych, które w efekcie zginęły. Albo i gorzej.

Tutaj Geralt dokonuje wyborów błyskawicznie, autor zasuwa z akcją jak Lee Child czy SA Cosby. Czytelnik nie ma czasu na oddech, a tym bardziej na zainteresowanie się postaciami drugoplanowymi, w większości płaskimi i stereotypowymi.

Jest tu wyjątek przez ogromne Wu – Preston Holt, mentor Geralta. To postać taka że ho ho, nakreślona z rozmachem przypominającym najlepsze strony klasycznej sagi. Nie upierałbym się zresztą przy tej „drugoplanowości”, w finale dowiadujemy się, że Holt był w pewnym sensie obecny nawet tam gdzie pozornie go nie było wcale.

Mamy tu znowu problem continuity. Jeśli Holt odegrał taką rolę w życiu Geralta, to czemu nigdy o nim potem nie wspomina? Byłoby naturalne, gdyby – szkoląc Ciri – powiedział coś typu „tej finty nauczył mnie pewien wielki człowiek…”.

Dorobienie fanowskiej teorii jest proste. Geralt myśli o Holcie nieustannie, ale ponieważ te wspomnienia są raczej boleśnie, woli o nim nie mówić. Nawet gdy dosłownie cytuje jego słowa.

Pociągnąłbym tę teorię dalej. Holt – zauważcie – parokrotnie zwraca się do Geralta tak, jak pisarz mógłby się zwrócić do swojej postaci. Na samym początku poucza go, by się nie wypowiadał jak prostak („no weź!”) – potem przykładów jest więcej. Może jest to więc alegoryczne podsumowanie przez Mistrza własnych czterech dekad z wiedźminem?

Pozostałe postacie są takie płaskie, bo Geralt jest w tej opowieści jeszcze młody a durny. Czytelnik nie odczuwa gravitas, bo nie odczuwa jej sam Geralt. Uczestniczy w cudzych dramatach, ale ich nie rozumie. Szuka w nich tylko pretekstu by znów łyknąć eliksir i pomachać mieczem. Dla niego miłość jest czymś co można kupić w zamtuzie, a kreski na mapie są ciekawostką dla akademików z Oksenfurtu.

Jak szalony fan przekonany, że idol śpiewa wyłącznie dla niego, widzę też tutaj alegorię swoich czterech dekad z „Wiedźminem”. Kiedy wyszło pierwsze opowiadanie miałem, muj borze, 17 lat. Byłem młody i głupi, a wszystkie przygody były przede mną.

Teraz jestem stary i głupi, a wszystkie przygody są za mną. Identyfikuję się więc bardziej z Holtem niż z Geraltem. Gdybyśmy śledzili tę opowieść oczami Prestona, byłyby gravitas, katharsis, mimesis, serek feta i ouzo do popicia. A tak, to z wszystkich greckich wynalazków mamy tylko agon, bo tylko tyle młody Geralt ma w głowie. Stąd wrażenie, że to gra zaliczona na speedrunie.

Oto moja fanowska teoria – sprowadzająca się do tego, o czym mówiłem na początku: że fajne, ale szkoda że takie krótkie. PT Dyskutantów na koniec uprasza się o unikanie nieoznaczonych spojlerów.

Now Playing (203)

Na poważne tematy i tak nic mądrego nie wymyślimy, proponuję więc wrócić do kategorii „plejlista”. Jak pisałem, kolekcjonuję muzykę taneczną z lat 70., 80. i 90.. Czas na bieda-teoryjkę wyjaśniającą, co tak szczególnego jest w tych trzech dekadach.

Warta rozważenia jest oczywiście hipoteza zerowa: nie ma nic, to zwykła nostalgia za dzieciństwem i młodością. Nie mogę jej odrzucić, ale mam słaby argument przeciw: jako didżej-amator mam czasem przyjemność obserwowania entuzjastycznych reakcji zetek i milenialsów na piosenki nagrane przed ich urodzeniem. Zresztą wszyscy znamy fale nagłego zainteresowania Abbą, Kate Bush czy A-ha wśród Dzisiejszej Młodzieży, za sprawą takiej czy innej popkulturowej przypominajki.

