Now Playing (198)

Drodzy komcionauci – wybaczcie, że Was trochę zaniedbuję. Wakacje, itd.

Pozwólcie więc na notkę – strzał z biodra. To odpowiedź na komentarz, zawierający pytanie, czemu w cyklu „Now Playing” nie było bitelsów.

Ten cykl z założenia jest ekshibicjonistyczny. Piszę w nim NAPRAWDĘ szczerze o tym, czego właśnie słucham (przy okazji zapewne dałoby się z niego zrekonstruować kilkanaście lat ewolucji moich gustów).

Nie o wszystkim, co mi wpada w ucho, umiem napisać coś ciekawego. Zatem, ekshibicjonistycznie: słucham sobie francuskiego zespołu „La Femme”, piosenki „Ou va le monde”.

Ciocia Wiki klasyfikuje styl tego zespołu jako psych-punk (po angielsku), jako po prostu rock (po francusku), jako pogranicze krautrocka i psychodeliki (po polsku) oraz jako po prostu psychodelikę (po niemiecku). Przyznacie, że można ich polubić za samą tę wyliczankę!

„Ou va le monde” jest jednak uspokajająco popowe, z łagodnymi akcentami hiphopowymi. Akcent jest właściwie jeden: większość piosenki to rapujący monolog, nawiązujący do tytułowego „dokąd zmierza świat”.

Choć tytuł kojarzy się z jakąś refleksją o naprawie świata, to wygląda bardziej na pijacki (?) słowotok, w którym podmiot liryczny rzuca tekstami w stylu „już nie mam szacunku dla ciebie, nie mam szacunku dla siebie, no i trudno, idę swoją drogą, a ty jesteś daleko, daleko za mną”.

Towarzyszy temu refren, z którego poznałem francuski idiom „dobra gruszka”. Otóż podobno oznacza on osobę dobroduszną, naiwną, dającą się wykorzystywać.

Kobiecy głos w refrenie mówi, że nie będzie już dobrą gruszką. Bo ma już dosyć rujnowania sobie życia historiami, które kończą się w dramach i koszmarach.

I to właściwie tyle. Urocze, nespa?

A co do Bitelsów… Cóż, słuchałem ich dużo w młodości. Większość utworów znam na pamięć, mogę je sobie puścić z „mentalnego odtwarzacza” (ktoś tak naprawdę robi w jakimś kryminale… Chmielarza chyba?).

Ale tak samo mam z Pink Floyd, a jednak ich słucham. Czemu więc prawie w ogóle nie słucham Bitelsów?

Jednym z wyjaśnień mogą być uwarunkowania freudowskie. „It’s because of my mother”, jak odpowiada J.J. Abrams na różne pytania.

Dzieciństwo spędziłem wśród osób dorosłych, które były zdecydowanie za Stonesami, a więc przeciw Beatlesom. Uwierzcie mi, pół wieku temu dla boomerów z warsiaskiej inteligencji to była Wisła i Cracovia.

Co oczywiście niczego nie tłumaczy, bo wiele rzeczy robię specjalnie na odwrót osobom dorosłym z mojego dzieciństwa. Na przykład: nie palę, mam lewicowe poglądy i jestem drobnomieszczańsko dorobkiewiczowski.

No ale faktem jest, że uwięziony na bezludnej wyspie, na którym (jak u J.J. Abramsa) nie wiadomo skąd jest prąd oraz ejtisowa wieża stereo i kompletne dyskografie Stonesów i Beatlesów, zacząłbym od Stonesów. Jejku, zwłaszcza od rzadkich singli – zapewne pierwsza rzecz na talerzu gramofonu byłaby dwunastką „Harlem Shuffle”.

Czemu nie Bitelsi? Wreszcie odpowiem.

Pierwsza połowa ich dyskografii to banalne piosneczki. „She Loves You”, „Love Me Do”… no po prostu it ain’t me, babe.

Jak już zażyli LSD i przeżyli z tego powodu „wielką duchową przemianę” (wyobrażacie mnie sobie robiącego żaby w powietrzu i wypowiadającego to z Gryzącą Ironią!), zaczęli nagrywać pomysły na wielkie piosenki… których jednak nie kończyli, a teksty były bezsensownymi zapełniaczami. Piję tu powiedzmy do „Mean Mister Mustard”.

Gdzieś tam pośrodku są Beatlesi już robiący fajną muzykę, ale jeszcze dopracowaną. Ale to są pojedyncze utwory – wydaje mi się, że „peak beatles” to „Day Tripper”. Już niebanalne, ale jeszcze ciągle dokończone i dopieszczone.

Więc na tej bezludnej wyspie z serialu J.J. Abramsa to byłby pierwszy kawałek Bitelsów puszczony przeze mnie z siódemki, już po wielokrotnym odsłuchaniu pełnej dyskografii Stonesów. Którą – o ironio – znam dużo słabiej od dyskografii Beatlesów. Bo tę drugą do przewyrzygu wysłuchałem w młodości za sprawą freudowskiej kontestacji (aż do b-tracków i „wersji tylko na acetacie”, latało to w trójce!). A do tej pierwszej po prostu nic mnie nie motywowało, za dużo w muzyce się jednak wydarzyło przez te 60 lat…

Ideologia rosyjska

Drodzy komcionauci – tym razem chciałbym was wykorzystać jako crowdsourcing… crowdresearching… crowdinspiring? Ach, wszystko jedno, do następnej notki na Substacku.

Mam taką intuicję, że w kluczem do zrozumienia Rosyjskiej Duszy (TM) jest rosyjska kultura więzienna. To się pojawiło w poprzedniej dyskusji, Gammon użył nawet określenia „golovorez w zakonye”.

Pierwsze pytanie – zwłaszcza do Gammona, jak z niego taki rusycysta. Czy CAŁOKSZTAŁT tych zjawisk ma jakąś nazwę, odpowiednik polskiej „grypsery”?

Ze wstydem przyznam, że ja jej nie znam. Znam pojedyncze, typu urka, pietuch czy vor w zakonye. Są albo nieprzekładalne, albo po angielski brzmią jakoś słabo („thief in law”?).

Znam je, oczywiście, głównie z popkultury, choć nie tylko. Przecież pierwszy literacki portret rosyjskiej kultury więziennej stworzył nie kto inny, tylko Fiodor Michajłowicz (na kartach którego znajdziemy niejednego Prigożyna).

Dlaczego to jest ważne? Here goes moja kremlinologia. Mam nadzieję, że Awal zakrztusi się Dom Perignon, oby ktoś mu zdążył zrobić manewer Heimlicha.

Otóż przeciętny człowiek kraju demokratycznego, nawet Polski, ma jakąś pobieżną wiedzę, że w jego kraju jest JAKAŚ „grypsera”, i nawet z kryminałów zna pojedyncze słówka, to jednak jest dla niego egzotyka. Sam przecież do więzienia raczej nie trafi i nie ma w swojej bezpośredniej bańce nikogo kto „garował”.

