Jak już pisałem, najstarszą płytą w mojej kolekcji jest prawdopodobnie soundtrack z musicalu „High Society” (1956). Jest w niemieckiej edycji, więc na okładce ma tytuł „Die oberen Zehntausend” (ale piosenki są normalne).
Był w koszu „za 1 euro”. A że bardzo lubię ten musical, ucieszyłem się z okazji.
Lubię Cole Portera, lubię „Rat Pack”, ale najbardziej lubię popkulturowe przedstawienia struktury klasowej społeczeństwa kapitalistycznego. A ten film ma ją wręcz w tytule.
Fabułę zaczerpnięto z komedii romantycznej George’a Cukora z 1940, dopasowano ją jednak do emploi nowej obsady. Aktorzy grają tu swoje popkulturowe symulakra, Louis Armstrong występuje wręcz „as himself”. Będę więc używać ich nazwisk mówiąc o ich postaciach.
Sinatra gra tabloidowego reportera, który nienawidzi klasy wyższej. Przybywa na ślub Grace Kelly (świat wtedy właśnie żył jej prawdziwym ślubem z prawdziwym księciem) w nadziei na skandaliczny tekst, w którym ich wszystkich obsmaruje.
Sinatra wykłada na początku filmu swoje poglądy na strukturę klasową redakcyjnej koleżance (Celeste Holm). Twierdzi, że nienawidzi bogaczy z powodu ich moralnego zepsucia, a nie dlatego, że im czegoś zazdrości.
Rozmowa przechodzi w piosenkę „Who wants to be a millionaire?”, w której Sinatra i Holm przestawiają przywileje klasy wyższej jako utrapienie, a nie jako przyjemność. Na przykład trzeba chodzić na Wagnera do Metrapolitan Opera, co za nuda, kto by chciał (I don’t).
Koleżanka mu wtóruje: „A country estate is something I’d hate”, „Do I want a yacht? Oh, how I do not”, „A liveried chauffeur, do I want? No sir!”.
Mój hejt na klasę wyższą jest podobny. Nie chciałbym być jednym z nich, w sumie dobrze mi w średniej klasie średniej.
Nie chciałbym mieć posiadłości tak ogromnej, żeby musieć mieszkać pod jednym dachem razem z obcymi ludźmi, którzy by się opiekowali kuchnią i ogrodem. Nie chciałbym być wożony przez kierowcę – lubię prowadzić. Nie chciałbym też być w zarządzie czegokolwiek, nienawidzę zebrań, spotkań i telekonferencji, a bez tego się chyba nie da.
W tej piosence widać naiwny, ale jednak przemawiający do mojej wyobraźni optymistyczny egalitaryzm epoki Eisenhowera. Amerykańska klasa średnia w latach 50. miała już tak dobrze, że nie miała czego zazdrościć klasie wyższej.
Na weselu ma się pojawić były mąż Grace, Bing Crosby – jego ojciec był „baronem-rabusiem” w wieku dzikiego kapitalizmu, ale on gardzi tą fortuną i wybrał karierę muzyka jazzowego. Grace rzuciła go z powodu jego alkoholizmu i złych manier, jej nowy facet ma być wzorem dżentelmena z wyższej sfery.
Sinatra chce omotać Grace Kelly, by wydobyć od niej kompromitujące informacje. Ona tymczasem go wkręca w swoją intrygę. Dwustronna manipulacja przechodzi w flirt.
Dziennikarz uświadamia sobie, że bogacze mają takie same życiowe problemy jak on.
Najważniejsza jest przecież miłość, a w odnalezieniu Drugiej Połówki pieniądze wcale nie pomagają.
Ważnym ogniwem intrygi ułożonej przez Grace Kelly jest jej Szalony Wujek (wspaniały Louis Calhern, również w swojej ostatniej roli – nie doczekał premiery). BTW: Szalony Wujek (Wicked Uncle) to moja ulubiona postać stereotypowa (stock character) w komediach romantycznych.
Wujek jest alkoholikiem i wykorzystał swoją fortunę do zbudowania czegoś, czego już nawet Sinatra mu zazdrości. To sekretny bar, do którego można się wymknąć z salonu, gdy oficjalne przyjęcie robi się zbyt nudne.
W tym barze Frank i Bing wykonują najbardziej znany przebój z tego filmu, o którym pisałem w prapoczątkach bloga. Wspólne pijaństwo ich zbliża, z wrogów stają się przyjaciółmi.
Dziś, gdy od popkultury oczekujemy pewnej odpowiedzialności społecznej, szokuje podejście tego filmu do alkoholizmu. Co najmniej trzy osoby mają tutaj poważną chorobę (Wujek, Frank i Bing), ale pokazana jest jako coś zabawnego i nieszkodliwego. Ot, jeden zbiera znaczki, drugi pije na umór.
Grace upija się do nieprzytomności i to ją zbliża do męża-alkoholika. Wybaczcie spojler: wychodzi za niego ponownie.
Mądrość Życiowa Dziadka Wojtka mówi mi, że to zła decyzja. Za duża różnica wieku (on: 53, ona: 26). Takie związki kończą jak Wielka Miłość Isabel i Kazza.
Jeśli ona od niego już raz odeszła z powodu jego alkoholizmu, to za drugim razem będzie tylko jeszcze gorzej. Ale to nie jest prawdziwe życie, tylko musical Cole Portera, więc już przestanę zrzędzić.
A wy, drodzy komcionauci? Czy chcielibyście awansować do klasy wyższej, czy wam też średnia wystarcza do szczęścia?
Zależy jakiej średniej w PL, w stolycy, czy na zachodzie? Bo popkulturowe stereotypy dotyczą klasy średniej conajmniej za Odrą, jeśli nie za Atlantykiem. Wydaje mi się, że u nas marzenie o awansie do wyższej to jest tak naprawdę marzenie o klasie średniej zagranico.
Mnie do szczęścia wystarczyłoby coś, co nazwę tu roboczo Upper-Lower Class/ Lower-Upper Class (UL/LU). Mianowicie mieć tyle forsy (z totolotka czy po bogatym wujku z Ameryki, whatever), żeby ją ulokować w jakiejś bezpiecznej inwestycji typu „nieruchomości w Oslo” i żyć z profitów. Bez przepychu, jachtów, stupokojowych posiadłości (tzw. złotych kibli) oraz aspirowania do klasy wyższej, bo ona i tak by takiego plebsu nie zaakceptowała – choćbym nawet kupił tę ich operę na własność. Mogę się mylić, ale wydaje się, że tak właśnie żyją ludzie względnie zamożni w naftowej Norwegii.
(To znaczy teraz mi się wydaje, że byłoby super, ale pewnie skończyło by się to tak, jak większość wygranych w totolotka – mianowicie wydawaniem pieniędzy na alkohol, panienki i hazard w Buenos Aires)
To zależy od tego, jakie przedziały wynagrodzeń definiują według gospodarza klasę średnią i wyższą w Polsce. Polski Instytut Ekonomiczny zalicza do klasy średniej wszystkich, których dochód rozporządzalny przekracza 1500 zł netto miesięcznie – według mnie 1500 zł miesięcznie to bardziej ubóstwo niż klasa średnia, w większych miastach nie da się za to wynająć nawet podłej jakości kawalerki.
@milosz_gladysz:
Po pierwsze primo, klsay to nie tylko dochód – ale to już było wałkowane na tym i poprzednim blogu tyle razy, że warto sobie przejrzeć archiwum.
Po drugie primo, dochód rozporządzalny to to, co zostaje już własnie po tym wynajęciu kawalerki (i zaspokojeniu innych podstawowych potrzeb życiowych).
@carstein,
Tymczasem, w rzeczywistości:
„Dochód rozporządzalny gospodarstwa domowego
Synonimy: Dochód rozporządzalny
Nazwa angielska: Household’s available income
Definicja:
Suma bieżących dochodów gospodarstw domowych z poszczególnych źródeł, pomniejszona o zaliczki na podatek dochodowy od osób fizycznych płacone przez płatnika w imieniu podatnika, o podatki od dochodów z własności, podatki płacone przez osoby pracujące na własny rachunek, w tym przedstawicieli wolnych zawodów i osób użytkujących gospodarstwo indywidualne w rolnictwie oraz o składki na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne.”
link to stat.gov.pl
Nie, to nie jest po wynajęciu kawalerki.
@carstein
„dochód rozporządzalny to to, co zostaje już własnie po tym wynajęciu kawalerki”
Jak dla mnie, nie masz racji. Change my mind.
Definicja dochodu rozporządzalnego wg. GUS:
„Suma bieżących dochodów gospodarstw domowych z poszczególnych źródeł, pomniejszona o zaliczki na podatek dochodowy od osób fizycznych płacone przez płatnika w imieniu podatnika, o podatki od dochodów z własności, podatki płacone przez osoby pracujące na własny rachunek, w tym przedstawicieli wolnych zawodów i osób użytkujących gospodarstwo indywidualne w rolnictwie oraz o składki na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne”
Definicja pojęcia Equivalised Household Disposable Income (do którego wprost odnosi się raport PIE) wg. Eurostatu:
„The equivalised disposable income is the total income of a household, after tax and other deductions, that is available for spending or saving, divided by the number of household members converted into equalised adults”
Link do raportu (nie wiem, czy nie wytnie): link to pie.net.pl
@bantus
„Zależy jakiej średniej w PL, w stolycy, czy na zachodzie?”
Jezus, nie wierzę, że jest 2019, a ja nadal muszę wyjaśniać, że „klasa średnia” to nie są „ludzie o średnich dochodach”.
@milosz gladysz
„Polski Instytut Ekonomiczny zalicza do klasy średniej wszystkich, których dochód rozporządzalny przekracza 1500 zł netto miesięcznie”
Definiowanie tego dochodem nie ma sensu.
Sorki za zdublowany cytat. Post @bogdanow przeczytałem już po zapostowaniu mojego.
Ok, dochód nie jest jedynym kryterium, ale jednak istotną składową. Jeśli nie masz jakiegoś majątku, nie odziedziczyłeś mieszkania po dziadku, ale masz super kompetencje kulturowe i wyższe wykształcenie – a jednak zarabiasz przy tym z jakiegoś powodu 1500 na rękę, to nie jesteś klasą średnią.
@milosz_gladysz:
Spotkałem się z definicją, że dochód rozporządzalny to dochód po odjęciu wszystkich wydatków sztywnych – w niektórych badaniach również uwzględnia to koszt wynajmu mieszkania. No ale moja wiedza to tak jeszcze z okolic moich studiów, więc się nie będę kłócił.
Zresztą – jak napisał @wo, definiowanie klasy dochodem nie ma sensu. Spawacz może zarabiać dwa razy więcej niż urzędnik ministerstwa, ale ten pierwszy będzie klasą niższą, a drugi średnią.
@milosz_gladysz:
„super kompetencje kulturowe i wyższe wykształcenie – a jednak zarabiasz przy tym z jakiegoś powodu 1500 na rękę, to nie jesteś klasą średnią.”
Bardzo dużo zależy jeszcze od tego jak zarabiasz – jeśli na kasie w biedronce, to jesteś na najlepszej drodzę do deklasacji do klasy niższej. Jeśli jednak jesteś młodszym referentem w urzędzie skarbowym w myciskach to jednak niższa średnia. Na klasę składa się bardzo wiele czynników i aktualny dochód to tylko jego niewielka część.
@milosz gladysz
„Ok, dochód nie jest jedynym kryterium, ale jednak istotną składową. Jeśli nie masz jakiegoś majątku, nie odziedziczyłeś mieszkania po dziadku,”
No właśnie – ale ponieważ pojawienie się owego majątku, w postaci odziedziczonego mieszkania, wszystko może zmienić, to dochód jednak nie ma sensu. Być może będę wycinał dalsze stosowanie kryterium dochodowego. Wszystkim jego entuzjastom polecam pytanie, czy kiedy Steve Jobs zarabiał dolara rocznie, to był w klasie niższej?
Będę mało oryginalny i powiem że zdecydowanie tak. Ludzie z milionami na koncie których poznałem z reguły byli mocno wyluzowani. Jak się okazuje, nie trzeba posiadłości ze służbą czy zasadniczo jakichkolwiek innych nieprzyjemnych obowiązków wobec społeczeństwa utrzymywać, o ile się nie chce tych milionów multiplikować, a i wtedy nie zawsze trzeba. Ci z milionerów których poznałem jeśli takie coś robili to dlatego że chcieli.
ale, żeby tak zbyć określeniem gatunkowym szacownego klasyka, stałego bywalca przeróżnych list?
@dude yamaha
„Ludzie z milionami na koncie których poznałem z reguły byli mocno wyluzowani.”
Z Twojego opisu wynika, że mogli nie być klasą wyższą, tylko po prostu wyższą średnią (=”dobrze opłacany fachowiec”).
Uwaga techniczna do autora. Bardzo proszę podpisywać filmy. Po kilku latach pozostają wpisy (NP159) i zamiast odnośnika do odnośnika muzycznego pozostał tam jedynie nic nie mówiący link do YT.
Ależejakto, nic nie mówiący? Przecież sam siebie objaśnia?
@wo
„Z Twojego opisu wynika, że mogli nie być klasą wyższą, tylko po prostu wyższą średnią (=”dobrze opłacany fachowiec”).”
Nie, zdecydowanie mowa o ludziach którzy mają więcej pieniędzy niż są w stanie zliczyć.
Ogólnie chyba nie ma co się bać bycia mega dzianym. Nawet w Polsce jest trochę ludzi którzy się kiedyś na czymś konkretnie dorobili i od tego czasu się koncertowo opindalają. Tych których poznałem, to jak figurują w jakiś radach albo bywają na jakiś galach, to robią bo chcą a nie że środowisko od nich wymaga.