Kalendarzowe granice są jak zwykle umowne. Zdarza mi się puścić piosenkę formalnie z lat 60., która jednak brzmi jakby była już z następnej dekady (typowy przykład – Sam & Dave „Soul Man”). Tym ciekawsza wydaje mi się próba zdefiniowania co to znaczy „jakby z następnej dekady”.

W latach 60. ludzkość powoli oswajała się z koncepcją „tańczenia do muzyki z płyt”. Na początku dekady każdy nawet umiarkowanie szanujący się lokal musiał mieć zespół grający na żywo, pod koniec lokale zwane „discotheque” zaczynały się robić modne (choć nigdy tak do końca nie wyparły koncepcji „Jede Abend Live Music”).

Tej ewolucji towarzyszyły zmiany zachowania publiczności. Przez stulecia taniec był czynnością wysoce sformalizowaną, a te wymogi często oznaczały, że bez partnera nie mamy czego szukać na parkiecie.

W dyskotekach pojawiły się kroki typu „two step” czy „hustle”, w którym partner jest wskazany, ale niekonieczny, a formalne wymogi były tak rozluźlione, że wyewoluowało to do fristajla. Że przypomnę hymn tamtej epoki, „Łakamakafą”.

Im więcej swobody miała publiczność, tym sztywniejsza robiła się sama muzyka. Każdy hicior po 1970 na przykład określone tempo, dajmy na to 128 bpm. Współczesna konsola to automatycznie wyświetla, a analogowi didżeje je sobie wypisywali na kopertach płyt dla ułatwienia miksowania.

Tymczasem jeśli sobie z didżejskiego oprogramowania puścimy taneczny bigband z lat 50., zobaczymy że te bpmy pływają jak na gramofonie ze skopanym napędem. Ci ludzie grali nierówno nie dlatego, że nie potrafili grać równo tylko dlatego, że manipulowanie tempem było dla nich jedną z metod ekspresji – nie myśleli w mechanicznych kategoriach, tylko grali „napierdalamento con brio”.

Rock był bardziej sformalizowany od jazzu, ale w latach 60. jeszcze w piosenkach rockowych granych do tańca zdarzały się złamania tempa czy akordy dysonansowe. Robili tak choćby Bitelsi. Pod koniec dekady wyłaniają się z tego dwie osobne ścieżki ewolucji: rock grany do tańca (a więc konserwatywny w kwestiach rytmu i harmonii) i rock progresywny do słuchania.

Brak mi wiedzy muzycznej, zapewne piszę więc jakieś głupoty – i będę wdzięczny za destruktywną krytykę, zawsze miło się czegoś dowiedzieć. Zaryzykuję prostą hipotezę, że muzycy i tancerze nie mogą jednocześnie freestyle’ować. Albo ci, albo tamci. Narastający konserwatyzm muzyki tanecznej był odbiciem coraz luźniejszych obyczajów na densflorze.

To, co dziś zbiorczo nazywamy „disco”, było spotkaniem odmiennych tradycji muzycznych. Abba wywodziła się z ruchu „svenska dansband”, Farian i Moroder z niemieckiej „Schlagermusik”, Bee Gees i ELO uważali siebie za rockmanów, amerykańskie gwiazdy grały soul i funky.

Gdybyśmy puścili dziś to, co ci sami muzycy nagrywali kilka lat wcześniej, densflor opustoszeje. Mało kto chce tańczyć do WCZESNYCH Bee Geesów. To kolejny argument za tym, że w latach 1970. następuje jakaś przemiana.

Dyskoteka sprowadziła te różne nurty do wspólnego mianownika maksymalnej prostoty rytmiczno-aranżacyjnej. 4/4, dur/mol, okolice 125 bpm. Dobrze to pokazuje kurczący się skład i upraszczanie kolejnych przebojów ELO. W latach 80. okazało się, że to wszystko można zagrać na jednym keyboardzie, a w latach 90. pełna cyfryzacja sprawiła, że zatarły się same pojęcia „instrumentu” czy „piosenki”.

Stąd górna cezura. Po 2000 muzyka zaczyna lecieć już nawet nie z cedeka, tylko z laptopa. A ten i Pendereckiego może nam przerobić na C-dur i 125 bpm oraz dobrać housowy beat do tego.