Już w carskiej Rosji to nie było takie oczywiste. Katorga mogła spotkać każdego – w praktyce to zależało oczywiście od cara, ale Paweł potrafił zesłać dworzanina, który po prostu mu się niedostatecznie nisko ukłonił.

ZSRR z pracy przymusowej uczynił jeden z filarów gospodarki. Do Gułagu trafiali czołowi literaci, politycy, konstruktorzy rakiet kosmicznych.

Nie da się oszacować dokładnej liczby ofiar, ale wiadomo, że to były miliony. Nie wiadomo tylko – parę czy parędziesiąt. Czyli albo populacja Czech, albo Hiszpanii, ale tak czy siak populacja jakiegoś europejskiego kraju.

Co za tym idzie, w XX wieku przeciętny Rosjanin albo sam siedział, albo siedział jego bliski krewny lub przyjaciel. Subkultura więzienna nie była więc dla niego egzotyką, tylko egzystencjalnym wyzwaniem: jak przetrwać spotkanie z urką, które nieuchronnie kiedyś przecież nastąpi (albo już nastąpiło).

Skutkiem była mainstreamizacja tej subkultury. Przeciętny Rosjanin zna ten system wartości lepiej niż by chciał. I albo on infiltruje jego własny światopogląd, albo jego światopogląd jest rozpaczliwą próbą stworzenia anty-grypsery (jak w przypadku Fiodora Michajłowicza).

Wydaje mi się, że jedynym krajem poza ZSRR, który tak bardzo zmainstreamizował więzienne subkultury (poprzez masową inkarcerację), są USA. Tam jednak to ma wyraźny charakter klasowo-etniczny.

Gangi więzienne rządzą ulicami gorszych dzielnic Los Angeles albo przedmieść Albuquerque, ale jednak nie kampusami uniwersyteckimi. Choć oczywiście największe arcydzieła amerykańskiej popkultury, jak „Breaking Bad”, pokazują, że te światy są oddzielone o jednego handszejka (w praktyce często o jedną przecznicę).

Bolszewizm był na tyle demokratyczny, że ten łagiernik mógł być byłym – albo nawet przyszłym – członkiem kremlowskich elit. Świat urków nie jest tam oddzielony o handszejki od świata oligarchów, tylko się z nim przenika i zazębia na zasadzie „wujek w łagrze, ciotka w Courcheval, kuzyn wypadł przez okno, a rodzice naprawdę nie powinni byli pić tej herbatki w Kensington”.

O rety, to brzmi jak pierwsze zdanie powieści, która może wreszcie przyniesie mi Sukces. Ale wróćmy do przegrywizmu, czyli blogowania.

Więc: nie mogę zacząć pisać notki, bo nie wiem o czym piszę. Tzn. jak to zjawisko się nazywa. Ta notka jest właściwie po to, żeby zapytać was – to po pierwsze.

A po drugie: co myślicie o samej tej hipotezie? Na ile zgadzacie się z tezą o ciągłości subkultury urków od caratu po Putina?

Ja oczywiście mając w ręku młotek wszędzie widzę gwoździe, więc na przykład w ten sposób interpretuję prywatyzację Gajdara (jako urka-liberalizm), ideologię Dugina (urka-katechonizm), motywacje Girkina (urka-erudyta), system polityczno-gospodarczy „separatystycznych republik” (urkizm) itd.

No ale co Wy Na To?

Golpe Prigozhinese


Dyskusję o wojnie wolałbym przesunąć na Substacka, ale z doświadczenia wiem, że nie da się tym zarządzać. Zaryzykuję więc formułę hybrydową – co myślę o puczu Prigożyna, napisałem tam, ale tutaj to wyrażę w skrócie.

Przede wszystkim – nie wierzę w ustawki i maskirowki. Prorosyjski Zachód jest pełen nadziei na to, że to był wszystko teatr służący potajemnemu przegrupowaniu Wagnera na Białoruś, skąd zaraz zajmą Kijów w trzy dni.

Jak piszę na substacku, nie ma takich głupot w internecie rosyjsko-rosyjskim. Tam jest rozpacz, gniew, żałoba po zestrzelonych lotnikach.

Że ten pucz był dziwny, w tym nie ma niczego nadzwyczajnego. Takie są pucze.

Do historii przechodzą te udane, więc nawet ktoś, kto się nie interesuje historią wie co to wystrzał z Aurory. Ale te spiski nie były jakoś lepiej przygotowane od tych nieudanych, po prostu miały więcej szczęścia.

Te nieudane fascynują mnie od dawna, bo po pierwsze, z oczywistych przyczyn w ogóle historia porażek jest mi jakoś tak osobiście bliższa. A po drugie, otwierają fantastyczne alternatywne historie!

Weźmy mój ulubiony: golpe Borghese. Próba przeprowadzenia we Włoszech faszystowskiego zamachu stanu w 1970.

To było jeszcze bardziej idiotyczne od puczu Prigożyna. Do tego stopnia, że – o ile mi wiadomo – włoska popkultura zareagowała na to tylko komedią.

Mi to rozpala wyobraźnię w kierunku dystopijno-thrillerowym (bo mi się tak wszystko kojarzy). A gdyby się udało?

Nad morzem śródziemnym zostałoby tylko jedno państwo demokratyczne: Francja. Portugalia, Hiszpania i Grecja w 1970 były rządzone przez faszystów.

Ich reżimy wkrótce poupadały, to prawda, ale może gdyby Włochy doszły do tego klubu, poszłoby to wszystko w odwrotną stronę? We Francji wygrałby Front Narodowy i mielibyśmy jedną wielką faszystowską plażę, od Gibraltaru po Dodekanez? Gdzie ja bym wtedy sierotka na wakacje jeździł…

Skrótowo odniosę się też do kontrofensywy. Za wcześnie na prognozy, ale mam silne deja vu z wyzwalaniem Chersonia.

Tam też zaczęli od zajmowania „nieistotnych wiosek”. Zapamiętałem nazwę Mylove, bo jak ją wpisywałem do Twittera, wyskakiwały mi obrazki Not Safe For Pokój Nauczycielski.

Źródła prorosyjskie najpierw to bagatelizowały. Potem się wycofywali z większych miasteczek. A potem wycofali się z Chersonia (do końca oczywiście powtarzając, że wszystko zgodnie z planem, to nie są ukraińskie zwycięstwa, tylko rosyjskie udane przegrupowanie).

Jesteśmy już w fazie B. Tydzień temu – „bezsensowne ataki na nieistotne Blahodatne”. A dzisiaj – dobrowolne wycofanie się z Rivnopila, co oznacza już wyzwolenie areału większego niż Bachmut i przybliżenie się do linii kolejowej do Melitopolu…

…którego zaopatrywanie robi się trudne, no bo – znów deja vu – dziury w moście, o których źródła prorosyjskie piszą że drobiazg, zaraz się załata, a w ogóle już jest pontonowy. To samo pisali wtedy o moście Antonowskim.