A gdzie się na drabinie klasowej sytuuje obszarnik-plantator i hodowca, (dochód roczny rzędu małych kilku mln), mieszkający w tym samym domu, co 20 lat temu, bez służby (stałej), bez innych form ostentacyjnej konsumpcji (raczej range rover niż maybach), również bez aspiracji intelektualnych czy kulturalnych? Kasa idzie głównie na powiększanie latyfundiów, na zabezpieczanie i ustawianie dzieci. Na co dzień przeważnie w robocie a na nogach nieraz gumiaki.
@Dude Yamaha
„to jak figurują w jakiś radach albo bywają na jakiś galach, to robią bo chcą a nie że środowisko od nich wymaga.”
IMHO bywają, bo inaczej wypadną z sieci kontaktów i jakaś fajna rada, kontrakt, okazja ich ominie.
Taki obszarnik-plantator który chodzi czasami w gumiakach zwykle z okazji jakichś dożynek czy wystaw świń pije wódkę z wójtem, posłem, senatorem czy radnym sejmiku co nie jest raczej przywilejem rolnika 10-hektarowego. Ewentualnie może być mizantropem i unikać takich spędów ale czy to oznacza że jest w klasie niższej? W USA też zdarzają się ludzie obracający setkami milionów dolarów którzy unikają towarzystwa innych ludzi może z wyjątkiem paru modelek.
@wo
„Nie chciałbym też być w zarządzie czegokolwiek, nienawidzę zebrań, spotkań i telekonferencji”
Głupia sprawa, bo ja bardzo lubię. Być może jestem milionerem chwilę przed wygraną w Lotka.
Czy tylko mi się wydaje, że większość wpisów jest nie na temat? 😉
Dywagacje o dochodzie rozporządzalnym i statystyce, która niczego nigdy nie wyjaśniała, bo nie do tego służy… Polecam fajną książkę Kahnemana, pułapki myślenia. Poza tym, ze jako całość jest warta przeczytania (między innymi znęca się nad stosowaniem intuicji w ocenie), to (a jest noblistą z ekonomii) pokazał, że jest górna granica dochodu, powyżej której u człowieka wzrasta już tylko poczucie chciwości i władzy..
A chodzi o to: „Sinatra […] nienawidzi bogaczy z powodu ich moralnego zepsucia, a nie dlatego, że im czegoś zazdrości.”
@WO
„Czy chcielibyście awansować do klasy wyższej?”
Urodzić się w klasie wyższej – może. Awansować do niej – nie. To bardzo powierzchowny awans skutkujący psychicznymi i estetycznymi dysonansami: przeskalowane domy pełne bezwartościowych świecideł, wizyty i rewizyty u wzajemnie niezainteresowanych sobą ludzi…
Urodzenie się w klasie wyższej pozwala na lepsze, bardziej naturalne korzystanie z jej atrybutów. Jednak w praktyce oznacza też „pornografię pieniądza” – życie na koszt bengalskich szwaczek lub ofiar komercyjnych opioidów, czy też w najlepszym (?) przypadku – pobieranie renty z majątku wypracowanego niewolniczą pracą poleskich czy andaluzyjskich kmieci. Nie mówiąc już o pokrewieństwie z ludźmi w rodzaju ministrów Trzeciej Rzeszy albo w najlepszym (?) razie sprawców tragicznych „wypadków”, w których ginęły młodociane kobiety, zatuszowanych przez usłużnych kolegów z FBI. Niby obudowane jest to przyzwalającą społeczną konwencją, jednak gdy leciutko poskrobać widać, że wytrzymanie takiego bagażu wymaga dużej dozy auto-denializmu [1].
Zatem: lepiej skupić się na celebrowaniu detali średnioklasowego życia – kompilowaniu biblioteki choćby (woluminów lub winyli).
@kuba_wu
„A gdzie się na drabinie klasowej sytuuje obszarnik-plantator i hodowca…”
Ponieważ znam takich, informuję: we własnej ocenie są biedakami uciskanymi przez władzę (każdą władzę). Ostatnio im się pogorszyło (zawsze im się pogarsza), teraz rolnictwo to już się w ogóle nie opłaca (nigdy się nie opłacało). Obiektywnie to wyższa klasa średnia, włączając w to atrybuty typu wakacje zagraniczne, które wygumkowują z samo-obrazu.
@rpoyzel
„IMHO bywają, bo inaczej wypadną z sieci kontaktów”
Polecam obrazek współczesnego Manhattanu zanotowany przez insiderkę w związku z aferą Epsteina (oczywiście historycznie wielu podobnych obrazków dostarczył Dickens, Balzac czy Stendhal): [2]
[1] link to wyborcza.pl
[2] Holly Peterson „What Jeffrey Epstein’s black book tells us about Manhattan – restless acomplisher class” (do znalezienia w kilku miejscach)
@kubawu
„A gdzie się na drabinie klasowej sytuuje obszarnik-plantator i hodowca, (dochód roczny rzędu małych kilku mln), mieszkający w tym samym domu, co 20 lat temu, bez służby (stałej), bez innych form ostentacyjnej konsumpcji (raczej range rover niż maybach), również bez aspiracji intelektualnych czy kulturalnych?”\
Z definicji jeśli ktoś musi pracować (a więc: w stroju roboczym doglądać swoje rolnicze imperium), jest „tylko” wyższą średnią. W prawdziwie wyższej mieszkałby gdzie indziej, z majątku pobierał tylko dywidendę (czy raczej jakąś znaną od setek lat „rentę gruntową”).
Zamieściłem to kiedyś na Facebooku i pamiętam, że dostałem polubienie od Gospodarza:
Klasa wyższa – stabilność życiowa wynikająca z posiadanego majątku;
Klasa średnia – stabilność życiowa wynikająca z wykonywanej pracy;
Klasa niższa – brak stabilności życiowej wynikający z wykonywanej pracy.
Przy czym dodać tu jeszcze należy posiadanie wysokiego kapitału społecznego w klasie wyższej oraz niskiego kapitału społecznego w klasie niższej (średnioklasowość także opiera się na wyższym kapitale społecznym).
Wróćmy jednak do głównego tematu: Należę do klasy niższej, więc gdybym dotarł do poziomu klasy średniej-średniej, powiedziałbym, że osiągnąłem sukces.
A poważnie: Czytałem kiedyś w Gazecie Wyborczej o pewnej rosyjskiej pisarce, która za główny cel swojej twórczości wyznaczyła sobie przekonanie ludzi z klasy niższej, że bogacze też są ludźmi i także mają zwykłe ludzkie problemy (przedstawiam to w wersji, którą zapamiętałem). Odpowiedziałbym na to pani pisarce, że doskonale zdaję sobie sprawę, że ludzie z klasy wyższej i wyższej średniej są zwyczajnymi ludźmi, ale zdaję sobie również sprawę z tego, że to oni mają środki, aby opłacić rachunki. A także z tego, że bogacze nie wykazaliby się analogiczną empatią do mnie, jaką owa pisarka chciałaby wywołać w stosunku do nich we mnie.
Poza tym te wszystkie „uciążliwości życia w klasie wyższej” (konieczność mieszkania ze służbą pod jednym dachem lub chodzenia do filharmonii) jakoś nie budzą mojego współczucia.
@awal
„Ponieważ znam takich, informuję: we własnej ocenie są biedakami uciskanymi przez władzę (każdą władzę). Ostatnio im się pogorszyło (zawsze im się pogarsza), teraz rolnictwo to już się w ogóle nie opłaca (nigdy się nie opłacało). Obiektywnie to wyższa klasa średnia, włączając w to atrybuty typu wakacje zagraniczne, które wygumkowują z samo-obrazu.”
Po prostu Lepper, Hojarska, Łyżwiński itd…
@mrb
„Należę do klasy niższej, więc gdybym dotarł do poziomu klasy średniej-średniej, powiedziałbym, że osiągnąłem sukces.”
To dziwnie kontrastuje z niezłą polszczyzną kolegi – o ile to nie jest zbyt dociekliwe pytanie, czy kolega jest w trakcie migracji międzyklasowej? Dopytuję, bo takie migracje uważam za jeden z Najciekawszych Tematów Świata (w sensie literackim i w sensie socjologicznym).
„Poza tym te wszystkie „uciążliwości życia w klasie wyższej” (konieczność mieszkania ze służbą pod jednym dachem lub chodzenia do filharmonii) jakoś nie budzą mojego współczucia.”
Współczucia we mnie też nie. Ale tak jak średnioklasowi bohaterowie tego serialu, po prostu zupełnie nie mam na to ochoty. „High Society” mimochodem sugeruje, że amerykańska klasa średnia z lat 1950. ma po prostu najwspanialszy poziom życia na świecie, żyje w raju, a nie można już mieć lepiej niż w raju. Że to mit, o tym w dużym stopniu jest moja książka „Ameryka nie istnieje”. Ale jakże piękny ten mit i jak lubię go tropić w popkulturze i w wycieczkach szlakiem Tamtej Ameryki…
„A wy, drodzy komcionauci? Czy chcielibyście awansować do klasy wyższej, czy wam też średnia wystarcza do szczęścia?” Gdzie tam, przynależność do klasy wyższej w Polsce to obciach. Trzeba bawić się z Lewandowskim, Lisami czy innymi przygłupiastymi gwiazdkami pop. Do tego zamiast willi na Bahamach jest rezydencja w Juracie gdzie przyjmuje się Schetynę, zdecydowanie nope.
Stosując moją osobistą definicję klasy średniej („życie bez strachu o jutro”) do której chyba się łapię, a nie będąc klasą wyższą (czyli: bez sprawczości poza najbliższym kręgiem zawodowym) – chyba jestem zadowolony z miejsca, w którym jestem. Znaczy się – chciałbym więcej zarabiać, mieć więcej czasu, częściej wakacje, etc. etc. etc., ale nie jest źle.
Czy chciałbym przeskoczyć do klasy wyższej? Chyba jedyny powód, to właśnie ta sprawczość – że coś mogę więcej niż tylko „dla mnie”. Woźniak-Starak zrobił „Bogów”, bez nich by ich nie było, czyli uczynił świat lepszym odrobinę. Musk może sobie wysyłać rakiety w kosmos, na żywo to chyba jednak fajniejsze niż kolonizacja Alpha Centauri w „Cywilizacji”. Kaczyński może… a, w sumie to nie, wiele nie może, chyba tylko zepsuć. Zły przykład.
Ale tak, sprawczość to chyba jedyna pokusa być w klasie wyższej.
Do wyższej to nie, ale UMC to już tak. No co poradzę, że strasznie mi się podoba willa w Toskanii w posiadaniu szefa mojego szefa.
Po pierwsze, w kwestii LC/MC/UC i obszarników, gorąco polecam esej Michaela Churcha „3 Ladder Class System”. Oryginał odparował z internetów, ale tu jest kopia: link to meetup.com
Po drugie, ad rem, czyli odpowiadając na pytanie WO: tak, chciałbym awansować do klasy wyższej. Nie z powodu atrybutów bogactwa i władzy, tylko żeby wreszcie mieć czas i pieniądze by robić to co lubię i to o czym sobie czasem marzę. Chciałbym móc spokojnie korzystać ze swojego domu (uprawiać ogródek, czytać książki) oraz spełniać kreatwynie (pisać publicystykę i fikcję, programować, rysować i malować). Obecnie zapierniczam jak maszyna żeby utrzymać się w MMC, a osiągam to w pracy wymagającej pewnej wiedzy i umiejętności (także społecznych), która wszakże męczy mnie bardzo i nie jest kreatywna, a w każdym razie nie na sposoby wymienione powyżej. Po pracy i w weekendy mam czas na ogarnięcie zaległości z tygodnia, załatwienie spraw, które w cywilizowanym kraju załątwione byłyby same przez się (edukacja dziecka, medycyna), niekiedy na obejrzenie lub przeczytanie czegoś, o samorealizacji na polach kreatywnych można zapomnieć. Zostanie bogatym rentierem, który może sobie bohomazić, grafomanić i bieda-programować byłoby dla mnie spełnieniem marzeń.
Relewantny fragment z Churcha:
High Gentry (G2, 2.45%) tend to come from elite colleges and traditionally gravitated toward “junior executive” roles in medium-sized companies, innovative startups, management consultancies, and possibly investment banking (which facilitates the G2-E4 transition). But G2’s wouldn’t be caught dead in jobs that seem perfectly fine to G3’s, which they view (often rightly) to be dead ends. Having interesting, respected work is important to G2’s. To a G2, being a college professor, scientist, entrepreneur, or writer are desirable jobs. Creative control of work is important to G2’s, although not all are able to get it (because creative jobs are so rare).
Pasuje jak ulał.
Ech, po pierwsze ucięło kawałek:
Members of this social class aggressively manage their careers to get the most out (in terms of intellectual and financial reward) of their careers, but what they really want is enough success and money to do what they really value, which is to influence culture.
A jako przykłąd bogatego UC który może się realizować ahtystycznie: Tomasz Gudzowaty, fotograf. Też bym tak chciał.
Ja jakoś lepiej znam jedną osobę z małymi milionami: samodzielny prawnik, specjalista w dobrze płatnej dziedzinie (wolny strzelec poza dużymi kancelariami od lat, zagraniczni klienci itd). Niezamożni rodzicie ze wschodniej PL, brak odziedziczonych mieszkań i tym podobnych, jedyne co to pewien kapitał kulturowy polskiej inteligencji („musisz iść na studia”, ale bez taty profesora), „matura zaliczona na 5” oraz dużej klasy inteligencja. Po studiach praca w kancelarii, wybicie się i wyrobienie w swojej niszy nazwiska, a potem rozsądna monetyzacja na własny rachunek.
I takie obserwacje – bardzo „wyluzowany”, bez marmurów i złotych klamek. Prawdziwa wyższa klasa średnia co żyje z pracy swoich rąk i głowy. Funkcjonuje w rytm takiej sinusoidy:
Faza 1 wzrost korzyści krańcowej: Między pierwszymi 100k PLN netto rocznie a 1 M PLN zarobków, radykalna zmiana statusu, spłacanie kredytów mieszkaniowych (swoich i żony), wyprowadzka w ładne miejsce poza Wawę (urok pracy jako wolny strzelec), ładne mieszkanie (ale nie dom bo po co tyle m2) plus zakup 20 ha lasu („zona pochodzi z okolic i taki ładny teren”) i postawienie na nim 100m2 drewnianego domku (nawet nie ma porządnego pokoju gościnnego nad czym boleje 😉 na weekendy.