Ludzie faktycznie zaczęli robić takie przeróbki, stąd moda na mashupy, a potem electroswing czy jazzowe przeróbki Technotronic. To już jednak wykracza poza temat notki.
Moja teza jest więc taka, że okolice 1970 to rozpoczęcie wielkiego upraszczania muzyki tanecznej, zakończonego pożarciem własnego ogona około 2000, razem z automiksem, autotunem i autowszystkim. W zalewie strukturalnej prostoty lubimy takie oldskulowe mini-komplikacje jak żywe smyczki, analogowy syntezator czy funkujący bas – stąd nostalgia.

To moja teoria na temat tych trzech dekad, raz jeszcze zapraszam do dyskusji. A ja u przejdę do konkretyzacji: moim ulubionym symbolicznym podsumowaniem tej 30-letniej tendencji jest „L’amour tououjrs” Gigi D’Agostino. Wiem, że w Niemczech wykorzystuje go skrajna prawica, ale nie jestem w Niemczech (swoją drogą to zabawne, że nawet oni nie wolą Aryjczyka).

D’Agostino coverował hity z lat 80. takie jak „You Spin Me Round” albo „Riddle” i jego przeróbki dobrze pokazują tendencje do upraszczania. Gigi kasuje wszelkie solówki i sprowadza rytm do najprostszego „umcyk umcyk”.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem „L’amour tououjrs” myślałem, że to przeróbka jakiejś arii. Zakładałem, że to jakiś zsamplowany operowy Enrico Palazzo – tym bardziej, że nazwiska wokalisty nie ma na płycie.

Dziś, gdy mam do tego wszystkiego bardziej kolekcjonerskie podejście wiem, że to Afrobrytyjczyk Ola Onabule. Mam nadzieję, że jakiś ichni Zaiks wypłaca mu fortunę za udział w megahicie sprzed 25 lat, ale facet z jakiegoś powodu nie przyznaje się do swojego największego sukcesu w oficjalnym biogramie na własnej stronie.

A nie żeby tych sukcesów miał zbyt wiele. Ze strony wynika, że jego ostatni publiczny występ miał miejsce w 2019 w Nowym Jorku, w prestiżowej hali „Pub u Joego”. Poza tym już tylko czasem lajfuje z domu.

Jak wiecie, uwielbiam takie tematy, więc gdy dziś tego słucham, myślę o sytuacji faceta w Tym Wieku, kiedy już wiadomo, że co się miało osiągnąć, to się osiągnęło. Dwudziestolatek jeszcze może marzyć, że dziś pub u Joego, jutro Madison Square Garden, ale sześćdziesięciolatek już wie, że dziś lajfuje z domu, jutro z domu opieki.

„L’amour toujours” królowało na listach przebojów w tych ostatnich chwilach, kiedy świat zmierzał w dobrym kierunku. Na całym świecie miały zapanować demokracja i prawa człowieka, można było wznieść za nie toast w restauracji „Windows on the World” na szczycie World Trade Center, a w cyfrowych nowinkach widzieliśmy wolność, a nie zniewolenie.

„Gazeta Wyborcza” miała po kilkadziesiąt stron i milionowy nakład. I mało kto się spodziewał, że tak szybko to się wszystko rozpierniczy. W każdym razie ja na pewno nie.

Zdrada Zachodu

Fragment francuskiego drzewa decyzji

W Polityce piszę o tym, jak hasło „zdrady Zachodu” opisywane jest w różnych wersjach Wikipedii. W skrócie, pełne spektrum – od udawania że nie ma tematu (polska, niemiecka, włoska), poprzez „temat budzi kontrowersje” (angielska), aż po „oczywiście że jest temat” (hiszpańska, rumuńska).

Stąd od razu moje pierwsze „a wy jak myślicie”. Czy poza mocno już zdeaktualizowaną książką Jemielniaka, znacie jakieś poważne prace porównawcze? Wydaje mi się wdzięcznym tematem badawczym porównanie na serio, jak w różnych językach pisze się na tak kontrowersyjne tematy jak aborcja czy majonez.

Zgodnie z tradycją, że na blogu piszę na tematy zbyt żenujące jak na felieton, tutaj o zdradzie Zachodu napiszę na podstawie jeszcze bardziej tandetnego źródła. Czyli, ma się rozumieć, mechaniki „Hearts of Iron”.