Co najważniejsze: rok temu Putin był w stanie kontrolować narrację. Gdy mówił, że „wszystko idzie zgodnie z planem”, większość społeczeństwa brała to za dobrą monetę.

Rosyjskie media próbowały odgadnać ten plan. Uwielbiałem czytać w „Pravdzie” prognozy niejakiej Lyubov Stepushovej. Tuż przed wyzwoleniem Chersonia pisała, że nie będzie wycofania z Cheronia, tylko zaskakujący szturm na Mikołajów i Odesę.

Nie wiem, kiedy ona ostatni raz miała jakiś optymistyczny tekst. Może to był nawet ten. Oficjalni propagandyści formalnie nadal wierzą w zwycięstwo, w powrót do Chersonia, w zajęcie Kijowa itd., ale już nawet nie próbują snuć pomysłów, jakim cudem to by się miało teraz udać.

„Zgodnie z planem”, „gest dobrej woli”, „skuteczne przegrupowanie”, to już dzisiaj złośliwe żarty w runecie. Rok temu nawet Girkin nie krytykował Putina, dzisiaj każdy komentator ma jakieś wąty pod adresem tych lub innych „elit”. Nastrój jedności narodowej bezpowrotnie zniknął.

Dyktator może wszystko, ale nie może okazywać słabości. Putin ją okazuje regularnie i nawet jego wyznawcom coraz trudniej to sobie tłumaczyć per „to wina Szojgu / Ławrowa / oligarchów”.

Wydaje mi się, że umiem wskazać punkt zwrotny – bo śledzę runet codziennie. To było przy „dealu zbożowym”, o którym w polskich mediach jest akurat mało.

Rosja ogłosiła 29 października, że się wycofuje, bo ją oszukano. Turcja odpowiedziała, że ma to gdzieś. 2 listopada Rosja wróciła z podkulonym ogonem.

W grach Paradoxu za takie błędy płaci się obniżaniem stabilności. Nawet dyktator zaczynający od 100% nie może w nieskończoność ogłaszać bezzębnych ultimatów – sprowadzi sobie stabilność do poziomu republiki bananowej.

Putin zmierza tą drogą. I bardzo dobrze, i kopa w dupę na rozpęd. Na tym jednym puczu się przecież nie skończy.

Now Playing (197)

Jednym z najciekawszych dla mnie zjawisk dwudziestowiecznej popkultury była ewolucja rocka z muzyki skrajnie patriarchalnej i heteronormatywnej w muzykę emancypacji mniejszości (gendrowo-seksualnych, ale nie tylko).

Kiedy rock był muzyką Afroamerykanów, nie było w nim miejsca dla żadnego figo-fago. Chętnie poznam kontrprzykłady!

Niespecjalnie było w nim też miejsce dla kobiet. Kobiety wczesnego rocka były zazwyczaj marionetkami w rękach dość ponurych kolesi typu Phil Spector, Ike Turner czy Sonny Bono, którzy modelowali je na wzór ówczesnych męskich fantazji – stereotypów idealnej gospodyni domowej, grzecznej dziewczynki, niegrzecznej dziewczynki, fajnej dziewczynki.

Tutaj kontrprzykłady sam bym umiał podać, Wandę Jackson i Brendę Lee, ale szybko odbiję piłkę mówiąc, że nie były popularne wtedy w Stanach, tylko raczej po naszej stronie Atlantyku, i to bardziej w latach 80., na fali nostalgii rockabilly.

Poza tym to były raczej piosenkarki country czy też gospelowe, które nagrały pojedyncze rockowe single. Ale chciałbym wrócić do kwestii figofago, by nie rzecz wręcz Die Figofagenfrage.

Kiedy zaczynałem swoją miłość do rocka, hard rock przepoczwarzał się heavy metal (Iron Maiden, Black Sabbath, AC/DC). Potem doszły mi post-punk i rock progresywny, no wiecie, King Floyd i Pink Division.

Piosenki opowiadały o upiorach, piekielnych dzwonach i szubienicach. Generalnie od razu czułem, że rock to muzyka dla takiego spierdolonego przegrywa jak ja (i w zasadzie w kategorii „wczesnoejtisowa muzyka dla przegrywów” uważam siebie za eksperta – if losers had contests there’s no doubt how you’d do; the undefeatable you).

Czy polubiłbym wczesnego rocka z czasów, gdy bohaterem każdej piosenki był Chad Alfa, król każdej imprezy, co to wszystkie laski są na jedno jego pstryknięcie? Akurat w tamtych czasach w Ameryce o przegrywach śpiewali raczej gwiazdorzy tradycyjnej estrady, jak zacytowany powyżej Mel Torme.

Zrobię tu dygresyjne nawiązanie. W komedii „Top Secret” Val Kilmer gra rokendrolowego Chada Alfa, który trafia do NRD.

W berlińskiej restauracji „Der Pizza Haus” staje przed zadaniem udowodnienia miejscowej Resistance, że nie jest Melem Torme. Dziś jestem trochę jak ten starszy pan, który wzdycha „to nie jest Mel Torme”…

Im bardziej świadomie analizuję popkulturę, tym bardziej czuję się rozdarty w tożsamości. Gdyby mnie Wehikuł Czasu (TM) przeniósł do fiftiesów, to komu bym kibicował w stereotypowej bijatyce „jocks vs greasers” (sparodiowanym w „Indiana Jonesie 4”)?

Socjoekonomicznie bliżej mi przecież do studentów w uczelnianych bluzach. A jednak serce ciągnie mnie do odzianych w skórę motocyklistów, jak psa Ynka do wilków (w praktyce pewnie złomotaliby mnie jedni i drudzy).

Kiedy więc rock stał się muzyką dla nerdów, przegrywów i dziwolągów? Wydaje mi się, że brakującym ogniwem jest pan Arthur Brown.

Przeszedł do historii jako twórca jednego przeboju, ale cała płyta jest fajna, polecam. Gdy słucham z winyla, robię to klasycznie, strona a, strona b. Nie ma słabych momentów.

Fragment jego największego przeboju zobaczyłem dziecięciem będąc w jakimś filmie dokumentalnym o historii rokendrola, który puszczali w Studiu 2. Długo potem tego szukałem!

Od pierwszej nuty słychać, że muzycznie dla niego z kolei inspiracją byli Animalsi. Wydaje mi się, to oni wymyślili kanon stosowania instrumentów klawiszowych w muzyce rockowej – a konkretnie Alan Price.

Animalsi też nie stronili od piosenek od przegrywów, ale ogólnie byli NORMALNI. Dopiero Arthur Brown przenosi tę estetykę w świat masek, innuendo i scenicznej pirotechniki.