Faza 2 (obecnie, spadek korzyści krańcowej z $$): droga między 1 mln a 5 mln rocznie netto. Jest pewnie w połowie. Nic się nie zmienia. Samochód ten sam (10 letnie Audi A6 to nie 10 letnia Skoda ale jednak też nie nowy jaguar), żona ta sama, żyrandol ten sam.
Faza 3 (za parę lat?, czasowo to jak mu stuknie jakieś 50+ lat – ponowny wzrost): 5 mln+ – z rozmów wynika, że to będzie moment kiedy więcej będzie generował z kapitału niż z bieżącej pracy i to da mu trochę oddechu, że nie musi a może a to – wg niego – duża różnica. I to też będzie właśnie moment wejścia do klasy wyższej – w mojej ocenie. Ale nie będzie to karykatura jak z filmu, złotych klamek się nie spodziewam, facet nie był chętny aby zatrudniać pomoc do sprzątania a co tu mówić o butlerze. Raczej trochę mniej pracy a więcej podróżowania albo będzie sadził więcej zielska w tym swoim lesie.
I taki model bym chciał dla siebie, ale niestety ten pociąg już odjechał…
BTW, mówiąc o klasach – raczej w ogóle ignorowałbym kwestię „czy jest od 1500 na rękę, czy od 5000”. Na mój użytek, tak jak pisałem: jeśli nie boisz się o jutro, a pojedynczy wypadek nie niszczy twojego życia – to już jesteś w klasie średniej. Jeśli masz jakąś władzę nad innymi, w kręgu szerszym niż zawodowy i jest to raczej stałe – to już jesteś klasa wyższa.
Wiem, że to cholernie nieprecyzyjne, bo na wyższą łapie się w takim układzie jakiś burmistrz dziesięciotysięcznego miasta (byleby był „odwieczny”), a na średnią – kilkakroć bogatszy od niego przedsiębiorca, ale próba podzielenia kilkudziesięciu milionów ludzi na trzy (lub nawet dziewięć) klas powoduje, że do każdej łapią się naprawdę różni ludzie.
Natomiast o tyle lubię tę definicję – że uwzględnia również społeczne zależności. Jak jesteś studentem w Warszawie, który nie zarabia za wiele, ale ma rodziców, po których odziedziczy firmę, wujka-prawnika, ciotkę-lekarza i znajomych w administracji rządowej, to jest „bardziej” średnioklasowcem, niż osoba, która nominalnie zarabiając więcej dostępu do tego kapitału społecznego nie ma.
I tak – wielkim osiągnięciem państwa opiekuńczego jest to, że zapewniając możliwie szeroko bezpieczeństwo, tworzy szeroką klasę ludzi, którzy nie muszą się bać, że po złamaniu nogi wypadną z obiegu.
Nie każdy jest taki skromny jak komcionauci, jest tez alternatywne podejście:
„I wanna be a billionaire so freakin’ bad
Buy all of the things I never had…”
Z przejściem do klasy wyższej (a dokładnie z przeskoczeniem na wyższą półkę majątkową) sprawa jest od dawna znana i opisana. Trzeba być do tego przygotowanym. Wygrana w totolotku czyli wzbogacenie z dnia na dzień dla ludzi z klasy niższej to nie jest z reguły historia z happy endem – wiele przypadków kończy się powrotem do stanu poprzedniego. Sportowcy zawodowi w USA po zakończeniu kariery w 70% bankrutują. Najlepszym przygotowaniem jest czas – o ile nie jesteśmy w tym stanie od urodzenia, to najlepiej jeśli bogacenie się jest powolne i jest czas aby się odnaleźć w nowym stanie.
Sam jestem na ścieżce migracji w górę która trwa już bardzo długo, i mój plan jest taki: zasoby uzbierane – poczucie bezpieczeństwa jest, pracuje bo lubię a nie dlatego ze muszę, a osoby z zewnątrz nie domyślają się mojego stanu. Zakupy w biedronce i samochód z poprzedniego stulecia. Manifestowanie poziomu majątkowego powoduje tylko niepotrzebne utrudnienia życiowe.
@TerryPratchettsTerriblePosterchild
„A jako przykład bogatego UC który może się realizować ahtystycznie: Tomasz Gudzowaty, fotograf.”
Uwierz mi, tam fotografują bardziej pieniądze niż pan Gudzowaty. Pieniądze decydują, że może przez miesiące polować z kontenerem sprzętu na fotogeniczne ustawienie się trzech słoni pod drzewem [1] – a przeważnie w tej kategorii („Stada słoni pod drzewem”) zdobywa on swoje fotograficzne trofea, podobnie jak sportowo nastawieni bogacze zdobywają je w kategorii żeglarstwo czy jeździectwo.
Przypadki, że arystokrata-rentier stworzył coś naprawdę wartościowego się zdarzają (di Lampedusa, Turgieniew), lecz znacznie rzadziej niż sugerowałaby dostępność zasobów, jaka przysługuje tym ludziom. Dawniej, mniej więcej do czasów oświecenia, zdarzały się częściej – arystokracja była klasą twórczą, przewodzącą intelektualnie. Obecnie klasa wyższa jest intelektualnie jałowa: homogeniczna, wsobna, nastawiona na ukrywanie i ochronę majątków. Jeżeli naprawdę chcesz tworzyć, musisz walczyć o twórczy oddech w nawale życia (jak to opisałeś).
[1] link to media.newyorker.com
>Uwierz mi, tam fotografują bardziej pieniądze niż pan Gudzowaty.
Wierzę. Natomiast jednak do p. Gudzowatego należy decyzja, żeby pieniądze, które ma, przeznaczyć na fotografowanie, a nie na – dajmy na to – kąpiele w szampanie z dziwkami i szampanem. Czy co tam bogaci robią
To już coś.
@Grinning_Somnambulist
Można też jednak rzec, że skoro nie jesteśmy jako społeczeństwo w stanie wyeliminować dziedzicznych majątków jako źródła pozycji społecznej to lepiej aby majątki owe były wydawane na szampana i usługi seksworkerek (byle pełnoletnich i dobrze opłacanych), względnie na inne produkty i usługi adresowane do klasy wyższej, niż na wypychanie z rynku (zamówień, wydawnictw, nagród) mniej majętnych profesjonalnych fotografów/ artystów.
Ja to w ogóle nie rozumiem, nad czym się tu zastanawiać. Mieć pieniądze czy nie mieć, to pytanie na serio? Mam wrażenie, że raczej gospodarz i część komcionautów robią sobie słodkie cytryny i kwaśne winogrona. „Nie, nie, bycie miliarderem to coś okropnego, zupełnie nie dla mnie, gdzie by mi się chciało tak nic nie robić cały dzień, a podcieranie tyłka plikiem dwustuzłotówek musi być takie niemiłe”.
Pieniądze dają władzę, ale nie tyle (czy nie tylko) władzę nad innymi, ale prawdziwą władzę nad sobą. Jak masz miliardy, to naprawdę możesz decydować o tym, czy ci się chce iść słuchać Wagnera czy sobie puścisz Dodę. Możesz mieć wszystkich prawdziwie w dupie, a nie tylko udawać, że tak jest, jak cała reszta świata. Jasne, ludzie, którzy dorobili się milionów czy miliardów, muszą być ostro popieprzeni w głowach i dlatego wydaje mi się, że cokolwiek muszą (patrz przykład kolegi, którego znajomy zarabia 1-5 mln rocznie, z czego już dużą część stanowią zarobki z kapitału, a wydatki ma pewnie 1/10 tego i wmawia sobie, że pracuje, bo musi).
Także ja bym z miłą chęcią przyjął te miliardy, jeśli dajecie. Jedyne, co mnie zniechęca, to obrzydzenie samym faktem, że kapitał wprost oznacza czerpanie zysku z pracy innych. Ale dałbym radę żyć z takim obrzydzeniem, może bym wpłacił pół procenta na jakąś organizację charytatywną.
To prawda, acz skala niekoniecznie jest na tyle duża, by było to jakoś znaczące. Ja ze swojej strony miałbym raczej zarzut, że mając do dyspozycji zasoby – nie przeznaczają ich na organizowanie czegoś „sensownego”. Już łatwiej mi przełknąć umownego Muska z umownym Bezosem – wiadomo, wyzyskiwacze, ale jednak ten lot w kosmos. I, ech, gdyby ich Kapitan Państwo przycisnął na okoliczność wyzysku…
@wo & obszarnik
„Z definicji jeśli ktoś musi pracować (a więc: w stroju roboczym doglądać swoje rolnicze imperium), jest „tylko” wyższą średnią.”
No tak, ale co to znaczy „musi”? Ja bym pewnie na jego miejscu sprzedał to wszystko, obdzielił dzieci (niech robią co chcą) a sam, konsumując ułamek majątku żył całkiem nieźle aż do śmierci, zajmując się przyjemnościami i kontemplując święty spokój. On tego nie zrobi, bo on autentycznie kocha to całe rolnictwo, nowe technologie itd., sam siebie widzi i definiuje poprzez to co robi. Więc w tym sensie musi.
Dziwi mnie, że jest tutaj tyle komentujących zachwycających się jakimś Bezosem czy innym Muskiem. Chyba każdy kto regularnie czyta WO powinien wiedzieć, że jak chcemy mieć te loty na księżyc to ponownie powinniśmy zbudować socjaldemokrację. Żaden bogaty patafian nie wyśle człowieka na księżyc.
Jest jeden i jestem to ja. I nie jest to zachwyt, raczej smutna konstatacja – bo naprawdę wolałbym 90% podatku dla Bezosa i Kapitana Państwo, który przeznacza forsę na infrastrukturę, badania i Lot na Marsa. Jak tylko się taka opcja pojawi… chłechłechłechłe.
>No tak, ale co to znaczy „musi”? Ja bym pewnie na jego miejscu sprzedał to wszystko, obdzielił dzieci (niech robią co chcą) a sam, konsumując ułamek majątku żył całkiem nieźle aż do śmierci, zajmując się przyjemnościami i kontemplując święty spokój.
Wciąż nie byłaby to klasa wyższa, a po prostu bogaty rentier. Przynależność klasowa to jednak również pewne zakorzenienie w społeczności (tu: innych bogatych) i stosowanie się do wzorców tejże społeczności.
@wo
Cóż, wywodzę się z klasy niższo-średniej (rodzina urzędniczo-nauczycielska) w pierwszym pokoleniu. Sam jednak, jako prowincjonalny prekariusz, nie mam złudzeń co do swojej aktualnej pozycji klasowej. Chociaż kiedy wreszcie napiszę ten artykuł lub opowiadanie, które przyniosą mi jakieś konkretne pieniądze i zaproszenie do współpracy z czasopismem, które płaci autorom, wtedy z pewnością międzyklasowo awansuję.
Czy jednak ludzi z klasy niższej powinniśmy traktować jako nieuków, nie potrafiących posługiwać się poprawnie językiem? Weźmy na przykład moją babcię ze strony mamy – zwykłą góralkę z Czarnego Dunajca. Według opowieści rodzinnych, przed wojną chodziła ona przez Nowe Bystre i Gubałówkę (dzisiaj wiedzie tą trasą przyjemny szlak turystyczny), aby handlować na Krupówkach w Zakopanem (według tychże opowieści od 1938 roku korzystała w swoich wyprawach z nowo wybudowanej kolejki). Otóż moja babcia była wielbicielką poezji, szczególnie rosyjskiej. W domu rodzinnym mojej mamy może więc było ubogo, czytelnictwo jednak kwitło.
@Awal Biały
„(…) arystokracja była klasą twórczą, przewodzącą intelektualnie.”
Czytałem kiedyś książkę o historii geologii i paleontologii. Otóż wielka rolę w stworzeniu podstaw tych dziedzin odegrali „bawiący się młotkiem” brytyjscy dżentelmeni (tak poza tym przedstawiciele bardzo przykrej grupy społecznej). To jednak zupełnie inna tradycja intelektualna, niż w przypadku naszej pasożytniczej szlachty.
@Froz
„Ja to w ogóle nie rozumiem, nad czym się tu zastanawiać. Mieć pieniądze czy nie mieć, to pytanie na serio?”
To nie tyle pytanie o pieniądze, ile raczej o ich społeczny kontekst.
@mrb
„Cóż, wywodzę się z klasy niższo-średniej (rodzina urzędniczo-nauczycielska) w pierwszym pokoleniu. Sam jednak, jako prowincjonalny prekariusz, nie mam złudzeń co do swojej aktualnej pozycji klasowej. ”
Z opisu ewidentnie wygląda na niższą średnią. W dodatku (co naturalne) zreplikowaną po rodzicach.
„Czy jednak ludzi z klasy niższej powinniśmy traktować jako nieuków, nie potrafiących posługiwać się poprawnie językiem? ”
Odwrotnie – sama umiejętność poprawnego pisania po polsku (i jeszcze do tego obsługi MS Office!) w zasadzie gwarantuje przynajmniej niższą średnią. Więc jeśli ktoś tę umiejętność łączy z pracą fizyczną, to jest w tym pewna Rozbieżność.
„W domu rodzinnym mojej mamy może więc było ubogo, czytelnictwo jednak kwitło.”
To tak jak w moim! Dzieci z rodzin robotniczych miały często w rodzinie np. samochód i kolorowy telewizor. A my, inteligenckie gołodupce, tylko książki i płyty. Jak ja wtedy zazdrościłem dzieciom, które miały rodziców pracujących w hucie Warszawa!
@kubawu
„No tak, ale co to znaczy „musi”?”