Zacznę jednak od deklaracji serio. Temat jest moim zdaniem ważny i aktualny. „Czy nas znowu sprzedadzą Putinowi”, to jedno z tych pytań, od których zależy wszelka nasza przyszłość – także wybory z 2027, co do których niektórzy już wiedzą, że Nowa Lewica nie weźmie niewiernego Razem na listy.

W ujęciu historycznym to też jest ciekawe. Francuzi nie chcieli umierać za Pragę i Gdańsk, a dwa lata później ginęli w Belgii w znacznym stopniu z broni, którą Niemcy skonfiskowali podbitej Polsce i Czechosłowacji.

Z naszego punktu widzenia to było z ich strony samobójczo głupie. Przecież gdyby w 1938 wypowiedzieli wojnę Niemcom, wyszedłby z tego w najgorszym wypadku pat, ale nie Blitzkrieg. Sami by na tym wyszli dużo lepiej, a co dopiero my – w alternatywnej ścieżce bez Holokaustu i Katynia, którą usiłuję budować w tej grze.

Ale jak to wygląda z ich punktu widzenia? Oczywiście, człowieka Zachodu mogę tylko kosplejować, ale „Hearts of Iron” pozwala zrozumieć mechanizmy decyzji, a co za tym idzie, zadać sobie pytania co (i czy) dziś wygląda inaczej.

Otóż najfajniejsze w tej grze jest to, że w niej nie można grać „Zachodem jako takim”. To pewne novum. W gry symulujące 2WŚ gram od kiedy one w ogóle są (czyli od czasu ośmiobitowców).

W tamtych grach były zazwyczaj dwie-trzy strony (Axis, Allied, Soviet, Japan). Pasowało to do powojennej mitologii, w której każdy był albo neutralny, albo sojusznikiem jednej z tych stron. Historia Polski (ale także Chin, Finlandii, Rumunii, państw bałtyckich itd) była anomalią, stąd problem w jej pełnym przedstawianiu po obu stronach Żelaznej Kurtyny.

HOI4 zaczyna się w 1936, kiedy te sojusze jeszcze się nie rozstrzygnęły. Kraje alianckie jeszcze nie wiedzą, że nimi będą – na początku 1936 jest między nimi wiele sprzeczności.

Wiele małych państw wierzy, że uda im się utrzymać neutralność dzięki demonstracyjnej demilitaryzacji – jak Holandii czy Danii w I Wojnie Światowej. Niby czemu z nową wojną miałoby być inaczej?

Belgia odebrała bolesną nauczkę, że to nie musi zadziałać, więc z niechęcią patrzy na Francję. Linia Maginota to przecież pomysł na przeniesienie wojny na jej terytorium. W 1936 stara się więc dystansować od Francji, przymilać Niemcom, a jeśli jakiś inny sojusz – to z Wielką Brytanią.

W tej jednak wtedy jeszcze idea „continental commitment” jest kontrowersyjna. Nikt nie ma ochoty na wysłanie kolejnego pokolenia by gniło w okopach pod Verdun. Dominuje nadzieja, że nadchodzącą wojnę uda się rozstrzygnąć na wodzie i w powietrzu, po prostu odmawiając Niemcom dostępu do surowców.

Ta idea oczywiście bardzo się podoba w Belgii, ale we Francji już mniej, bo bez „continental commitment” Francja nie da rady Niemcom. Dlatego na początku 1936 jeszcze liczy na antyniemiecki sojusz z Mussolinim.

Z punktu widzenia Zachodu my tu na Wschodzie jesteśmy zbyt nieprzewidywalni. W 1936 jeszcze nie było wiadomo, czy Polska i Rumunia nie dołączą do Hitlera (mogło się nawet wydawać, że Polska zrobi to szybciej, bo Rumunia całą swoją tożsamość budowała wtedy na byciu „małą Francją”).

W dodatku jesteśmy skłóceni, więc oczywiście mój ukochany sojusz polsko-czesko-rumuński sprzymierzony z Francją nie wchodzi w grę. W HOI4 coraz ciężej go stworzyć (od pewnego czasu mechanika gry sztucznie go blokuje), a historycznie w ogóle jest wykluczony. Stawiając na jedno z tych dziwnych nowych państw Anglia i Francja psułyby sobie relacje z pozostałymi.