Jako dziecko najpierw tę piosenkę interpretowałem w najprostszy sposób, że chodzi o boga piekielnego ognia. Z wiekiem przyszło zrozumienie, że skoro ten bóg ma kogoś wyrwać z niewinności, to chodzi tu o rozwiązanie czyjegoś Figofagenfrage.

Emancypacyjny przekaz tego spektaklu jest intuicyjnie oczywisty nawet dla dziecka. „Człowieku, tańczę dla ciebie w skórzanej masce jarmarcznego demona, więc mi nie mów, że TO TY czujesz się obciachowo”.

Znalazłem rozmowę z Brownem, która ma tyle lat co ja. Brytyjski dziennikarz próbuje z niego zrobić głupka, ale wydaje mi się, że piosenkarz wychodzi z tego starcia zwycięstko – potwierdzając przy tym, że ten emancypacyjny program był świadomym zamierzeniem artystycznym.

No cóż, dziękuję panu, panie Arturze, że popchnął pan ewolucję rocka w słusznym kierunku.

Niestety trzeba isc


Jak wielu, miałem wątpliwości czy iść na demonstrację 4 czerwca. I jak wielu, przestałem je mieć za sprawą Lex Tusk. Trzeba iść, niestety.

Wierzę w przyrodzoną dobroć ludzkiej natury i dlatego przypuszczam, że wielu pisowców nie wie, co jest w tej ustawie. Przekaz dnia z Nowogrodzkiej brzmi przecież „we Francji też powołali komisję parlamentarną, a poza tym Platforma też chciała ją powoływać”.

OK, ale czy ktokolwiek – poza Pisem – robił to w drodze specjalnej ustawy? Parlamenty w różnych krajach przecież mają swoje przepisy, pozwalające na powoływanie komisji śledczych. Po co ustawa?

Gdybym doznał tego zaszczytu i skomentował tu jakiś zwolennik PiS, będę niezmiernie wdzięczny za odpowiedź na to pytanie. PO CO USTAWA? Dlaczego nie można było powołać zwyczajnej komisji śledczej (jak we Francji, na którą powołuje się Morawiecki?).

Moja hipoteza – i ja chętnie się z niej wycofam, jeśli poznam inną, bardziej przekonującą – jest taka, że badanie rosyjskich wpływów to tylko pretekst do wprowadzenia przepisów, od których jeży się łysina. Czynią one tę komisję prokuratorem, sądem i egzekutorem (obrońcy brak, jak u bolszewików).

Komisja może orzekać „zakaz pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi na okres do 10 lat”. Może to zrobić w trybie tajnym na podstawie widzimisię – nie musi swojej decyzji uzasadniać ani nawet wyjaśniać, na podstawie jakich dowodów kogoś uznała za rosyjskiego agenta.

Formalnie nie jest to wyrok ani kara, tylko decyzja administracyjna. W zwiąku z tym nie ma domniemania niewinności ani prawa do obrony – zgodzimy się jednak chyba, że dziesięcioletni zakaz pełnienia funkcji to jest de facto kara.

Podobno od decyzji komisji będzie się można odwołać. No to super, ale czy od decyzji o „nałożeniu środka” też?
Czy będzie się można odwoływać co do meritum („udowodnić swoją niewinność”, co już samo w sobie jest skandalem), czy pozostanie tylko doszukiwanie się jakichś uchybień formalnych, że „zabrakło podpisu”? Nie wiem, a rząd nie robi nic, żeby te wątpliwości rozwiać (odpowiedź „we Francji też powstała komisja” ich nie rozwiewa).

Wygląda na to, że przed wyborami chcą osłabić opozycję, uniemożliwiając jej liderom kandydowanie. Wszak mandat poselski to też jest „funkcja związana z dysponowaniem środkami publicznymi”.

Nie jestem jakimś wielkim entuzjastą Donalda Tuska, ale jestem entuzjastą ogólnych zasad praworządności. Ta komisja je łamie.

Gdy PiS obejmował władzę 8 lat temu, prawica snuła fantazje o posadzeniu Tuska. Typowy prawak w 2015 mógł wierzyć, że uda mu się udowodnić jakieś przestępstwo – bo przecież podobno za niego „kradli”, a w dodatku przybijał żółwika z Putinem.

Przez 8 lat PiS kontroluje prokuraturę, tajne służby, ma już swoich neo-sędziów. I żadnego procesu, żadnego wyroku, a próba znalezienia czegoś na Tuska przez sejmową komisję ds Amber Gold skończyła się ośmieszeniem Suskiego.

Skoro nie mogli znaleźć żadnych dowodów – to powołali sobie komisję tak skonstruowaną, że nawet nie musi ich szukać. Sąd kapturowy na niejawnym posiedzeniu „orzecze środek”. Uzasadnienie? Też niejawne, a bo co.

Tak można załatwić każdego. Nieważne, winny czy nie winny. Wystarczy że nie z PiS (swoich komisja oczywiście nie ruszy).

Nie odważą się? Może. Oby. Ale to częściowo zależy jednak od frekwencji na marszu.

Dlatego choć nie lubię demonstracji i choć (czy już to zaznaczyłem?) nie przepadam za Tuskiem, idę. To nie czas na odstawianie Legierskiego, że „dajmy im szansę”. Lex Tusk rozwiewa wszelkie wątpliwości co do ich intencji.

Sukcesja (bez spojlerow)


„Sukcesja” to jeden z Tych Seriali, które Wypada Znać – zwłaszcza na Tym Blogu. W ironiczny sposób pokazuje grupę ludzi, których nazywałem „golfistami”, a kolega Awal Obrażony skorygował to na „bywalców Longines Lounge”.

Ci ludzie fascynują mnie choćby dlatego, że ćwierć wieku spędziłem jako dziennikarz. A to golfiści decydują o życiu i śmierci mediów.

To przecież nie ma znaczenia, co dziennikarze – te małe ludziki stukają na klawiaturach, wypluwają do mikrofoników, stroją miny do kamer. Ponad ich głowami golfiści decydują jakie redakcję otworzą, a jakie zamkną.

Tak naprawdę ten „golf” to tylko moja metafora. W „Sukcesji” ten sport jest wspominany tylko na marginesie, ale po prostu lubię ten stereotyp.

Serial opisuje rodzinę Royów, luźno wzorowaną na Murdochach. Większość intryg krąży wokół telewizji przypominającej Fox News. Podobno Murdoch narzucił swojej czwartej byłej żonie zakaz rozmawiania ze scenarzystami serialu, żeby im nie podsuwać pomysłów.

Serial jest komedią, ale nienachalną. Nie ma tu śmiechu z taśmy, muzyka jest dramatyczna, praca kamery przypomina oldskulowy dokument.

Komizm polega na tym, że bohaterowie regularnie mówią coś co jest sprzeczne z tym, co robią. Przy czym oni sami ewidentnie nie zdają sobie sprawy z tej sprzeczności (ale widzi ją publiczność oraz ich otoczenie).