Człowiek jest istotą społeczną. Całkowicie poza systemem klasowym może więc żyć tylko jako eremita (albo Unabomber). Większość nie ma na to ochoty, jednak chce mieć rodzinę, jakieś życie towarzyskie itd. I nawet przy iluzji pełnej dobrowolności, jednak Tak Się Jakoś Składa, że kumpli i kandydatów na Significant Other szukamy wśród ludzi z grubsza z tej samej klasy społecznej.
@Awal Biały
Dzięki za odpowiedź.
„Uwierz mi, tam fotografują bardziej pieniądze niż pan Gudzowaty.”
To mi aboslutnie nie przeszkadza. Chętnie miałbym tyle pieniędzy, żeby pomagały mi podnająć artystów żeby zilustrowali pomysł lub scenariusz, itd.
„Przypadki, że arystokrata-rentier stworzył coś naprawdę wartościowego się zdarzają (di Lampedusa, Turgieniew), lecz znacznie rzadziej niż sugerowałaby dostępność zasobów, jaka przysługuje tym ludziom.”
Przeżyłbym pewnie bycie średnim pisarzyną i kiepskim artystą, czerpiąc satysfakcję z zabawy samym procesem.
„Jeżeli naprawdę chcesz tworzyć, musisz walczyć o twórczy oddech w nawale życia (jak to opisałeś).”
Niestety logika podpowiada mi to samo. Ale emocje pozostają. Dlatego na pytanie dotyczące awansu do UC, odpowiadam „skawpliwie tak!”
Jeszcze jeden przykład „kosztów klasowości” przyszedł mi do głowy, tym razem literacki. Prus był jednym z najlepszych polskich obserwatorów klasowości – i w co najmniej dwóch jego książkach jest o tym. Pierwsza to oczywiście „Lalka”. Wiadomo, Wokulski jest taką MMC, może nawet UMC, ale do klasy wyższej już nie tak łatwo awansuje, mimo że to gołodupce, biedniejsze od niego. Nie da się kupić, trzeba zostać wpuszczonym, a to kosztuje. I pobyt w tejże też będzie kosztować, więc „sprzedam wszystko i będę żył z renty” raczej nie jest aż tak zachęcające, bo trzeba stale wydawać.
Drugi przykład to – niedoceniona zdecydowanie „Placówka”. Tam jest to samo, klasowość co prawda wiejska, ale co z tego: Ślimak jest jakąś LMC, w którymś momencie zaczyna trochę lepiej zarabiać i co? I to samo. Nowa przynależność klasowa, która objawia się prawem – nieformalnym – do siedzenia w pierwszej ławce w kościele, też kosztuje. Od razu ksiądz pleban chce, by Ślimak wydał pieniądze na woskowe świece do ołtarza – a ponieważ bohater, jako biedota, nie za bardzo rozumie nowe reguły gry, to zostaje przez społeczność wykluczony. Znowu: awans klasowy kosztuje i wymaga przyjęcia nowych reguł gry, nie wystarczy być bogatym.
Skądinąd te napięcia klasowe też rewelacyjnie pokazuje Reymont w „Ziemi Obiecanej”, ci wszyscy zdeklasowani, acz mający kapitał kulturowy szlachcice, pracujący u łódzkich biznesmenów. Mogą się jeszcze pocieszać klasową wyższością, ale bez obaw: może nie dzieci, ale wnuki tych parweniuszowskich biznesmenów już niczym – jeśli chodzi nie będą się odróżniać. Z wyjątkiem dużych pieniędzy, oczywiście.
@froz
„Pieniądze dają władzę, ale nie tyle (czy nie tylko) władzę nad innymi, ale prawdziwą władzę nad sobą. Jak masz miliardy, to naprawdę możesz decydować o tym, czy ci się chce iść słuchać Wagnera czy sobie puścisz Dodę. Możesz mieć wszystkich prawdziwie w dupie, a nie tylko udawać, że tak jest, jak cała reszta świata. ”
Właśnie dlatego to jest taki Cholernie Ciekawy Temat, że praktyka pokazuje, że jednak jest inaczej. Człowiek, który będzie miał „prawdziwie wszystkich w dupie” skończy jako samotny, a więc prawdopodobnie także również nieszczęśliwy (bez względu na to, jak bardzo marzymy – czasem – o spokojnym, cichym wieczorze, mało kto chciałby rzeczywiście totalnie nie mieć nikogo).
Tymczasem awans klasowy oznacza, że zerwie się przynajmniej część Twoich dawnych więzi społecznych, a te nowe, zawiązane tuż po awansie, będą powierzchowne. Hejt Sinatry w tym filmie nakłada się na jego prawdziwe doświadczenia – ciężkim wysiłkiem wyszedł z samego dołu na sam szczyt, zyskał nowych przyjaciół, a kiedy potem znowu zleciał na dno, oni nagle nie odbierali od niego telefonów. Gdy powstaje ten film (1956) Sinatra jest świeżo po powrocie na sam szczyt, na który znowu wrócił ciężką pracą. Ale kiedy jego postać mówi, że tam na szczycie nie ma prawdziwej przyjaźni, to samo czuje wypowiadający tę kwestię aktor.
@bobak
„Do wyższej to nie, ale UMC to już tak. No co poradzę, że strasznie mi się podoba willa w Toskanii w posiadaniu szefa mojego szefa.”
Tylko że my w MMC załatwiamy to stosunkowo prosto – na booking.com masz od grzmota ofert „willi w Toskanii do wynajęcia”. I ja tam byłem i prosecco piłem. Nie musisz mieć browaru, żeby się napić piwa.
@wo
„na booking.com masz od grzmota ofert „willi w Toskanii do wynajęcia”.”
Jasne, ale mimo wszystko fajnie jest mieć kilka domów porozrzucanych po świecie, które urządzone są tak jak lubisz, w których masz swoje rzeczy, jedziesz kiedy chcesz nie oglądając się na nic, wiesz że w piwniczce masz wina jakie lubisz itp., itd. Zabierasz ze sobą kosmetyki i jedziesz. Tak samo jest z jachtem. Generalnie fajnie jest mieć i móc korzystać bez ograniczeń – mam ochotę korzystam tu i teraz, nie mam, nie korzystam. Nic mnie nie ogranicza, bo stać mnie, żeby były i czekały.
Na booking.com i w innych wypożyczalniach tego nie osiągniesz. Sam z wypożyczalni korzystam, bo nie mam domów porozrzucanych po świecie, ale to nie jest do końca to.
@wo
„Jak ja wtedy zazdrościłem dzieciom, które miały rodziców pracujących w hucie Warszawa!”
Ha! (Four Yorkshiremen mode on) ja pochodzę z Górnego Śląska, beat this. Rodzice pracujący w Hucie Warszawa to jakieś popierdółki przy naszych górnikach z ich zarobkami i sklepami górniczymi, przy których niejeden Pewex wyglądał bidnie. A do zawodowej szkoły górniczej można było iść sporo przed ukończeniem podstawówki. Moja matka polonistka dostała kiedyś z jakiegoś Caritasu dwudziestoparoletniego górnika do indywidualnej nauki, który był literalnym analfabetą. Czasem uczyła go w domu, więc pamiętam naocznie – było to dosłownie „Ala ma kota” i rozpoznawanie literek. To był fajny okres, bo koleś przynosił czasem fanty ze sklepów górniczych (była połowa lat 80-tych). Jak się kiedyś dowiedział, ile matka zarabia… On by nawet do windy nie wsiadł za taką dniówkę.
Chyba nic lepiej niż PRL nie pokazuje, jak mało może mieć podział klasowy wspólnego z czystym statusem materialnym. No ale to był celowy, systemowy zabieg. „Porządny” kapitalizm miewa jednak nie tak bardzo odmienne mechanizmy.
@TerryPratchettsTerriblePosterchild
„Przeżyłbym pewnie bycie średnim pisarzyną i kiepskim artystą, czerpiąc satysfakcję z zabawy samym procesem.”
Przy nieograniczonych środkach to się zbliża niebezpiecznie do przypadków typu Florence Foster Jenkins (beztalencia pompowanego przez żyjące z jego pieniędzy otoczenie). Owszem, może jesteś Turgieniewem/ di Lampedusą, który w podróżach między Lago di Garda a Biarritz niespiesznie skomponowałby Arcydzieło – lecz zauważ, że nawet wówczas klasowa przynależność zawęża krąg tematów: z Twojej perspektywy wszystko, co warte byłoby opisania to upadek obyczajów, gorycz dekadencji…
@bartolpartol
„mimo wszystko fajnie jest mieć kilka domów porozrzucanych po świecie, które urządzone są tak jak lubisz, w których masz swoje rzeczy, jedziesz kiedy chcesz nie oglądając się na nic, wiesz że w piwniczce masz wina jakie lubisz itp”
Jasne. Ale fajnie jest też tego wszystkiego nie mieć, za święty spokój. Takich willi musi ktoś doglądać, nie tak prosto znaleźć kogoś w Toskanii (i jednocześnie w Maladze i na Florydzie) komu można zaufać, że nie zrobi imprezy dla kumpli, nie wypije tego wina z piwniczki i nie zanieczyści basenu, a jak już znajdziesz, to on za dwa lata znajdzie lepszą pracę/przeprowadzi się/umrze i kłopot od nowa, a ten ktoś też co jakiś czas dzwoni i prosi o kasę na remont dachu, bo był grad, a no i musisz wybrać rodzaj dachówek, a to wymaga podania do lokalnych władz (tam są ścisłe rygory architektoniczne) itp. itd… Naprawdę, własna willa ma zalety, ale i wady nad booking.com, z całą pewnością jest dalece nieoczywiste co jest „lepsze”.
@pratchett
„To mi aboslutnie nie przeszkadza. Chętnie miałbym tyle pieniędzy, żeby pomagały mi podnająć artystów żeby zilustrowali pomysł lub scenariusz, itd.”
Ponieważ trochę robię w branży jako-tako kreatywnej, uwierz mi, że w rzeczywistości jest inaczej. Próbie stworzenia czegokolwiek towarzyszy straszliwa Niepewność. Nie wiesz, czy twój utwór – upraszczając – śmieszy tam gdzie ma śmieszyć. W klasycznej sytuacji twórca z MMC przebija się przez pewną elementarną selekcję – wydawca, redaktor, producent itd. To bywa niemiłe, ale ogólnie daje ci pewną siatkę bezpieczeństwa, że ci ludzie uchronią cię przed samoośmieszeniem czy jakąś wielką kompromitacją.
Kiedy masz taką pozycję, że sam sobie możesz opublikować dowolną książkę własnym sumptem, to kończysz jak Andrzej Żuławski, który też nie pozwalał w swoich książkach poprawić choćby przecinka. I przeszedł do historii nie jako wielki artysta, tylko jako kabotyn, bo ostatnie lata przesłoniły jego osiągnięcia z początku kariery.
Jeśli ci zależy na jakości tego co tworzysz, *chcesz* mieć ten dodatkowy filtr. A paradoks jest taki, że jeśli sobie wynajmiesz redaktora czy producenta, on będzie pracował dla ciebie, a nie dla wydawnictwa, a więc: nie powie ci tak do końca szczerze „stary, tu przywaliłeś”.
Frank Sinatra to przeżył przy swojej bodajże największej katastrofie, nabzdyczonej superprodukcji „The Watertown”. Nikt go nie mógł powstrzymać, bo miał własną wytwórnię. No i…
@bartolpartol
„Jasne, ale mimo wszystko fajnie jest mieć kilka domów porozrzucanych po świecie, które urządzone są tak jak lubisz, w których masz swoje rzeczy, jedziesz kiedy chcesz nie oglądając się na nic, wiesz że w piwniczce masz wina jakie lubisz itp., itd.”
No właśnie to nie jest takie proste. Żeby tam naprawdę cały czas w pogotowiu czekała np. czysta pościel i ręczniki, musisz utrzymywać tam personel sprzątający (dbający o ogród, zapewniający ochronę itd). A więc przynajmniej musisz im dać znać „przyjeżdżam jutro, spadajcie”. Albo mieszkać z nimi na tej samej posesji, co jest dla mnie jednak ubercreepy.
Nie zapominaj, że dom – pozostawiony sam sobie – szybko się zmieni w postapokaliptyczną scenografię. Chwasty, gniazdo szerszeni, eksplozja bojlera w piwnicy (która zniszczy tę kolekcję wina), itd.
@midnight_rambler
Na początku nie wiedziałem o jakiej windzie mówisz. A po chwili zajarzyłem, że to po prostu „szola” 😉
@wo
…zerwie się przynajmniej część Twoich dawnych więzi społecznych, a te nowe, zawiązane tuż po awansie, będą powierzchowne…
Tak. I to chyba uniwersalna zasada.Nie trzeba szukać tak wysoko. Nie trzeba od razu wpadać w klasę wyższą. Studenckie, wydawałoby się dozgonne przyjaźnie, zawiązane na autostopie czy żeglarskich bieda rejsach, nagle znikają gdy jeden z przyjaciół, któremu trochę lepiej się powiodło chce czegoś więcej, czyli niestety drożej, a drugi, którego prostu nie stać na takie wypady, nie chcąc być takim ubogim krewnym rezygnuje. Na początku nadal spotykają się, bo przecież łączy ich na przykład ta sama muzyka, książka czy film, jednak ten drugi zaprasza do kawalerki po babci, a ten któremu lepiej się powiodło, choć wcale nie jest obrzydliwie bogaty, ma już swój dom(na kredyt) z ogródkiem. Przyjaźń gdzieś znika i nie ma na to rady.
Znam to.
@WO
„Nie zapominaj, że dom – pozostawiony sam sobie – szybko się zmieni w postapokaliptyczną scenografię.”