Jakie z tego dla nas wynikają nauki historii od mgr Wita? Że to, co my postrzegamy jako „zdradę Zachodu”, brało się tak naprawdę z dwóch czynników.

Pierwszy to konflikty między krajami Zachodu. Powstanie Osi Hitler – Mussolini było nieprzewidzianym skutkiem ubocznym rywalizacji anglo-francuskiej. I dopiero jej powstanie wymusiło ponowne zjednoczenie dawnych aliantów z pierwszej światówki (częściowe, bo aż do 1945 mieli odmienne pomysły na powojenny ład, co elegancko rozgrywał Stalin).

Drugim czynnikiem był brak zaufania do nas. Zachód w 1936 był skłócony, ale Wschód to wtedy jedna wielka zimna wojna w wielokącie wileńsko – zaolzio – komarno – dobrudżańskim (periodycznie eskalująca do strzelanin i zamachów).

No i teraz pytanie, od którego zależy nasza przyszłość: czy to się może powtórzyć? Tworząc podwaliny Unii i NATO, Ojcowie Założyciele wyciągnęli wnioski i zbudowali te instytucje tak, żeby konflikt między państwami członkowskimi był jak najmniej prawdopodobny.

Nie jest jednak niemożliwy, a historia pokazuje, że gdy do niego dojdzie – np. między Grecją a Turcją – te instytucje są zasadniczo bezradne. Mogą tylko udzielać azylu uchodźcom.

Czy my – kraje naszego regionu – jesteśmy dziś bardziej przewidywalni i mniej skłóceni? Hm. Bardzo hm.

Straszliwą głupotą ze strony naszej prawicy wydaje mi się ta ich ciągła nadzieja, że Unia się rozpadnie. Na szczęście od 20 lat te ich nadzieje (że Le Pen, że Farage, że AfD) ciągle się nie spełniają, ale to są przecież marzenia karpia o Wigilii.

Czy zjednoczony Zachód nas sprzeda Putinowi – może tak, może nie. Ale rozpadnięty sprzeda nas już na pewno, bo takie „sprzedaże” historycznie brały się właśnie z braku jedności (automatycznie uruchamia licytację „kto da więcej”).

Magister Wit wyjaśnia nam także, czemu każdy lider naszego regionu, który ucieleśnia pisowskie marzenia o „wstawaniu z kolan” – obecnie są to Fico i Orban – natychmiast wdziewa onuce. Po prostu w tym regionie nie można grać solo, wszelkie próby są efemeryczne.

Ogólne wnioski są więc niewesołe. Oba czynniki „zdrady zachodu” mogą zaistnieć ponownie, częściowo już się materializują. Ewentualna wygrana Trumpa potężnie to przyśpieszy.

I wtedy Zachód nas zdradzi ponownie. Nie na zasadzie świadomej decyzji „a gdyby tak zdradzić Europę Wschodnią?”, tylko tak jak 90 lat temu, z powodu ogólnego niedogadania.

Z ktorej jestes frakcji?

Na niszowym blogu nie można nie odnotować rozpadu niszowej partii Razem. Wreszcie się o coś będziemy mogli pokłócić, więc niechaj PT zaglądający tu pisowcy szybko biegną do Żabki po popkorn.

Jeśli dobrze rozumiem sytuację, partia zmierzała w kierunku odejścia z klubu Lewicy. Uprzedzając ten krok, jej parlamentarzystki ogłosiły odejście z partii (i pozostanie w klubie).

Razem w Sejmie reprezentowane więc będzie przez nieliczne grono, w którym – jeśli dobrze rozumiem – pozostaną Zandberg, Stożek, Zawisza i Konieczny. Dotychczasowych wyborców Razem czeka więc wybór jak przy rozwodzie rodziców – czy bardziej kochasz mamusia czy tatusię?

Zacznę oczywiście od autodeklaracji, w końcu po to piszę tę notkę. Jestem #teamzandberg. Tak zwana „sprawczość” lewicy w tej koalicji i tak jest symboliczna, czuję się zmęczony świeceniem oczami za kolejne decyzje Tuska.

Nie jestem oczywiście zwolennikiem PiS, Platforma to dalej dla mnie moje ulubione mniejsze zło, w drugiej turze wyborów prezydenckich oczywiście poprę dowolnego Antypisa, choćby i Hołownię. Moje niezadowolenie z koalicji 13 grudnia bierze się z tego, że skręca w prawo, w stronę bycia Pisem light (tylko 2 kalorie).