Typowy przykład – Ken urządza urodziny. Organizatorce tłumaczy że nie chce, żeby to wyglądało jak „impreza bogatego dupka”, ale przedstawia jej listę pomysłow, z których każdy krzyczy „SUPERBOGATY MEGADUPEK”.

W tym serialu nie ma postaci pozytywnych. Jak wielu, trochę lubiłem Romana – który pozornie jest brutalnie szczery i często przekłuwa baloniki zakłamania u innych.

Tylko że światopoglądowo jest po prostu faszystą. Zakłamanym o tyle, że w faszyzmie nie ma miejsca dla ludzi takich jak on.

W początkowej fazie dyktatorzy potrzebują Romanów, żeby ci wyszydzili i zohydzili wartości takie jak wolność czy prawda. Potem ich zabijają – ale Roman jest zbyt głupi by zauważyć, że może funkcjonować tylko w demokracji.

Brak postaci pozytywnych wychodzi poza głównych bohaterów. Pojawia się tu w tle rodzina inna, ale z tego samego lounge’a: Pierce’owie, symbolizujący stare pieniądze i tradycyjne dziennikarstwo, tacy Grahamo-Turnero-Sulzbergerowie.

Pierce’owie są równie załgani jak Royowie, choć wyrażają to na swój charakterystycznie arystokratyczny sposób. Podczas negocjacji w sprawie przyjęcia ich firmy matriarszyni rodziny mówi z uśmiechem, że „nie chce żeby to się zmieniło w licytację kto-da-więcej”, ale zaraz potem pyta „a wy ile dacie, bo konkurencja proponuje siódemkę?”.

Kiedyś myślałem, że w popkulturze potrzebna jest jedna postać pozytywna, albo chociaż mająca „redeeming factor”, jak roślinka Leona Zawodowca. W „Sukcesji” nie ma roślinek.

Kiedy Roman wreszcie dostaje w ryja, żałujemy tylko, że nie dostał już w pierwszym odcinku. Na bohaterów spadają różne Nieszczęścia, ale nigdy im nie współczujemy.

Świat longinesiarzy pokazany jest tak, że nie ma im czego zazdrościć. W „Białym lotosie” czy „Szklanej cebuli” dużo jest kuszenia „pornografią bogactwa”. Bohaterowie też są antypatyczni, ale jednak zazdrościmy im jachtów, apartamentów, odrzutowców, tego całego popijania kawioru szampanem.

W „Sukcesji” nie zazdrościłem im nawet przez sekundę. Początkowo mnie to dziwiło, przecież znam siebie najlepiej jako permanentnego zawistnika.

Ach, jakże chciałbym kiedyś Odnieść Sukces! Napisać bestseller, mieć ekranizację, być Ważnym Redaktorem albo chociaż Wpływowym Publicystą Z Fantazji Awala!

Nie jestem, nie będę, moja tzw. kariera poszła drogą krajzera Maskva. Ten serial pomaga mi się z tym pogodzić.
Przecież gdybym odniósł Sukces, musiałbym spędzać czas z golfistami. Dobry Boże! Wolę wtranżolić Whoppera niż pójść z Gregiem i Tomem do którejś z tych prestiżowych restauracyj, potajemnie serwujących ginące gatunki. Sukces? Nie ja!

W „Sukcesji” to widz staje się roślinką Leona Zawodowca. Dostrzega „redeeming factor” w tym swoim skromnym średnioklasowym życiu – może i bez tych homarów, ale i bez tych koszmarów.

W sumie zero zdziwień. Już Szekspir wiedział, że klasy niższe najchętniej obejrzą historię o młodym księciu, któremu nie ma czego zadrościć. W „Hamlecie” też chyba nie ma postaci pozytywnej (nie licząc grabarzy i halabardników, ofc) – a proszę jaki sukces.

Numero uno

Z powodów zawodowych często stykam się z ludźmi, którzy mają mniej lat niż ten blog. W przyszłym roku będzie obchodzić osiemnastkę (hmmm…?).

To mnie oswaja z osuwaniem się w nieistotność. Tę mniej ciekawą (osobistą), jak ciekawszą: nieistotność tematów, którymi się kiedyś wspólnie ekscytowaliśmy (przed wojną, przed pandemią, przed pisem…).

W tej zamierzchłej epoce dużo uwagi zajął nam niesławny wywiad Cezarego Michalskiego z Michałem Cichym. Co zabawne, nadal sobie wisi na stronie Dziennika Gazety Prawnej, jakby nigdy nic.

Streszczanie pełnego kontekstu osobom, których PESEL zaczyna się od zera czy nawet dziewiątki, jest ponad moje siły. Jeśli komuś nic te nazwiska nie mówią, to go to nie zaciekawi nawet z dodatkowymi wyjaśnieniami.

W poszukiwaniu kontekstu można zajrzeć do starych notek – ówczesnej oraz napisanej rok później, gdy Krytyka Polityczna skompromitowała się w moich oczach nawiązując współpracę z Cezarym Michalskim. Najlepiej zrobić to przez wayback archive, bo jak zwykle najciekawsze rzeczy działy się w komciach.

Po latach nawiasem mówiąc mogę powiedzieć, że miałem rację. Współpraca z Michalskim była głupim pomysłem – nie tylko dla Krypola zresztą.

Jeszcze żadna redakcja nie wyszła dobrze na zapraszaniu Cezarego Michalskiego do współpracy. A jednak ciągle go ktoś zaprasza, co dla mnie jest równie niepojęte, jak niegdysiejszy fenomen Tomasza Wołka, seryjnego zarzynacza tytułów prasowych.

Tamten wywiad z Cichym też się ukazał już w ostatnich miesiącach, w których Michalski w ogóle mógł robić takie rzeczy. Cztery miesiące później wyleci, zrobiwszy tej gazecie pięknego Wołka – co kwitowałem szyderczą blogonotką.

Michalski dziś zwalcza prawicę, wtedy był jej ultrasem. Jarosław Gowin to przy tym człowieku mąż prawy i lojalny.

W ostatnich miesiącach bycia ważnym prawicowym redaktorem, Michalskiemu udało się zdobyć Świętego Graala polskiej prawicy. Był to dowód czarno na białym, że „Gazetą Wyborczą” kierują antypolscy żydowscy nacjonaliści. Ujawniał mu to wieloletni kierownik działu kultury, Michał Cichy!.

Po 12 latach, pisząc na Facebooku o pogrzebie Pawła Smoleńskiego, Cichy wreszcie napisał prawdę o tym wywiadzie. Sprowadza się do lakonicznych paru słów: udzielił go „w stanie zaostrzenia dwubiegunówki”.

Przez te 12 lat osoby znające sprawę – do których się niestety zaliczam – były w sytuacji bez dobrego wyjścia. Wykorzystanie chorego człowieka przez Cezarego Michalskiego było podłością, o której nie wolno nam było mówić wprost.