Oczywiście prawdziwa UC ma ludzi od zarządzania pracującymi dla nich robotnikami – w praktyce żona miliardera informuje majordomusa, że należy przygotować willę w Taorminie – wtedy majordomus dzwoni do sycylijskiego nadzorcy, aby przygotowali przyjazd. Jako UC nie musisz mieć na głowie żadnych dachówek ani administracyjnych formalności. Ale wprost proporcjonalnie do tej wygody postępuje alienacja od normalnego życia. Taka zupełnie praktyczna – lokalizacji, gdzie występuje niszowy rynek wyszkolonego personelu obsługi miliarderów jest na świecie nie tak wiele. Kilka z nich wymieniłem powyżej (Jezioro Garda, Biarritz…). Tam też koncentruje się rynek odpowiednich nieruchomości i innego typu usług (np. klinik medycyny plastycznej czy „family offices” – specjalistycznych firm księgowych prowadzących sprawy ultra-bogatych rodzin). Życie UC, który nie chce zbrudzić sobie rąk dachówką, przebiega w niszach wystandaryzowanego luksusu, przewidywalnego i niekiedy pachnącego naftaliną – siłą rzeczy nowe trendy i gusta docierają tam z opóźnieniem. Zjawiskiem, które jest temu najbliższe w Polsce są chyba pałace biskupie i inne prestiżowe obiekty kościelne – klasyka wnętrzarska lat 90-tych w wydaniu Premium Gold.
@WO
„W klasycznej sytuacji twórca z MMC przebija się przez pewną elementarną selekcję – wydawca, redaktor, producent itd.”
Robiąc w branży kreatywnej i będąc fascynatem popkultury nie możesz nie znać kontrprzykładów, ot choćby takich jak J.K. Rowling czy Stephen King (toutes proportions gardées – bynajmniej nie uważam się za niezrozumianego geniusza, co podkreślam na wszelki wypadek). Czyli ten gwarant jakości nie zawsze spełnia swoją funkcję (znowu – co nie znaczy, że jestem fanem self-publishingu itp.).
@terry
„Robiąc w branży kreatywnej i będąc fascynatem popkultury nie możesz nie znać kontrprzykładów, ot choćby takich jak J.K. Rowling czy Stephen King ”
Oboje zaczynali od zera, więc wiedzieli, że przynajmniej raz przeszli tę próbę, „czy naprawdę mam talent”. I oboje sami siebie poddają testom typu „czy dobrze się sprzeda także książka nieznanego autora Roberta Galbraitha”.
@utrzymanie posiadłości i służba
To akurat proste do załatwienia – zatrudnia się ludzi mieszkających obok/w sąsiedniej wsi. Tacy ludzie mogliby prowadzić działalności gospodarcze jeżeli w okolicy jest więcej takich willi jak nasza. W końcu tak działa przemysł turystyczny – organizatorzy współpracują z miejscowymi agencjami ogarniającymi np. transfery lotnisko-hotel.
@pytanie z notki
Osobiście – chętnie zostałbym milionerem w jakiś niezbyt nieetyczny sposób (ten torolotek np. jeżeli bym jakimś cudem zagrał). Miliarderem już nie – choćby ze względu na bezpieczeństwo osobiste, milioner może liczyć na to, że się ukryje (zwłaszcza parunasto-parodziesięciomilioner). Od miliarda w górę jest to chyba niemożliwe, więc dochodzą rozmaite koszta (nie tylko finansowe) życia pod ciągłą ochroną.
Czasami tylko człowiek zobaczy komunikat o jakichś nieszczęsnych uchodźcach czy dzieciach umierających z głodu. Wtedy tak – zdecydowanie chciałbym móc rzucić sumą realnie coś zmieniającą (abstrahuję tu od rozmaitych problemów związanych z transferem miliardów, zwłaszcza w różne nieciekawe miejsca na świecie).
@s.trabalski
„To akurat proste do załatwienia – zatrudnia się ludzi mieszkających obok/w sąsiedniej wsi”
Jasne, ale w efekcie ten niby-twój dom okazuje się w końcu być odwiedzany przez jakieś tłumy obcych ludzi. Więc w sumie… już lepiej wynająć cudzy na miesiąc i nie być do niczego uwiązanym, tylko raz Toskania, raz Bretania.
Czy ja wiem? Wizyty Twojego agenta ograniczałyby się do przycięcia żywopłotu czy trawnika, ogólnej kontroli czy dom stoi a bojler nie grozi wybuchem. Jeżeli bywałbyś rzadziej doszłoby jakieś okresowe sprzątanie. No i te ręczniki i lodówka przed Twoim przyjazdem.
Drugi argument – pełna zgoda, tylko why not both? Przecież stać Cię na weekendy w winnicy albo rancho i wyjazdy w inne miejsca, żeby się nie zanudzić:) Ślad węglowy oczywiście pomijamy.
@wo
„Jasne, ale w efekcie ten niby-twój dom okazuje się w końcu być odwiedzany przez jakieś tłumy obcych ludzi. Więc w sumie… już lepiej wynająć cudzy na miesiąc i nie być do niczego uwiązanym, tylko raz Toskania, raz Bretania.”
No, faktycznie bycie milionerem jest do rzyci, a wyszukiwanie wad bycia kimś takim jest urocze i poprawia nam wszystkim humor. Generalnie sprawy posiadania domów rozrzuconych po świecie jest do ogarnięcia, ale nie zajmuje mnie to wcale, bo ich nie mam. Jak będę je miał to się będę martwił. W każdym razie, wbrew wszelkim wadom, wolałbym mieć, niż nie mieć. Co najwyżej bym się ich pozbył gdyby posiadanie ich stało się upierdliwe. O tak, po prostu, bo byłoby mnie stać.
@s.trabalski
Ale proszę, nie fantazjuj. Posiadanie willi w Toskanii wiąże się z dwiema alternatywami z non-daturowym tertiumem: albo zajmuje to na stałe niepomijalną część umysłu, stanowi nieusuwalny element kalendarza i wymaga okazjonalnych niedogodności (typu: muszę skoczyć do Toskanii, nie dla przyjemności, ale żeby załatwić pewne sprawy), albo wpasowuje się z sarkastryczą wizję statusu rock-star z piosenki Joe Walsha:
„I have a mansion but forget the price
Ain’t never been there, they tell me it’s nice
I live in hotels, tear out the walls
I have accountants, pay for it all”
Obydwie opcje jak najbardziej czynią sensownym alternatywną postawę: „to nie dla mnie, wolę booking.com”, gdzie zwyczajnie masz problem/absurd z czapy, a wciąż możesz bywać w Toskanii, mieszkając w willi i popijając wino.
@bartolpartol
„W każdym razie, wbrew wszelkim wadom, wolałbym mieć, niż nie mieć. Co najwyżej bym się ich pozbył (…)”
To oczywiste, ale odnosisz się do banalnej kwestii „wolę mieć siedmiocyfrowy majątek niż go nie mieć”. Tylko to jakby inny temat – fajnie jest mieć willę, bo mogę sprzedać, a kasę przepić. Tyle że to jakby jedocześnie obala kwestię „status UC jest fajniejszy niż MC, bo mam willę”. No właśnie nie bardzo, bo jeśli jej główną zaletą jest uzyskanie dodatkowych środków na fajne życie (dużo kasy na alkohol) na poziomie LC/MC, to raczej argument w drugą stronę.
@willa w Toskanii
Financial Times ma taki dodatek How to spend it dla wannabe miliarderów i tam kiedyś był art o logistyce bycia bogatym. Punkt przecięcia to 1 mld USD bo wtedy te wszystkie atrybuty bycia bogatym można utrzymać z bieżących wpływów. Wszystko poniżej to na zachodnie warunki klasa wyższa wg ch ujęcia. I okazuje się ze są specjalne agencje dostarczające czegoś w rodzaju szefów sztabu, domu czy czy jak to nazwać, takich sekretarko asystentek co wszystko wiedzą i załatwią. Wiele banków z uk czy Szwajcarii specjalizuje się właśnie w obsłudze takich osób, ich kasy oraz potrzeb. Są tez np szkoły butlerow, podawali nawet zarobki jakby ktoś chciał: ok 100k gbp rocznie. Czytając ten art życie takiego kogoś wyglądało wersja light serialu the crown. W samym FT jest taki dziennikarz co ma na poły satyryczny felieton rich people problems i kiedyś wywodził jaki to super interes zrobił kupując drugi dom w Szwajcarii bo ceny wzrosły i sporo zarobił na domu do którego jeździ raz na trzy lata.
Co do samej willi w Toskanii czy Hiszpanii to warto pamiętać, ze ten z Was co jest w naszych warunkach członkiem wyższej klasy średniej i ma domek weekendowy na działce w takim Zegrzu, w warunkach Londynu czy Paryża miałby właśnie dom w Toskanii bo taniej i cieplej, nie mówiąc o Hiszpanii. Już teraz w cenie mieszkania w jakiejś odnowionej „luksusowej” kamienicy w Warszawie da się kupić sporą wille i kawał ziemi w Toskanii. Mam w głowie info ze coś ok 1 mln domów w Hiszpanii to są właśnie tzw drugie domy.
@redakcja książek
Mam wrażenie, że drastyczne obniżenie poziomu książek Joanny Chmielewskiej po 1989 roku miało związek z brakiem (lub osłabieniem) redakcji. Nawet jeśli redaktor był, to stał na słabszej pozycji.
Autorka była pewna swojej nieomylności i doskonałości, a właściciele byli pewni, że tak czy inaczej się sprzeda.
@bartolpartol
” Jak będę je miał to się będę martwił. W każdym razie, wbrew wszelkim wadom, wolałbym mieć, niż nie mieć. Co najwyżej bym się ich pozbył gdyby posiadanie ich stało się upierdliwe. ”
No tylko teraz już jesteś trochę jak ktoś, kto w dyskusji „czy lepiej mieć fiata czy forda” opiewa zalety forda, że zawsze można go sprzedać i kupić fiata.
@obywatel
„Mam w głowie info ze coś ok 1 mln domów w Hiszpanii to są właśnie tzw drugie domy.”
I to one są właśnie do wynajęcia – bo zazwyczaj właściciel np. korzysta w sierpniu, a wynajmuje w lipcu, lub odwrotnie. But then again, o ileż fajniej w takim razie po prostu wynająć raz tu, raz tam, nie mieć tego przez rok na głowie.
@wo
„No tylko teraz już jesteś trochę jak ktoś, kto w dyskusji…”
Nie, ja po prostu napisałem trochę naokoło, że walą mnie problemy bogatych ludzi, ale być może się im przyjrzę gdy sam, jakimś cudem, stanę się bardzo bogaty. Tymczasem uważam, że posiadanie domów rozsianych po całym świecie oraz luksusowego jachtu jest po prostu fajne.
„właściciel np. korzysta w sierpniu, a wynajmuje w lipcu, lub odwrotnie”
No to jest słabe. Nie ścierpiałbym, że ktoś obcy kręci mi się po chałupie. Wtedy faktycznie lepiej coś wynająć niż posiadać. Ale od tego jest się bardzo bogatym, żeby nie musieć wynajmować swoich chałup. Chyba, że jest się sknerą i chciwym chujem, tylko, że wtedy ma się smutne życie.
@bartol
„No to jest słabe. Nie ścierpiałbym, że ktoś obcy kręci mi się po chałupie.”
W praktyce – ktoś musi. W *najlepszym* wypadku ekipa sprzątająco/ogrodnicza. Wytnę Twoje dalsze komentarze prowadzące do takiej odpowiedzi.
@wo
Pelna zgoda. Ja na własność ani domku w Zegrzu ani w Toskanii. Z mld $£¥ to bym co pół roku to albo tamto wynajął. Podejrzewam, że jest ileś super rezydencji które da się tylko wynająć. Jakieś rancho Sinatry czy coś…
@obywatel „Podejrzewam że jest ileś super rezydencji które da się tylko wynająć”
Ba, przecież nawet super jacht Kulczyka można było wynająć (albo i nadal można, co będzie tak stał). Oczywiście że jest cała oferta dla chętnych.
@bartol Przyznaj się, ani Ty ani nikt z bliskiej rodziny nie mieszkał w wolnostojącym domu, co? Przecież to jest ciągły zapieprz i wydatki. Po tym względem dom letni różni się od całorocznego głównie tym, że bywasz tam dużo rzadziej.
Wspomniałaś też o jachcie – jeżeli masz _swój_, to już nawet nie wspominając kosztów utrzymania i napraw, albo pływasz nim ciągle po tej samej zatoczce albo ktoś ci go musi przeprowadzić na inne morze. Kolega niemal co roku ma takie fuchy.
Tak sobie myślę, że ludzie *naprawdę* bogaci to mają ludzi, którzy mają swoich ludzi od ogarniania takich rzeczy jak podstawienie jachtu czy opieka nad rezydencjami, więc dla nich ta cała logistyka jest niezauważalna (jak to zacytował kolega midnight_rambler). Jak ktoś ma te 2-3 domy na różnych kontynentach i musi się martwić dachówką czy bojlerem w piwnicy to jest zwykłą bieda-UMC, a nie UC.
A po drugie primo, to pewnie tacy ludzie mają inny mindset. Jajako człowiek pracy podzielam opinię Gospodarza, że obcy ludzie kręcący się po domu są „creepy” i „cringe’owi” – ba! ostatnio na wakacjach było mi głupio, jak obsługa hotelu chciała mi wnieść bagaże z samochodu na piętro – i to bez żadnego oczekiwania napiwku, jak w jakichś komediach. Ale może jak ktoś urodził się w klasie wyższej to dla niego normalne jest to, że w domu mieszka całe mnóstwo obcych ludzi, którzy robią różne rzeczy – od śniadania poczynając a na na odśnieżaniu kończąc.
midnight_rambler
Kończąc wątek – dlaczego uważasz, że fantazjuję? Toskania to taka figura retoryczna, na tamtych stronach znam się słabo. Ale np. trochę wiem jak to działa w Grecji i Chorwacji. Willa (nawet z widokiem na morze) jest już teraz lekko poza moim zasięgiem (warszawski korpoludek z kredytami) – więc totolotek kupiłby mi ją bez problemu. Znam osobiście ze dwie firmy, które by się moją chatą zajęły (robią takie rzeczy dla właścicieli trzymającymi wille na wynajem). Jako milioner, spokojnie zniósłbym opłaty za obsługę oraz okazjonalne wymiany dachówek czy co tam się w takich willach okresowo robi. A jeżeli takie byłoby moje życzenie nie oglądałbym ogrodników w ogóle.