Odejście posłów Razem nie oznacza jednak powrotu PiS do władzy. Koalicja dalej będzie miała swoje 231 szabel. Jajako zwolennik lewicy nie widzę więc powodów dla dalszego robienia dobrej miny do złej gry. Czy to będzie oznaczać definitywny koniec mojej ulubionej partii? Nie wiem.

Wiem za to, że do następnych wyborów w 2027 mamy gwarantowanego przynajmniej jednego czarnego łabędzia w polityce (a zapewne znacznie więcej). I tak wydarzy się jakieś Wielkie Nieoczekiwane Wydarzenie, wywołujące przetasowanie jeszcze w obecnym Sejmie. W polityce możliwe są przecież ponowne zejścia, czyli w grę wchodzi odpowiedź, której dziecko w takiej sytuacji udzieliłoby najchętniej („a nie możecie się po pogodzić?”). W ramach pełnoskalowej wojny z Rosją i tak powstanie przecież Rząd Zgody Narodowej.

Jeśli lewica w wyborach prezydenckich wystawi Dziemianowicz-Bąk, ma ona oczywiście mój głos w pierwszej turze (w drugiej – teoretycznie – tym bardziej). Wiem że członkowie Razem mają jej za złe to, że kiedyś ich „zdradziła”, ale jajako prosty wyborca nie mam o to żalu, za to każdy kto do lewicy trafił z tego klucza budzi u mnie więcej sympatii niż ktoś, kto trafił z SLD czy od Palikota (serio, jak głupim trzeba być żeby zaufać Palikotowi?).

Ewentualny dobry wynik ADB może być pierwszym „czarnym łabędziem”. Ale (przewidywalnie) zły też nie będzie końcem świata. Byle tylko nie wystawili tego pana, co to zasłynął spamowaniem schroniskami dla źwieziątek, spam o źwieziątkach hejtuję chyba nawet bardziej niż Palikota, w takiej sytuacji już w pierwszej turze głosowałbym na Trzaskownię.

To tyle moich deklaracji. Planów wychodzących poza 2025 po prostu jeszcze nie mam. A jak u Was? #Teambiejat, #teambiedroń, #teamczarzasty, #teammatysiak? Tylko grzecznie i kulturalnie, żeby lurkający prawacy się nie zadławili popokornem…

Mobbing w rytmie kung fu

Kung Fu (1979), reż. Janusz Kijowski

Im jestem starszy, tym bardziej doceniam kino moralnego niepokoju. W młodości uważałem je za fenomen czysto PRL-owski, teraz widzę tam uniwersalne mechanizmy.

W tych filmach grała garstka aktorów, wcielających się w zestaw stereotypowych postaci. Byli to głównie stereotypowi inteligenci – Cynik, Idealista, Mater Dolorosa, Imprezowiczka. Klasa ludowa była na drugim planie, też sprowadzona do stereotypów: Cham, Ofiara, Sól Tej Ziemi.

Aktorzy zamieniali się rolami, czasem dekonstruując swoją kreację z poprzedniego filmu. Nie można było zakładać, że ktoś jest postacią pozytywną tylko dlatego, że gra ich Komorowska czy Zapasiewicz. Plot twist często polegał na tym, że rzekomy idealista okazywał się cynicznym manipulatorem.

Polecam „Kung Fu” Kijowskiego z 1979. Warszawski ściślak doceni kapitalne rozegranie schodów Politechniki!

Na początku czwórka studentów rozgrywa na tych schodach dramat – Idealista #1 (Olbrychski) uderzył docenta za molestowanie koleżanki, koleżanka (Teresa Sawicka) informuje że właśnie z Imprezowiczki zmienia się w Mater Dolorosa, Idealista #2 (Fronczewski) chce wystąpić w obronie kolegi a Cynik (Seweryn) proponuje strategię obrony, która może ocaliłaby Olbrychskiego, ale sankcjonując bezkarność obleśnego docenta.

Bohaterowie spotykają się po 10 latach. Z dialogów wynika, że wtedy w 1968 odrzucili propozycję Cynika. Ale oto historia zdaje się powtarzać. Idealista#2 pada ofiarą prowokacji sitwy, z którą zadarł – podsunęli mu Chama (Zdzisław Kuźniar), który swoim Chamstwem sprowokował pana inżyniera do rękoczynów, dając sitwie pretekst do dyscyplinarki.