Aż do dziś zawsze pisałem o „wykorzystaniu osobistych problemów” Michała Cichego, bo to określenie na tyle ogólne, że nic nie zdradzające. Wtedy, w 2009, bardzo to wkurzało np. komcionautę Lustera („walicie aluzjami do niepoczytalności (?), ale napisać wprost nikt się nie odważy”).

Komcionauta Czerwoneiczarne oburzał się przeciwko „sugerowaniu schizofrenii”. O tym akurat mogłem go zapewnić, że to z całą pewnością nie schizofrenia.

Nie wejdę w szczegóły, żeby o tym nie ujawniać więcej niż sam Michał – ale przechodził dwubiegunówkę bardzo ostro. Cezary Michalski nie mógł o tym nie wiedzieć, bo po prostu w 2009 po krótkiej rozmowie z Michałem każdy od razu widział, że coś jest nie tak.

Lejtmotivem urojeń Michała była apokalipsa. Wypatrywał znaków nadchodzącego końca świata i uważał, że przypadła mu do odegrania szczególna rola – widział siebie jako kogoś, kto ma uratować świat.

Prawdopodobnie tym się kierował, zgadzając się na ten wywiad. Michał zazwyczaj chciał ratować świat przez zapobieganie konfliktom. Marzył, że uda mu się pogodzić Izrael z Hamasem, Tajwan z Pekinem, szyitów z sunnitami, Wisłę z Cracovią, prawicę z lewicą, Axel Springer z Agorą (brzmi jakbym żartował, ale nie żartuję).

Widać po tym wywiadzie, że Michał bardzo chce dogodzić Michalskiemu i mówi mu to, czego on chce usłyszeć. Stąd ten groteskowy dopisek – „Informuje on czytelników DZIENNIKA, że na znak zaufania do rozmówcy zrezygnował z autoryzacji wywiadu (powyższy tekst został zaproponowany przez Michała Cichego)”.

Szukając pojednania z Michalskim, proponuje mu alians typu: „my, pokolenie stanu wojennego, powinniśmy się trzymać razem – na przekór starszym, którzy nas nastawiają przeciw sobie”. Stąd tytuł: „Wojna pokoleń przy użyciu „cyngli””.

W tej misji pokojowej składa w ofierze swoich przyjaciół z „GW”. Opiszę to jego słowami: „Spotwarzyłem tam Pawła i inną koleżankę z redakcji, Agnieszkę Kublik, i naopowiadałem mnóstwo głupstw o Adamie Michniku i mojej przecież tak ukochanej szefowej Helenie Łuczywo”.

Zakończenie „wojny pokoleń” nie było jedyną misją pokojową, którą Michał wtedy próbował przeprowadzić. O jego chorobie wiedziało wielu ludzi, bo wysyłał wiele maili i wykonywał wiele telefonów (także w środku nocy, rzecz jasna).

Ja też wiem o niektórych – bo do mnie też dzwonił. Jego plany zazwyczaj wyglądały tak, że wszyscy się przestaną kłócić, jeśli pewna Znana Osoba uświadomi sobie, jak dużo ją łączy z inną Znaną Osobą i się publicznie pojednają.

Jako były szef działu kultury, miał namiary praktycznie na wszystkich literatów, aktorów, piosenkarzy (itd). Nie wiem ilu zdążył obdzwonić, ale nie zdziwię się, jeśli po prostu wszystkich.

Miał dużo czasu, bo miał etat, ale nie miał żadnych obowiązków. Jak mawiała Helena: nie można go w takiej sytuacji zostawić bez ubezpieczenia, przetrwał więc zwolnienia zbiorowe.

Nawet w tej nagorszej fazie w pewien paradoksalny sposób budził sympatię ludzi. W końcu nie pragnął nic dla siebie, pragnął się poświęcić dla dobra świata.

Chociaż już wtedy były tabloidy, serwisy plotkarskie i społecznościowe, nikt nie wykorzystał choroby Michała. A przecież dla redaktora serwisu plotkarskiego to był materiał do ukręcenia klikalnego nagłówka o Znanych Osobach.

Nikt? Ach, lupka z Asterixa powiększa nam Warszawę…

Ależ tak, znalazła się jedna osoba wystarczająco pozbawiona skrupułów! Gratulacje, panie Czarku – raz w życiu okazał się pan numero uno, to musi być wspaniałe wspomnienie, ja takiego nie mam (prawie zazdroszczę).

Skoro Michał już napisał prawdę o tamtym epizodzie, ja też mogę napisać to, czego nie wolno mi było napisać w dyskusjach sprzed 10-13 lat. Jeśli pan tu jeszcze zagląda, panie Luster, to wreszcie zna pan nazwę choroby. Lepiej panu z tą wiedzą?

Wagnerowska manga

Śledzę rosyjską propagandę z coraz bardziej absurdalną obsesją. Częściowo przyczynił się do tego geniusz Muska, bo Twitter zrobił się tak nieużywalny, że i tak w końcu ląduję na Telegramie by poznać najnowsze wieści z frontu.

Obserwując wagnerowców odkryłem szczególnie przedziwną formułę ich propagandy. To quasi-pornograficzny quasi-komiks nawiązujący do erotycznej mangi (ufam, że fachowcy w komentarzach zasypią mnie własciwymi rzeczownikami) zatytułowany „Buchanoczka”.

To nie jest komiks, bo nie ma fabuły. To raczej seria przeerotyzowanych rysunków, których główną bohaterką jest antropomorficzna personifikacja wyglądająca trochę jak słynna rosyjska terenowa furgonetka UAZ-452 „Buchanka”.

Towarzyszą jej koleżanki, również będące antropo- (czy raczej gyno-) formicznym przedstawieniem rosyjskiego uzbrojenia. Kalibr-tyan (pocisk manewrujący), Solntsepyok-tyan (pancerny miotacz ognia TOS-1), Gaubitzya-tan (D-30!), a nawet gynomorficzna wersja krążownika Moskwa, ale tylko na jednym rysynku, bo potem – nie wiedzieć czemu – autor nie wrócił już do tej postaci.

Kanał na Telegramie utworzono 25 marca 2022. Czemu dopiero miesiąc po inwazji? Bo wtedy właśnie do akcji wkroczyli wagnerowcy (przedtem ich udział wydawał się zbędny, przecież miał być „Kijów w trzy dni”).

W pierwszej wersji Buchanoczka pokazana była jako przyjaciółka gynomorficznej Ukrainy – ślicznego dziewczątka w żółto-niebieskiem stroju, niewolonego przez zoomorficzne świnie z napisem „Azow”. Z ich wyjątkiem, Ukraińcy nie byli przedstawiani jako wrogowie, na jednej planszy (14 kwietnia) występował nawet sympatyczny prosiaczek, zauroczony urodą Buchanoczki.

Trudno tu mówić o fabule, ale początkowo bohaterki brały udział w bitwie o Popasną – był to pierwszy sukces wagnerowców, po którym spodziewaliśmy się następnych. Do końca lipca 2022 miał upaść Słowiańsk, kolega mnie o tym przekonywał na fejsbuku.