My tu rozmawiamy chyba o czymś innym. Obecnie „nieusuwalną część” mojej mózgownicy i kalendarza zajmuje praca, co wiąźe się oczywiście z takimi niedogodnościami, jak przygnębiająco częste wizyty w biurze w celach wybitnie nieturystycznych. Chętnie zamieniłbym to na troskę o willę na Południu (a nie jest to moje główne marzenie, kolega @bobak czerpałby z tego więcej przyjemności). Podobnie @bartolpartol nie cierpiałby jakoś z powodu logistyki wokółjachtowej (gdyby mógł sobie na to pozwolić) bo frajda z korzystania by mu to wystarczała. Mając odpowiednie środki możesz się po prostu umartwiać w sposób jaki Ci najbardziej pasuje.
Inna sprawa to odjazd w bycie miliarderem. Tu już musisz radykalnie zmienić swoje życie, zaakceptować stałą w nim obecność obcych ludzi (bo ochrona, bo zarządzanie tymi elektronicznymi zjawami jakimi de facto są te miliardy, bo rozmaite kwestie prawne i inne takie). No i kwestie więzi społecznych i rodzinnych o których była mowa wyżej.
@grendel
„mają swoich ludzi od ogarniania takich rzeczy jak podstawienie jachtu czy opieka nad rezydencjami, więc dla nich ta cała logistyka jest niezauważalna”
Nie może być niezauważalna. Koledzy nie oglądają „Downton Abbey” czy co? Użeranie się z personelem – od ogrodnika po doradcę finansowego – to codzienna troska klasy wyższej. Życie niestety nie jest takie proste, że możesz mieć „swojego człowieka” i o nim zapomnieć. Jeśli w ogóle nie będziesz go pilnować, to znikną nie tylko twoje ulubione wina z piwnicy domu w Toskanii.
„jak ktoś urodził się w klasie wyższej to dla niego normalne jest to, że w domu mieszka całe mnóstwo obcych ludzi”
A to oczywiście święta prawda – i jednocześnie wyjaśnienie powodów, dla których takich transferów klasowych nie da się robić bezboleśnie.
Zalety bycia bogatym sprowadzają się do takiej czy owakiej konsumpcji? Brak wyobraźni. Nie adresuję tego do nikogo w tym wątku, tylko ogólnie: jeśli już, to właśnie po osobach z tego bloga spodziewałbym się feerii pomysłów, co można zrobić z taaaaką kasą. Pomijając konsumpcję oraz kwestie zabezpieczenia bytu swojego i bliskich, czy też możliwości pokazania środkowego palca komukolwiek („fuck-you money”) przede wszystkim umożliwia to realny wpływ na sprawy, na których nam zależy.
Chcesz ratować środowisko? Nawracać zbłąkane duszyczki? Zostać dobroczyńcą lokalnej społeczności? Odnowicielem lewicy? W odróżnieniu od tych wszystkich korposzczurów z klasy średniej i wyższej średniej – możesz. A jakbyś chciał poznać odpowiednią Drugą Połówkę, to gdzież znajdziesz wspanialsze osoby, niż w fundacji ochrony środowiska, w lokalnej kapitule Ruchu Światło-Życie czy też w tryskającym bon-motami na temat image penisa w „Ecrits” Lacana lewicowym think-tanku? Którego jesteś dobroczyńcą?
» „Koledzy nie oglądają „Downton Abbey” czy co? Użeranie się z personelem – od ogrodnika po doradcę finansowego – to codzienna troska klasy wyższej. Życie niestety nie jest takie proste, że możesz mieć „swojego człowieka” i o nim zapomnieć. Jeśli w ogóle nie będziesz go pilnować, to znikną nie tylko twoje ulubione wina z piwnicy domu w Toskanii. «
Downtown Abbey to jednak inne czasy. Dzisiaj smart money nie mieszka w wiejskich posiadłościach, tylko w 200-300-metrowych penthousach w centrum globalnych metropolii z bardzo dobrą konsjerżerią. Usługi typu zarządzanie nieruchomościami też są coraz bardziej wystandaryzowane i każdy prywatny bankier wart swojej pensji znajdzie odpowiednią firmę. Na nasuwające się pytanie „a kto pilnować będzie prywatnego bankiera” odpowiedź brzmi – zatrudniający go bank, który możesz pozwać w razie kłopotów. Freelancerzy też istnieją, ale nie bez powodu prywatne szwajcarskie banki mają po 200+ lat.
@wo
„Nie może być niezauważalna. (…) Jeśli w ogóle nie będziesz go pilnować, to znikną nie tylko twoje ulubione wina z piwnicy domu w Toskanii”
Ja tylko tak to sobie – maluczki – wyobrażam. Może faktycznie, na tym poziomie problemy są tego typu. Historia zresztą pokazuje, że majordom może wbić ci nóż w plecy… albo ściąć włosy (wink wink, nudge nudge).
@wkochano
„co można zrobić z taaaaką kasą”
No właśnie, to jest imho główny argument za posiadaniem miliardów – można zrobić coś fajnego.
@TerryPratchettsTerriblePosterchild
„obecnie zapierniczam jak maszyna (…) Po pracy i w weekendy mam czas na ogarnięcie zaległości z tygodnia (…) Zostanie bogatym rentierem, który może sobie bohomazić, grafomanić i bieda-programować byłoby dla mnie spełnieniem marzeń”
Kolega tak to pięknie ujął!
@Obywatel i jego przykład
Mam nadzieję, że Gospodarz wybaczy offtop, ale mnie to zafrapowało – jak to możliwe, że ktoś z szeroko rozumianej branży prawnej, pracując na własną rękę (czyli nie będąc właścicielem sporej kancy) zarabia w przedziale 1-5 mln? Rozumiem, że nie mówimy tu o notariuszu, czy komorniku, ale o takim „zwykłym” (tut proporsją garde) prawniku, który normalnie wykonuje usługi prawne i wystawia faktury, ma tzw. feesy. Tak pytam, z czystej życzliwej ciekawości, serio.
@wkochano
„Dzisiaj smart money nie mieszka w wiejskich posiadłościach, tylko w 200-300-metrowych penthousach w centrum globalnych metropolii z bardzo dobrą konsjerżerią.”
Jest bardziej tak właśnie niż jak w Downtown Abbey. Dodawszy kilkadziesiąt rozrzuconych wokół globu klastrów ultra-drogich nadmorskich/ górskich domów wakacyjnych. Oraz pamiętając o mocno nomadycznym stylu życia UC. Jej typowy członek może w ciągu miesiąca mieszkać np. w kilku hotelach, w jednym z własnych mieszkań metropolitalnych i w jednym z domów wypoczynkowych (własnych lub innego zaprzyjaźnionego miliardera). W tym czasie, w zależności od wieku, sposobu zdobycia majątku, zainteresowań będą go zajmować sprawy takie jak a) spotkanie w Mediolanie dotyczące private placement parunastu milionów zebranych od chłopaków z klubu golfowego w firmę z branży biotechnologii, b) szybkie poinstruowanie w Londynie, w przelocie między dwoma turniejami rugby, szefa wyspecjalizowanej firmy budującej panic rooms, c) ślub znajomego azjatyckiego mogula na wyspie na Oceanie Indyjskim, d) wizyta w klinice w Monachium (kłopoty z prostatą), e) charity dinner w NYC. Pewnie przemkną mu gdzieś jacyś ogrodnicy czy ochroniarze – w mentalnej scenerii naszego miliardera to część krajobrazu/ umeblowania raczej niż „osoby”, ich obecność może u niego wywołać taki sam dyskomfort jak obecność włączonej pralki u któregoś z nas. Co nie znaczy, że nie zwraca on uwagi na „zwykłych ludzi” – zwraca, jeżeli kontekst jest odpowiedni. Opowie anegdotkę o Sorosu włoskiej prawniczce od private placement, zagada z chorwackim pielęgniarzem w Monachium. Mimo wszystko chce się czuć człowiekiem takim jak inni, choć nie ma podobnych do innych ograniczeń i stresów (ma inne).
To co wyłania się z marzeń koleżeństwa to jednak raczej nie ten styl życia, lecz mniej spektakularny acz słodki los UMC konsumującego owoce kariery. Wziętego ginekologa ze Śląska, który zbudował sobie gustowny dom (nienachalna modernistyczna architektura) w wiosce nad fiordem w okolicy Oslo i w tamtejszej przystani jachtowej (gdzie słychać kilka europejskich języków) pije pinot gris w leniwy czerwcowy wieczór (słońce nie zachodzi, zatrzymało się nad świerkami). Przykład autentyczny, życzę powodzenia!
@awal i autentyczny śląski ginekolog
Picie wina w Norwegii to faktycznie droga przyjemność.
@służba
Zacytuję fragment z książki „Odpowie Ci wiatr” (Johannes Mario Simmel)
‒ Wszyscy są tacy sami. Wszyscy czerwoni. Ubieramy się w domu w
byle co, jemy skromnie, żeby tylko Vittorio nie buntował służby. I tak robi swoje. Jestem przekonany, że kiedy jesteśmy w Atenach, próbuje rozszyfrować kombinację sejfu.
‒ Robimy wszystko, by nie rozdrażniać Vittoria i reszty pracowników ‒ powiedziała Melina. ‒ Już nawet zaprosiliśmy go do wspólnego stołu. Wie pan, co powiedział?
‒ Co?
‒ Odmówił z bezgraniczną pychą ‒ zawołała z oburzeniem Melina Tenedos.
‒ I lodowato ‒ dodał jej małżonek.
‒ No właśnie ‒ paplała dalej ‒ gdy więc mamy ochotę na coś lepszego, jemy i pijemy po kryjomu. Jeśli mamy ochotę na kawior lub szampana ‒ nie uwierzycie państwo! ‒ musimy późną nocą odsuwać fortepian w salonie.
‒ A po cóż fortepian? ‒ osłupiałem.
‒ Stoi za nim segment z książkami, który daje się obracać. Za półką ukryliśmy lodówkę, mamy w niej kawior, szampan i tym podobne rzeczy ‒ opowiadała. ‒ Kazaliśmy w tajemnicy zbudować skrytkę, gdy służba była na urlopie. ‒ Której, naturalnie, nie udało się jeszcze wyniuchać, pomyślałem. ‒ Z lodówki w kuchni nie moglibyśmy korzystać, bo usłyszeliby nas. Ale i tak czekamy, dopóki wszyscy nie zasną. Czy to normalne?
@sheik.yerbouti
„Picie wina w Norwegii to faktycznie droga przyjemność.”
W restauracji wychodzi podobnie jak w Polsce – ta konkretna butelka ok. 650 koron (280 zł).
@wkochano
„Chcesz ratować środowisko? Nawracać zbłąkane duszyczki? Zostać dobroczyńcą lokalnej społeczności? Odnowicielem lewicy? W odróżnieniu od tych wszystkich korposzczurów z klasy średniej i wyższej średniej – możesz.”
Tylko że zauważ, że oni tego wszystkiego nie robią – poza mitycznym Sorosem, który rzekomo robi fajne rzeczy wyłącznie dlatego, że jest mityczny. Ich „moc sprawcza” sprowadza się do potwornie sztampowych gestów typu „sponsorować filharmonię” (jak w cytowanej piosence, by „spać na Wagnerze”), ewentualnie na żonglowaniu dziećmi na przystankach, jak Dominika Kulczyk.
Jak to interpretujesz? Albo im wszystkim brak fantazji, albo jednak prawda jest banalna, robią to co muszą, żeby nie wypaść ze swojego środowiska. Akceptowalne dla kogoś z UC jest „sponsorowanie opery” oraz „pomoc głodnym dzieciom w Ubonga-Mubonga”. Niekceptowalne jest już interesowanie się głodnymi dziećmi w Polsce, nie mówiąc już o sponsorowaniu rocka gitarowego.
„. Usługi typu zarządzanie nieruchomościami też są coraz bardziej wystandaryzowane i każdy prywatny bankier wart swojej pensji znajdzie odpowiednią firmę.”
Czy kamedyner pracuje dla ciebie czy dla odpowiedniej firmy, problem ten sam: tłumy obcych ludzi łażą po rzekomo moim domu.
@awal
” W tym czasie, w zależności od wieku, sposobu zdobycia majątku, zainteresowań będą go zajmować sprawy takie jak”
Przecież o tym pisałem, cyt. „Nie chciałbym też być w zarządzie czegokolwiek, nienawidzę zebrań, spotkań i telekonferencji, a bez tego się chyba nie da.”
Na pewno kiedyś UC robiła więcej dla swojej społeczności niż kiedyś. W XIX w. duża część linii kolejowych była za pieniądze UC (nie z podatków). Podobnie jak topowe „bluszczowe” uniwersytety w USA. A teraz co: szczyt osiągnięć – Musk wyśle swoją teslę w kosmos. Inna sprawa, że kiedyś mniejsze chyba były możliwości i chęci państwa.
Ale gdybym miał te żyliony, to naturalną rzeczą dla mnie byłoby zrobienie czegoś fajnego dla innych: jakieś „centrum nauki Kopernik” w moim mieście. Może jakieś porządne zajęcia kulturalno-sportowe dla dzieciaków w każdej chętnej szkole w województwie. Przygotowanie dobrych trenerów i tanie zajęcia z nimi. Albo nauka gry na instrumencie. Albo jakiś inny projekt naukowy. Może też coś, dla ludzi, którzy nie mogą wyjść z domu (i ich opiekunów).
Zawsze można powiedzieć, że to zadania państwa, ale też zawsze da się zrobić coś więcej.
Aż się zarejestrowałem bo temat mi się spodobał. Podobnie jak Gospodarz zgadzam się, że bycie w UC to również nie dla mnie. Tyle, że MC też wydaje mi się obca, bo tutaj tez trzeba się 'kumplować’ z ludźmi, z którymi nie mam nic wspólnego… W LC chyba jest podobnie?