Cynik znów ma plan jak uratować przyjaciół. Idealiści tym razem współpracują. Udaje się aż za dobrze.

Przyjaciele celebrują zwycięstwo na domówce. Uczestniczy w niej ich trener kung fu, więc w pijackim gwarze pojawia się tytułowy temat.

Cynik doznaje epifanii, że jego przyjaciele są być może bardziej cyniczni od niego – tylko są dość mądrzy by to ukrywać. Szczery cynik to przecież dupa nie cynik.

Paczka przyjaciół właśnie zmieniła się w sitwę. Gdy Seweryn o tym mówi, Mater Dolorosa, która znów stała się Imprezowiczką, dogaduje mu – „i dlatego nic ci w życiu nie wyszło”. Ugodzony w samą szczepionkę Seweryn woła „cała sala tańczy kung fu” i wdaje się w chaotyczny taniec (na skrinie)

Oglądany dzisiaj, ten film wydaje się proroczym ostrzeżeniem, że kiedy pokolenie 1968 dojdzie do władzy stanie się sitwą, może nawet gorszą od poprzednich. Wskazuje mechanizm – bohaterowie często mówią, że mają tak wielu wrogów, że muszą się wspierać choćby nie-wiadomo-co.

Ostatnim ciosem kung-fu tego pokolenia jawi mi się list boomerów w obronie zwolnionej za mobbing Marii Anny Potockiej. „Co z tego, że mobbowała, ale przecież Zasługi!”. Hu-ha!

Czy następne pokolenia są inne? W końcu wśród moich rówieśników (i młodszych) można wskazać podobne mechanizmy w rodzaju chwalenia sobie nawzajem książek.

Nie wiem czy ktoś to badał socjologicznie – i będę wdzięczny za polecajki lekturowe – ale chodzi mi po głowie pewne kryterium. WIEM, bo życie mnie parę razy stawiało przed taką próbą, że kiedy mój kolega okazuje się mobberem czy molestatorem nie bronię go, tylko zrywam koleżeństwo (i pewnie dlatego niczego w życiu nie osiągnąłem, kiai!).

Nawiązując do powiedzonka, że z „kimś można konie kraść” zaryzykowałbym, że każdy ma jakiś próg. Ten od przysłowiowych koni wybaczy koledze zabór mienia o znacznej wartości, ale przecież nie morderstwo.

Taki próg można skwantyfikować, na przykład od 0 do 5, gdzie zero to Robespierre, a pięć to mafia. Cztery to „kradzież koni”, trzy – lżejsze przestępstwa, dwa – wykroczenia.

Siebie oceniłbym na jedynkę. Przymknę oko na drobne grzeszki typu „victimless crime” – posiadanie grama na własny użytek, spiracenie serialu albo jazda rowerem z zero cztery. Ale z kryciem mobbingu proszę na mnie nie liczyć.

Sitwy mogą tworzyć tylko ludzie co najmniej trójkowi. Tacy co to gwałt komentują per „No cóż, kto nigdy nie wykorzystał nietrzeźwej niech rzuci pierwszy kamień…”.

To oczywiście cytat z Ziemkiewicza, który ma obsesję na punkcie tropienia Układu, uber-mega-sitwy rządzącej Polską. Zaryzykowałbym tezę, że ludzie odruchowo zakładają, że inni mają równie wysoki próg. Czyli jak ktoś by krył kolegę, który „wykorzystał nietrzeźwą”, to inni też.

To ich skazuje na błędne diagnozy i prognozy. W tej sprawie nie mogą zrozumieć, że jedni dziennikarze „Wyborczej” demaskują mobberkę, inni jej bronią. Po każdym środowisku oczekują, że będzie monolitem. A gdy nie jest, wymyślają coraz bardziej wariackie teorie spiskowe, mające wyjaśnić – powiedzmy – „co chcą przykryć Palikotem” (pewnie te tysiące ofiar śmiertelnych powodzi?).