Ich udział początkowo pomijano w propagandzie. Najemnictwo przecież do dzisiaj jest nielegalne w rosyjskim prawie. W kwietniu pojawiały się więc tylko plansze sugerujące, że Buchanoczka bardzo się interesuje muzyką.
Front jednak ugrzązł. 1 czerwca zamiast planszy komiksu pojawiła się ankieta. „Czy potrzebna jest jeszcze Buchaneczka”? 89% było na „da”, 11% na „niet”.

6 czerwca ukazała się więc plansza, w której Buchaneczka siedzi na ławce w Mariupolu, w towarzystwie wypoczywającego wagnerowca. Tytuł: „On a halt”. Tytuły do końca roku były angielskie, ale poza pierwszymi odcinkami, dymki konsekwentnie po rosyjsku.

Tempo publikacji zmalało. Między 29 lipca a 14 listopada 2022 nie ukazało się nic.

Sprawne przegrupowanie w Chersoniu doczekało się jednak planszy, w której bohaterka ocyka się ciężko ranna i po raz pierwszy pozbawiona charakterystycznego kasku, na tle podartego plakatu „MY ZDIES NA WSIEGDA!”. To była chyba najambitniejsza plansza od strony graficznej, w kolejnych kadrach Buchanoczka z trudem się podnosi, ubiera i zgłasza przez krótkofalówkę do kolejnych zadań.

Jednak nadal wieści z frontu niespecjalnie się nadawały do konwencji przyjętej na początku serii. Kilkakrotnie komiks próbował sugerować, że Buchanoczka z koleżankami odnosi jakieś sukcesy w Bachmucie, ale sami autorzy nie mieli do tego serca.

Ostatnio komiks znów się ożywił, już tym razem otwarcie jako tuba wagnerowców. Gynomorficzne bohaterki mają już tylko jedno przesłanie: „DAJ SNARIADY WAGNERAM”.

Naziści do końca wojny uważali siebie za „good guys”. Zawsze mnie intrygowało, co ma w głowie człowiek popierający zbrodniczą inwazję na sąsiedni kraj.

Ten komiks daje pewną próbkę. Gdzieś tak do lata przedstawiał inwazję jako próbę uwolnienia gynomorficznej personifikacji Ukrainy od „nazistowskich prosiaków”.

Od jesieni z kolei zaczął pokazywać rany Buchanoczki. Teraz już chodzi po prostu o ich pomszczenie.

W pierwszej fazie komiks ekscytował się potęgą niepowstrzymanej rosyjskiej armii i jej niezawodnego sprzętu. Teraz próbuje wzruszyć tym, jakie te gynomorfy są małe i bezbronne, no już dajcie tę amunicję dla Gaubitsya-tyan, bo ona się wstydzi, że jest taka goła.

To wydało mi się zbyt niszowe na substacka, ale przypominam, że tam też analizuję rosyjską propagandę. Zapraszam!

Instytut im Kautersa


W dyskusji pod poprzednią notką przefrunęły – w dużym stopniu za sprawą kol. Unikoda – nazwiska Maxa Tegmarka i Nicka Bostroma. Chciałbym pociągnąć pewien offtopic w ich kierunku (nie gubiąc towarzyszącego im offtopiku o ML/AI).

Obaj wywodzą się ze świata akademii, ale brylują poza nim, lansując think tankizajmujące się superambitnymi celami typu „strategia udoskonalania ludzkości”. Jak nietrudno się domyślić, odnoszę się do nich bez entuzjazmu.

Ciekaw jestem czy znajdą się tu jacyś entuzjaści. W końcu teoretycznie ten podział idzie w poprzek naszych tradycyjnych podziałów typu „pis/antypis” czy „android/ios”.

Moja instynktowna (przyznam, że to raczej knee jerk & gut feeling niż jakieś przemyślane stanowisko) niechęć wynika głównie z tego, że zaprzęgają do nauki i filozofii narzędzia korporacyjne. Korporacje ich wspierają w ramach CSR, więc Uogólnione Bostromy starają się do nich mowić w ich języku.

Spędziłem ćwierć wieku w korporacji, co uczyniło mnie na ten język szczególnie wyczulonym. Gdy ktoś się nim posługuje, tracę doń szacunek i zaufanie – podejrzewam o cyniczną próbę łowienia bonusów w mętnej wodzie.

Weźmy przykład: hasło „efektywnego altruizmu”, które jednoczy chyba wszystkich intelektualistów, których chciałbym tu wrzucić do jednego worka. Ten worek najchętniej nazwałbym „korpo-NGO-quasinauką”, ale być może wpadam to w kołowe uzasadnianie i wystarczyłaby mi etykietka „efektywiści”.

Efektywność to podstawowy kanon korpospiku. W korporacji w zasadzie wszyscy się zajmują jej zwiększaniem (poprzez spętwienie synergii i sklimowanie dywersyfikacji).

Celem jej zwiększania korporacja wymyśla sobie kejpiaje (KPI). Co jakiś czas zarząd ogłasza nowy zestaw, razem z systemem ich premiowania.

W mediach internetowych pierwszym kejpiajem był sitiar (CTR), zwany klikalnością (łac. clickalitas). W efekcie media zmieniły się w szambo clickbaitów.

Specjaliścy wymyślali więc nowe kejpiaje, na przykład tities (TTS). W efekcie media internetowe zmieniły się w szambo filmików że szczeniaczek się bawi z pisklaczkiem. I tak dalej.

Oczywiście, tak ogólnie nie ma fajnych korporacji, ale jednak jeśli spojrzeć na ich historię – miały momenty lepsze i gorsze. Te lepsze, to czasy decyzji ryzykownych, podejmowanych wbrew opinii ekspertów od zarządzania (Boeing 707). A gorsze – to czasy decyzji podejmowanych przez speców od efektywności (Boeing 737 Max).

Spece nie ponoszą konsekwencji błędnych decyzji. Odfruwają na złotych spadochronach, by niszczyć inną firmę. Konsekwencje ponoszą zwalniani pracownicy.

To nie jest przypadek, że „efektywistom” zazwyczaj z ich przemyśleń wychodzą jakieś szokująco amoralne wnioski – eugenika, masowe przesiedlenia, przymusowa redukcja populacji, albo odwrotnie, zakaz antykoncepcji (dla proli). Popularne wśród nich jest zrównanie etycznego statusu jednostki ludzkiej ze statusem zwierzęcia czy rośliny (a la Peter Singer).

Jednocześnie ponieważ sami starają się zwiększać swoją korpo-efektywność, tłuką swoje kejpiaje. Skupiają się na produkcji hottejków, które przynoszą im wiralność, szerowalność i dobre snipety na serpie. Stąd hasła „sztuczna inteligencja nas pozabija” albo „zakazać plebsowi jedzenia mięsa”.