Z tego co Gospodarz napisał wynika, że ja się na eremitę nadaje, bo nigdy kumpli, rodziny czy też życia towarzyskiego nie chciałem. Tylko z kogo brać tutaj przykład? Unabomberem raczej bym zostać nie chciał… Bardziej bym siebie widział w jakimś skromnym pokoiku w bloku z płyty (może być na wygnajewie), byle na czynsz i podstawowe rzeczy wystarczyło. To jest właściwie do osiągnięcia? Czy też raczej trzeba się nauczyć udawać MC i mieć nadzieje, że się nie zeświruje od nadmiaru neolibu w otoczeniu?
„Tylko że zauważ, że oni tego wszystkiego nie robią … Jak to interpretujesz?”
Po pierwsze, niektórzy robią, choć faktycznie raczej nie w Polsce. Gates walczy z malarią. Buffett i wielu innych podpisało „Giving Pledge”. Na Zachodzie wśród bogaczy jednak istnieje jakiś etos, zgodny z tym cytatem z Carnegiego, że kto umiera bogaty, umiera w niesławie. Przykładów symetrycznym do Sorosa jeśli chodzi o zaangażowanie polityczne jest nawet dużo więcej, bracia Koch chociażby. Nie zaprzeczysz – wydają dużo kasy, żeby zmieniać świat.
W Polsce (oraz wielu innych krajach) widzę raczej etos akumulacji pierwotnej podsycany ideologią neoliberalną i trwającym wiele dekad zachwytem mediów nad Ludźmi Sukcesu. Kiedy ten duch czasu przeminie, może i Polska doczeka się swoich wielkich filantropów. Ale jak już niedawno pisałem, nie spodziewam się większych zmian, dopóki w Polskę, która nie miała recesji od 30 lat, nie trzepnie w końcu jakiś porządny kryzys.
Co do braku fantazji, czy ogólnie inteligencji, to też może być problem. Kiedy miliarderem zostaje się z wyjściowej pozycji wyższej klasy średniej, dzięki – jak Gates czy Buffett – swojej niezaprzeczalnej inteligencji czy talentom (choć oczywiście szczęście gra w tym główną rolę), to na pewno ma się szersze horyzonty, niż gdy majątku dorobiło się przez szemrane układy w postkomunistycznej prywatyzacyjnej gorączce złota.
„Czy kamedyner pracuje dla ciebie czy dla odpowiedniej firmy, problem ten sam: tłumy obcych ludzi łażą po rzekomo moim domu.”
No właśnie w apartamencie 200-300 metrów ten problem jest jednak zminimalizowany, wystarczy sprzątanko 2-3 razy w tygodniu, można ustawić, żeby było wtedy, kiedy nas nie ma. Mieszkając w centrum miasta nie trzeba też mieć kucharza czy gosposi, skoro wszędzie wokół są wspaniałe restauracje, chcesz coś zjeść, dzwonisz do konsjerża.
@jacek pryszcz
” W XIX w. duża część linii kolejowych była za pieniądze UC (nie z podatków). ”
Nie wiem jaki kraj kolega ma na myśli. W USA owszem, budowali je prywatni inwestorzy, ale społeczeństwo ich wspierało m.in. darmowym przekazaniem działek i preferencyjnym kredytem, co zresztą doprowadziło do skandalu Credit Mobilier. Ogólnie nie słyszałem o linii kolejowej wybudowanej przez UC „dla społeczności”. Budowali je baronowie-rabusie, żeby rabować. Kolega jest w stanie podać konkretny przykład?
„Podobnie jak topowe „bluszczowe” uniwersytety w USA. ”
To już bardziej realistyczne, ale podpada to pod to, o czym wcześniej pisałem – standardowe „zbudować filharmonię”. Gdzie tu sprawczość – że po prostu stanie jeszcze jeden uniwersytet (taki jak inne), albo jeszcze jedna opera (taka jak inne)? Albo jeszcze jeden klon filadelfijskiego Instytutu Franklina (w rodzaju CN”K”)? Booo-ring.
@Jacek Pryszcz
„W XIX w. duża część linii kolejowych była za pieniądze UC (nie z podatków)”
Baronowie kolejowi to były jednak dość zniechęcające indywidua. Budowa sieci kolejowej (z dofinansem rządowym, vide linia transkontynentalna) nie przeważa warunków pracy na ich kolejach. Warto poczytać „Ludową Historię Stanów Zjednoczonych” Zinna. Na blogu zresztą Gospodarz o strajkach też wspominał.
Co do zylionów z majątku na edukację – ale to właśnie jest typowa fantazja na temat Dobroczynnych Miliarderów. Prosta sprawa – zbudowanie centrum nauki ze wszystkimi bajerami jest może fajne, ale kto zapewni utrzymanie tego przez dekady? I jeśli chodzi o utrzymanie budynku, płace pracowników, jakieś modernizacje itd?
Na tym właśnie polega siła państwa, że działa w założeniu jako system i w długoterminowej perspektywie. Nie z mocy kaprysu bogacza.
@wkochano
„Gates walczy z malarią” … „zgodny z tym cytatem z Carnegiego,”
Carnegie to mój przykład – standardowa filharmonia. A Gates z malarią to z kolei stereotypowa „walka z biedą w dalekim kraju, bo w swoim nie chce”.
„Przykładów symetrycznym do Sorosa jeśli chodzi o zaangażowanie polityczne jest nawet dużo więcej, bracia Koch chociażby. Nie zaprzeczysz – wydają dużo kasy, żeby zmieniać świat.”
No on właśnie nie jest symetryczny. Soros wspierający lewactwo istnieje tylko w prawicowej mitologii. Bracia Koch rzeczywiście działają(li) realnie, ale to lobbying klasy wyższej w obronie swoich przywilejów. I to zresztą sedno problemu: większość problemów społecznych, z którymi bym chciał walczyć, jest wywoływana przez wyzysk klasowy. Więc używając swoich miliardów by z nimi walczyć, walczyłbym sam ze sobą (a przynajmniej z takimi jak ja). Nie da się założyć związku zawodowego za pieniądze miliardera-filantropa.
„No właśnie w apartamencie 200-300 metrów ten problem jest jednak zminimalizowany”
Jak ktoś ma jeden dwustumetrowy apartament, to co z niego klasa wyższa? To wyższa średnia jak w mordę strzelił.
@adiunkt
„a blogu zresztą Gospodarz o strajkach też wspominał.”
Oraz napisałem powieść osnutą wokół wielkiego strajku kolejowego z 1877, będącą rozwinięciem tej oto blogonotki: link to ekskursje.pl
„pomoc głodnym dzieciom w Ubonga-Mubonga” Nie nazwałbym tego inaczej niż chłytem maketingowym. Na krypie był niezły tekst o działalności Kulczykowej, jej pomoc dla trzeciego świata ograniczyła się do zakupu kilku laptopów, ofkorz dla pracowników fundacji. Za to jej braciszek wierci aż miło w Nigerii gdzie zatruwa środowisko, a lokalsi mają z tego figę z makiem. Podobnie było z Madonną i jej pomocą dla Malawi, nikt nie widział tych milionów od kilkunastu lat.
@w marcin
„Bardziej bym siebie widział w jakimś skromnym pokoiku w bloku z płyty (może być na wygnajewie), byle na czynsz i podstawowe rzeczy wystarczyło.”
Zależy od punktu wyjścia. Mało kto startuje rzeczywiście od zera, zazwyczaj na początek mamy jakiś status klasowy po rodzicach. Po poprawnej polszczyźnie kolegi wnoszę, że nie mógł być daleki od klasy średniej. Po pytaniu, które kolega zadał wnoszę, że to jakiś początek drogi życiowej.
Naturalną kontynuacją będą jakieś studia. Owszem, można je ukończyć bez zawiązywania relacji towarzyskich, da się tak też dobrnąć do doktoratu, ale w świecie akademickim to już maksimum dla „eremity” (pewnym wyjątkiem jest czysta matematyka, tam mają bodaj największy poziom tolerancji dla ekscentryków).
Moi rówieśnicy, którzy trzymali się nauki, są dziś profesorami, czasem nawet dziekanami. I gdy wspominam kogoś, kto był zdolny, ale nietowarzyski, to się właśnie zatrzymał na etapie doktora. W jakimś momencie po prostu decyduje brak „social skills”.
W klasach społecznych najciekawszymi (dla mnie) tematami jest reprodukcja statusu i jej odwrotność, czyli awanse i spadki. Jeśli kolega skończy jako „de facto pustelnik w mieszkaniu w bloku”, to jest to oczywiście możliwe (typowy scenariusz to fachowiec, który wykonuje de facto jakieś zlecenia, które załatwia kolega po fachu, który ma zamówienia), ale pytanie o reprodukcję statusu się samoczynnie rozwiąże brakiem reprodukcji.
@wo
„Carnegie to mój przykład – standardowa filharmonia.”
Przecież zrobił dużo, dużo więcej, niż to jedno. A poza tym, narzekać na sztampę Carnegiego sponsorującego filharmonię to jak dissować Newtona za rozwiązanie banalnej pochodnej, co to jest, dziś to potrafią licealiści. No ale jednak to Newton zrobił to pierwszy.
»A Gates z malarią to z kolei stereotypowa „walka z biedą w dalekim kraju, bo w swoim nie chce”«
Nie wiem, co w tym stereotypowego, ani w ogóle złego w tym, że ktoś walczy z biedą w krajach biednych, a nie w bogatych. Oficjalną ideologią fundacji Gatesów jest filantropiczny „bang for the buck” i jeśli wyszło im z Excela, że należy walczyć z malarią, to czemu nie.
Oczywiście zgadzam się z argumentem, że zamiast filantropii bogaczy powinno być państwo i zamiast na priorytety bogaczy powinno iść na cele ustalane demokratyczne. Dyskutujemy jednak o czym innym, mianowicie czy warto być bogatym i na co to wydać.
„Bracia Koch rzeczywiście działają(li) realnie, ale to lobbying klasy wyższej w obronie swoich przywilejów.”
Trudno zaprzeczyć, ale może to być _jednocześnie_ coś, w co gorąco wierzą – słuchałem wywiadu z jednym z Kochów w podcaście Dubnera z Freakonomics. Wydawał się dość płomienny w swoich libertariańskich przekonaniach. Gdyby sponsorował to wszystko z czystego cynizmu, raczej nie zgodziłby się na taki wywiad, przecież nie musiał. My możemy się zżymać na to, co sponsorują i zarzucać im, że ich przekonania wynikają z ich pozycji społecznej, ale jeśli założyć, że jednak jakieś przekonania mają, to jest to odpowiedź na pytanie „co robić z kasą”.
„Więc używając swoich miliardów by z nimi walczyć, walczyłbym sam ze sobą (a przynajmniej z takimi jak ja). Nie da się założyć związku zawodowego za pieniądze miliardera-filantropa.”
A gdzie sekretne marzenie Polaka o zostaniu Konradem Wallenrodem! Na uczciwy lewacki think tank wystarczyłoby tak niewiele kasy, a mógłby zmienić bardzo wiele. Sam pisałeś, chodzi o to, żeby po prostu była obsada, która pod krawatem pójdzie do każdej telewizji śniadaniowej, do której zaproszą. Prawacy to mają i tak wygrywają w wojnie idei.
„Jak ktoś ma jeden dwustumetrowy apartament, to co z niego klasa wyższa? To wyższa średnia jak w mordę strzelił.”
A gdzie pisałem, że jeden. Ale nawet największy bogacz fizycznie może być tylko w jednym miejscu, mieć jakiś jeden kwadracik, który uważa za bazę czy dom. No i najwygodniejszym takim kwadracikiem jest właśnie ten rozmiar, byle w idealnym miejscu (co już go stawia poza zasięgiem UMC) i z dobrym konsjerżem. Jakby miał mieć większy, to już faktycznie musiałby widywać służbę częściej niż raz na parę dni.
Juz na samym początku chciałem napisać długi awalowy komentarz o miliarderach jako mechaniźmie alokacji i koercji, ale… braki ekspresyjne zdradzaja moje pochodzenie klasowe? Czy tez mogę się pocieszać, że lenistwo i dezynwolturę mam funkcjonalnego milionera? (Wielu własnie o tym marzy, żeby być eremitą-funkcjonalnym-milionerem).
To tak w skrócie. Najważniejszym powodem hipotetycznej chęci odczłowieczenia się w celu zostania silnikiem rzekomo optymalnych mechanizmów ekonomicznej alokacji byłaby dla mnie ta moc sprawcza. Nie specjalnie mnie oobiście obchodzi, ćzy pójście w ślady jest globalnie społecznie optymalne w sensie @wkochano, tzn. czy jest taki Carnegie który per saldo dyskontuje dobrem zło tysiąca kapitalistów. Obchodzi mnie czy mój osobisty wybór ma sens i tak nie zostanie zniweczony. Koercja polega na tym, że nie ma wyboru, bez zostania bogatym kapitalistą się nie da. Nie da sie na przykład w dzisiejszym klimacie robić sensownej nauki nie włażąc miliarderom w biodra. Jim Simons rozwiązał ten problem przez założenie funduszu hedgingowego RenTech, z tym że mimo prób już nie wrócił do nauki, za to jest takim typowym filantropem. Z tym, że, i tu jest druga strona anarchistycznego mechanizmu alokacji, na każdego Jima Simonsa przypada/zastępuje Robert Mercer, który z kolei mniejszymi kwotami na kampanię Trumpa, gadzinówki i Cambridge Analytica wywarł większy wpływ niewlując spustoszeniem filantropię byłego szefa.
To jest coś z czym czesto spotykamy się obserwując rynek: co z tego, że akurat Twoja firma będzie etyczna, moral undercutting zawsze da competitive advantage. Podobnie mrzonki, że system jest OK, tylko niech jakimś dodatkowym mechanizmem władzę w firmie przejmą ci dobrzy. Otóż jak przejmą to się prędzej zmienią w złych, albo upadną.