Co najważniejsze, nie rozumieją, że większość ludzi ma jakieś gusty i poglądy niezależnie od powiązań towarzyskich. Wydaje im się, że chwalimy Żulczyka i Tokarczuk, bo ich promuje sitwa – więc kiedy sami obejmą władzę, zaczną promować Wildsteina i Tomczyka i presto.

Próbowali przez osiem lat, nie wyszło. Jak buldog z dowcipu, pewnie do dziś nie rozumieją czemu. Ale zostawmy ich już.

Wydaje mi się, że te postawy są testowalne naukowo. Żyjących ludzi można by kwantyfikować na podstawie ankiety typu „co z tej listy uznałbyś za powód do zerwania koleżeństwa” – wycięcie filtra z diesla? handel mefedronem? gwałt ze szczególnym okrucieństwem? plagiat doktoratu? nielegalne wyścigi po mieście?

Postawy postaci historycznych można by z kolei kalibrować na podstawie środowiskowych kontrowersji typu Iredyński / Polański / Krollop / Maleszka. Przecież nigdy nie było tak, że wszyscy potępiali gwałt albo że wszyscy wybaczali współpracę z SB.

Wracając do tematyki pokoleniowej – mam intuicyjną hipotezę, że najwyższe średnie progi „wybaczalności koledze” przypadną rzeczywiście pokoleniu boomerów. Z memuarystyki i epistolografii wiemy, że w pokoleniu ich rodziców zrywano znajomości z powodów, które dziś mogą się wydawać niewarte tego (np. rozwód). Używano wtedy pojęcia „zachowania niehonorowego”, czyli niekoniecznie zabronionego formalno-prawnie, ale dyskwalifikującego towarzysko. Boomerzy unieważnili to pojęcie, częściowo słusznie widząc w nim nietolerancję.

Po latach jednak widać, że zakazy formalne i nieformalne są niezbędne by chronić najsłabszych. Jeśli „zabronimy zabraniać”, otrzymamy tyranię Bogatych, Sławnych, Zasłużonych, Ustosunkowanych i Kierujących. Damy im carte blanche na gwałt, mobbing, defraudację. Czyli wejdziemy w lata 80. na Zachodzie oraz lata 90. w Polsce.

Doświadczenia tych dekad sprawiły, że następne pokolenia, od mojego poczynając, znów zaczęły ten próg obniżać. To oczywiście tylko moja hipoteza, którą warto by zbadać – ale to by tłumaczyło czemu boomerzy boją się „cancel culture”. To po prostu powrót „zdolności honorowej” pod innym szyldem.

W moich oczach mobber czy molestator po prostu ją traci. Nie czekam na wyrok, bo wiem z doświadczenia, że w takich sprawach wyrok jest rzadkością. Ja nie jestem sądem, a zerwanie znajomości ze mną to nie jest kara (powiedziałbym raczej że wprost przeciwnie).

Nie upieram się przy skali 0-5, być może wynajduję tu Amerykę w konserwach i od dawna jest w użyciu jakaś fachowa, ale upieram się przy potrzebie gradacji. Zerojedynkowość to narzędzie sitwiarzy – jedni mówią, że układ kontroluje wszystko, a więc wszystkie konkursy są ustawione, wszystkie recenzje skłamane, wszystkie hierarchie fałszywe. A potem próbują je zastąpić własnymi, z góry obmyślonymi jako sitwa.

Drudzy z kolei niby bronią Wartości, ale de facto wychodzi im panświnizm. Mówią: zasługi Saville’a, Weinsteina, Gulbinowicza, Krollopa dla Filantropiji, Monarchii, Opozycji, Kultury, Dziedzictwa i Kościoła są tak ogromne, że nie ośmielaj się krytykować Wielkich, ty motłochu co to niczego nie osiągnął w życiu, bo nie było procesu, gdzie domniemanie niewinności, wszystko nieprawda, to się nigdy nie wydarzyło, a poza tym sama mu weszła do łóżka, to było tylko „daj ciumka”, rowerzysta wymusił pierwszeństwo, szef musi czasem podnieść głos, a zresztą wy też nie jesteście bez grzechu.

Potrzeba jakiejś gradacji by móc odpowiedzieć „no jasne że z grzechami, ale nie tego kalibru”. Inaczej wiecznie będziemy dostawać ciosy kung-fu od obu stron, unisono zabraniających nam powiedzieć, że mobberów trzeba zwalniać.