Może jestem niesprawiedliwy, wrzucając Singera do jednego worka z Tegmarkiem i Bostromem (ze Spurek i Hartmanem na deser). Będę otwarty na konstruktywną krytykę.

Osobiście w tej sprawie – jak i w innych – jestem oldskulowy. Uważam, że tak nie ma lepszej metody zarządzania, niż „zatrudnić dobrych ludzi, nie przeszkadzać im w pracy”. To dotyczy tak samo uniwersytetu, jak redakcji czy fabryki samolotów, ale w przypadku uniwersytetu fascynujące jest to, że dla niego tę formułę wypracowano już w XII wieku, ale ciągle jakaś łajza ją chce zepsuć przez korporatyzację.

Oldskulowo uważam, że w sprawach etyki niezmiennie słuszna jest odpowiedź mistrza Lema, że gdy ktoś zaczyna rozważać czy „wynieść z płonącego budynku bezcennego Picassa czy prolskie dziecko” albo „czy prolom nie jest już za dobrze” – ten ktoś w finale okaże się nazistą, ukrywającym swastykę pod klapą marynarki (jak doktor Kauters, grany przez Henryka Bistę w „Szpitalu przemienienia”).

Równie oldskulowo nie boję się sztucznej inteligencji. Tradycyjnie boję się tylko stojących za nią firm – Google’a, Microsoftu, Twittera i tak dalej. To ich działalność trzeba ograniczać i regulować, ze sztuczną inteligencją, a choćby mimo sztucznej inteligencji.

Esej Prigożyna

Pod poprzednią notką pojawiła się dyskusja na temat „przecieku tajnych wydruków” – do której nie mam serca, bo po prostu niewykluczone, że nigdy się nie dowiemy, na ile młody człowiek działał samodzielnie. A jeśli nie, to kto i w jakim celu go podpuścił.

Ciekawsza wydaje mi się inna kwestia mniemanologiczna. Jak z pewnością słyszeliście, wczoraj (14 kwietnia) Prigożyn ogłosił esej, w którym zawarł sugestię, że dla Rosji teoretycznie najlepszym scenariuszem byłoby ogłoszenie, że już wygrała – i zadowoleniem się status quo.

Zacznę od zastrzeżenia, że ta sugestia umieszczona jest w szerszym kontekście, który osłabia jej wymowę. Osłabiają ją głównie dwa elementy.

Tytuł eseju to „TYLKO UCZCIWA WALKA: ŻADNEJ USTAWKI” (moim zdaniem nieprzypadkowo Prigożyn użył kolokwialno-slangowego rzeczownika „dogoworniak”). Puenta „do zobaczenia w Bachmucie” jest zaś już należycie bojowa, autor konkluduje, że skoro ten teoretyczny scenariusz jest niemożliwy – pozostaje najlepszy możliwy w praktyce, czyli odparcie bojem ukraińskiej kontrofensywy.

Mimo tego zastrzeżenia, esej Prigożyna wydaje mi się unikalny z wielu powodów. Po pierwsze: bo jest to esej Prigożyna!

Dotąd komunikował się przy pomocy krótkich, wiralnych i memetycznych form. Kręcił filmiki, wygłaszał oświadczenia audio (pracowicie spisywane przez jego współpracowników).

Nie śledzę go 24/7, ale tak ogólnie jednak obserwuję kanały wagnerowców. To jest pierwszy esej Prigożyna jaki czytałem (czyli musi być pierwszy od bardzo dawna, ale bardzo możliwe, że pierwszy w ogóle).

Po drugie: spośród znanych osób komentujących wojnę po rosyjskiej stronie, pierwszy raz ktoś scenariusz zamrożenia status quo uznał za „najlepszy” (czy nawet w ogóle za „dobry”). Sołowiow, Girkin, obaj Miedwediewowie itd. mogą się różnić we wszystkim innym, ale zgadzają się, że „musimy wrócić do Chersonia, a potem wziąć Odessę i Kijów”.

Szczególny dyskomfort musi to budzić na Zachodzie, bo prorosyjscy komentatorzy anglojęzyczni, jak Karsonow, Duranow czy Ritter-Paedofiloff CAŁY CZAS zapewniają swoich odbiorców, że Ukraina już przegrała, bo po upadku Bachmutu (który nastąpi najdalej za godzinę) nie ma następnych linii obrony i front się cofnie co najmniej do Dniepru.

Po trzecie wreszcie, sam tej esej kryje wiele zagadek. Spójrzcie na fragment ze skrina – Prigożyn mówi tam nie tyle o „status quo”, co o zamrożeniu granic na stan z „24 lutego 2023”.

Skąd ta data? Rzeczywiście, od tego czasu front zmienił się tylko nieznacznie… ale cofnięcie do stanu z 24 lutego oznaczałoby np. zwrócenie Soledaru Ukrainie – a w Bachmucie powrót na ulicę Lumumby.

Przypuszczam, że ten esej powstaje od lutego. Prigożyn początkowo zapewne liczył na sukces zimowej rosyjskiej ofensywy.

Przecież jeszcze w styczniu Rittery-Paedofiloffy ekscytowały się jej perspektywami („Vuhledar w ciągu 24 godzin!”, przepowiadał któryś z nich 10 stycznia, skrin u mnie na śrubsztaku). Na początku marca jeszcze sobie obiecywali, że „niedługo się zacznie”.

Nie było żadnego sukcesu na rocznicę wojny, więc Prigożyn wstrzymywał publikację, wprowadzał poprawki. Ostatecznie ogłosił swój apel w prawosławny wielki piątek (co też może mieć symboliczne znaczenie) udając, że to szybka reakcja na amerykański wyciek (to za długie na „szybką reakcję”!).

Myślę, że fragment z tą datą pochodzi z wcześniejszej wersji. Podobnie jak nadzieja, że „USA może przedstawić taką ofertę choćby dzisiaj”.

Bije z tego naiwne wyobrażenie Zełeńskiego jako amerykańskiej marionetki. Moim zdaniem, NAWET GDYBY – to efektem i tak byłaby niekontrolowana irredenta. Więc tak naprawdę nawet dla Rosji to nie jest najlepszy scenariusz (nawet „teoretycznie”).

Wygłaszając taką tezę, Prigożyn przeszedł jednak od krytykowania Szojgu i Gierasimowa (do tego nas przyzwyczaił), do wyznaczania dalekosiężnych celów rosyjskiej polityki, w dodatku innych niż te, które widzą Putin, Pieskow i Ławrow.

Że Rosja powinna się zadowolić tym, co już zgarnęła, bo na powrót do Chersonia nie ma szans – to oczywiste dla każdego, kto spojrzy na mapę. Ale w rosyjskiej telewizji tego na głos nie odważą się powiedzieć nawet ci tzw. rozsądniejsi, jak Nadieżdin czy Olewicz.

Ciekawe czy to też mu ujdzie na sucho?