Do tego dochodzi dominująca narracja. Bardzo się cieszę z afery Epsteina, bo wreszcie do ludzi zaczyna docierać w jaki splot wątki zainteresowań klasy wyższej się ze sobą zazębiają, i że wiara w sztuczną inteligencję, w ogóle kult inteligencji, powierzchownej ale gladiatorskiej nauki, czy marzenia o podboju kosmosu nie są taką sobie szlachetną dziecinadą, chyba że chodzi o niewolnictwo seksualne dzieci. (NB. z eremickiej strony tego spektrum anarchistycznego nadeszła wyśmienita wiadomość: w końcu wypieprzyli Stallmana – zrezygnował z FSF i MIT pod naporem krytyki za obronę w/w systemu wartości (konkretnie rzekomego stosunku Minskyego z nieletnią na wyspie Epsteina)).
Co ciekawe efektywnie ekonomicznie ten system prowadzi do centralizacji. W Krzemowej Dolinie mamy dziś centralna alokację środków na startupy przez współdzieloną świadomość kilku zarządzających funduszami (dlatego wszystkie te appki takie miałkie). W Eurpoie realizujący centralną politykę państwowy Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju finansuje rozwój centralnie planowanych inwestycji drogowych, ekologicznych, czy centralnie planowanej sieci dystrybucji Lidl, ponieważ jego zdaniem to działanie zwiększa dostępność asortymentu, mimo że ma w statucie wpisane popieranie rozwiązań rynkowych (jakim by był mechanizm producentów, dystrybutorów i handlarzy).
Był jakiś dalszy ciąg ale już się wyprztykałem, może sobie przypomnę.
> Oficjalną ideologią fundacji Gatesów jest filantropiczny „bang for the buck” i jeśli wyszło im z Excela, że należy walczyć z malarią, to czemu nie.
Tak, i dlatego sypneli Myhrvoldowi kasą na laser do strzelania komarów zamiast kupić moskietiery.
@wo, @sfrustrowany_adiunkt
W temacie kolei interesowałem się najbliższym otoczeniem: Kolej Górnośląska, Kolej Stargardzko – Poznańska, Kolej Oleśnicko – Gnieźnieńska to były wyjściowo prywatne przedsięwzięcia, dostawały tylko koncesję od króla Prus. Podobnie prywatne były koleje Warszawsko-Wiedeńska, Warszawsko-Terespolska i w dużej części Warszawsko-Petersburska. Sprawdziłem jeszcze teraz u cioci Wiki. Zarzucanie, że przy budowie linii kolejowych w połowie XIX w. były nieludzkie warunki jest ahistoryczne – bo gdzie wtedy były ludzkie? I wiadomo, powstały po to, żeby zarabiać, nie była to filantropia, ale ich właściciele mogli sobie żyć w swoich dworach i pałacach, zamiast załatwiać koncesje i użerać się z budową.
Co do „zbudować filharmonię” to jest kwestia tego, jak popularne (lub ekskluzywne) są pewne zajęcia. Dlatego właśnie napisałem o tych zajęciach edukacyjnych: kulturalnych, typu gra na instrumencie lub lepienie z gliny, sportowych (zaawansowane treningi dla chętnych za kasę rzędu 20 zł / mies.). To są rzeczy traktowane po macoszemu przez nasz system edukacji i / lub skomercjalizowane tak, że połowy ludzi na to nie stać. I pole do popisu dla kogoś, kto ma większą kasę: można zrobić zajęcia w 1, w 5 lub w 100 szkołach. Przy czym filharmonia w mieście rzędu 50 tys. mieszkańców u nas nie jest „kolejna”. Podobnie jak „Kopernik” w każdym mieście poza Warszawą. Każde z wymienionych działań sprawia, że rośnie kapitał społeczny otoczenia.
A co do długoterminowego utrzymania: z tego co widzę u na jest problem z kapitałem na start. Trzeba kupić i przystosować budynek, wypracować formułę działania i współdziałania z lokalnymi szkołami i uczelniami (plus może jakieś firmy). Można też zapewnić funkcjonowanie w przyszłości przez jakąś fundację z kapitałem (jakbym miał, to tak bym zrobił), ale samorząd miasta wojewódzkiego z lokalnymi uczelniami w naszych warunkach byłby to w stanie pociągnąć.
@wo
Jeszcze się do jednego odniosę:
„Albo im wszystkim brak fantazji, albo jednak prawda jest banalna, robią to co muszą, żeby nie wypaść ze swojego środowiska.”
Obawa, żeby nie wypaść ze swego środowiska może istotnie grać rolę, zwłaszcza w drugim i kolejnych pokoleniach, które się już w nim urodziły. Ale z osobistych kontaktów, relacji z drugiej ręki oraz literatury sądzę, że pierwsze robiące pokolenie pieniądze ma na to raczej wy***ane. Nie robią tego, co my byśmy zrobili na ich miejscu, bo są tam gdzie są dzięki temu że są tym, kim są – bo po prostu interesuje ich co innego, biznes, robienie budowanie organizacji i imperiów, a nie filantropia ani wyższe cele. A żeby zrobić w pierwszym pokoleniu pieniądze, to trzeba się na tym koncentrować obsesyjnie i poświęcać temu wszystkie siły i całą uwagę. Na przejmowanie się pierdółkami – czasem też na przejmowanie się czymkolwiek, włącznie z rodziną – po prostu nie starcza czasu i energii.
Oczywiście, niektórzy budzą się w jesieni życia i wtedy dostajemy Carnegiego czy Gatesa. Oczywiście nawet wtedy ich priorytety tego, na co wydać są bardzo ukształtowane przez ich doświadczenie życiowe (dlatego sądzę, że libertariańskie przekonania takich ludzi jak Kochowie nie muszą wynikać z cynizmu).
My się tu interesujemy światem, polityką, nauką, rozkminiamy jak to wszystko działa – oni robią pieniądze. Parafrazując stare chińskie przysłowie: ci, którzy wiedzą, nie mogą; ci którzy mogą, nie wiedzą.
Komcionautom którzy znajdą się w Paryżu, polecam w temacie notki Museum Nissim de Camondo – to jest dokładnie wspaniały dom obrzydliwie bogatego milionera, którego życiem raczej nikt nie chciałby żyć.
Właściciel domu spędził większość życia na poszukiwaniu i kupowaniu cennych zabytków, idealnie dopasowanych do koncepcji każdego z pokojów. Jego wspaniała biblioteka jest wypełniona głównie katalogami aukcji zabytkowych obiektów. Imprezy, wizyty przyjemności.
A potem odeszła od niego żona a syn zginął na wojnie (WWI), i milioner spędził resztę życia w jednym pokoju swojego wspaniałego domu. Daje do myślenia każdemu, kto chciałby być milionerem.
link to madparis.fr
>Co do zylionów z majątku na edukację – ale to właśnie jest typowa fantazja na temat Dobroczynnych Miliarderów. Prosta sprawa – zbudowanie centrum nauki ze wszystkimi bajerami jest może fajne, ale kto zapewni utrzymanie tego przez dekady? I jeśli chodzi o utrzymanie budynku, płace pracowników, jakieś modernizacje itd?”
Dlatego poprawnie przeprowadzona realizacja takiego „kaprysu” powinna oznaczać również stworzenie funduszu zapewniającego długoletnie finansowanie tego projektu (vide Nobel). To jest trochę podobny case study do samorządów „budujących lotniska po środku niczego” za hajsy UE. Potem tą infrastrukturę trzeba utrzymać.
@WO
” I to zresztą sedno problemu: większość problemów społecznych, z którymi bym chciał walczyć, jest wywoływana przez wyzysk klasowy. Więc używając swoich miliardów by z nimi walczyć, walczyłbym sam ze sobą (a przynajmniej z takimi jak ja). Nie da się założyć związku zawodowego za pieniądze miliardera-filantropa.”
Ale kto będzie Panu zabraniał „działać wbrew swoim interesom”?
Jeden z takich celów/ fantazji które można zrealizować po zostaniu dolarowym multimilionerem to imo założenie firmy/ przedsiębiorstwa społecznego/ fundacji – jak zwał tak zwał, która (najepiej) robiąc coś użytecznego społecznie pozwoliłaby na tworzenie jakościowych, dobrze płatnych miejsc pracy.
Jedna z takich moich fantazji stworzenie jakościowego .. strony/ portalu/ gazety- whatever, opisującego świat, a mniej zajmującego się walką plemienną/ promowaniem swojej ideologii. Jakby ta wziąć gazetki wchodzące w skład „spięcia” i z każdej wziąć tak 1/3 najlepszych tekstów. + zapewnienie hajsu na ludzi od promocji żeby ” te k*** głupie społeczeństwo” chciało to czytać słuchać/ oglądać.
> Musk i rozwój aeronautyki
No niby fajnie się tak bawić w Iron Mana, ale obawiam się że gdyby nie polityka przemysłowa USA (zamówienia od NASA) to nie można by się bawić w spaceX na taką skalę.
> Przejście do UC
Odnoszę wrażenie że WO, Awal i paru innych uważa, że zgromadzenie majątku musi się wprost potem wiązać z Veblenowską klasą próżniaczą, Gombrowiczowską konsumpcją na pokaz, czy prezeso_januszo_filipowską „Bo ja tego rollsa to nawet nie lubię, w Szwajcarii jeżdzę subaru, ale on jest po to, że gdy rozmawiam z Szejkiem w Dubaju, to wiem że ja też takiego mam”.
Rozróżnijmy osobę posiadającą większość majątku w swojej firmie i aktywnie zajmującą się jej prowadzeniem od osoby która niezależnie z jakich powodów (sprzedanie firmy, wygrana na loterii itp idt) posiada duuużo wolnych środków. Ta pierwsza grupa może faktycznie do pewnego stopnia musi przestrzegać pewnych konwenansów. Ta druga – imo nic nie musi.
Czy chciałbym być w UC?
1. Dość dane już badania z economics of happieness szacowały roczne dochody maksymalizujące szczęście na 85 k $ czyli raczej UMC, więc to powinno być wystarczające. 😛
2. Tak- chciałbym.Dla zobrazowania sytuacji nazwijmy tu UC osobę posiadającą majątek netto, możliwy do upłynnienia w wysokości powyżej 200 mln $.
Największa korzyść to imo potencjał do zapewnienia dla siebie i swoich bliskich najlepszego na świecie możliwego leczenia w razie jakichkolwiek problemów zdrowotnych (a jeśli leczenie nie istnieje, to sfinansowanie badań). Pomniejsze korzyści (ważne, ale nie tak ważne jak ta pierwsza) to nieograniczone możliwości konsumpcyjne + „możliwość zmieniania świata na lepsze”.
Przykład że nawet będąc UMC można fajnie zmieniać świat na lepsze- Radek Kotarski i Michał Szafrański przekazali na PAHowskiego Pajacyka 6-7 cyfrowe kwoty (jeden poziołek za 1 książkę).Jestem strasznym cynikiem i uznaje to za swoiste wydatki marketingowe, ale who cares – sfinansowali ciepłe posiłki dla tysięcy dzieci (nie „w dalekim kraju :P). I o ile MS raczej nie będzie co roku cykał nowej książki, więc strumień środków zapewne już zmalał (zwłaszcza że ostatnią wydał w wydawnictwie, a nie sam) o tyle RK mówi że będzie przekazywał hajs na PAH z każdej książki wydanej w jego wydawnictwie.
@WO
„Przecież o tym pisałem, cyt. „Nie chciałbym też być w zarządzie czegokolwiek, nienawidzę zebrań, spotkań i telekonferencji, a bez tego się chyba nie da.”
Jak inwestujesz miliony w drodze nabycia akcji przez private placement to nie jest to klimat telekonferencji, raczej klubowego spotkania z kilkoma bankierami w jakimś „Amber Roomie” w Londynie czy Amsterdamie (pamiętam z którejś z nagranych rozmów Kulczyka, że on rozważał czy wejść w pewną inwestycję pod kątem tego czy ów potrzebny do tego klubowy obiad zapowiada się jako miła czy też nudna impreza). Ludziom mającym do wydania miliony od ręki idzie się na rękę (nie wiem: tę samą, czy drugą).
@wkochano
„Po pierwsze, niektórzy robią, choć faktycznie raczej nie w Polsce.”
Zgodzę się, że przykład Gatesów (głównie zwalczanie malarii, gruźlicy i chorób przenoszonych drogą płciową) pokazuje w co może się zaangażować miliarder jeżeli ma to mieć sens: prosty, niepolityczny, niekontrowersyjny temat w którym istnieje krótka ścieżka od funduszy do bezpośrednich mierzalnych efektów dla potrzebujących. Jeżeli czytają nas miliarderzy, inne podobne obszary to: edukacja dziewcząt w wiejskich regionach Afryki i Azji (ulubiony przykład ekonomistów na wysoką efektywność programów!), leczenie jaskry, katarakty i innych chorób oczu (Jezus miał do tego smykałkę, potencjał na biblijne metafory!), względnie niektóre rzadkie choroby genetyczne z zaawansowanym eksperymentalnymi terapiami (można się pokazać w fartuchu z próbówką!).
Ale dla jasności podkreślmy: i tak o wiele (rzędy wielkości) lepszą robotę w tym zakresie robią państwa i związki państw oraz publiczne instytucje finansowe (development banks), zaś w sektorze NGO: fundacje nie mające źródeł w miliarderskich fortunach np. BRAC w Bangaldeszu (działająca w obszarze edukacji i zdrowia publicznego, największa organizacja charytatywna świata wg liczby pracowników, założona w latach 70-tych przez grupę aktywistów) [1] czy też Helen Keller International (zwalczająca choroby dziecięce związane z niedożywieniem i niedoborem witaminy A, patronka była członkiem Socialist Party of America oraz Industrial Workers of the World).
[1] link to economist.com
Zdarzają się wyjątki z fantazją. Douglas Tompkins sprzedał Esprit i stworzył pięć rezerwatów przyrody. Ale to był człowiek z wyższej średniej, który awansował do wyższej. To, czego nie zdążył wydać na rezerwaty, przeznaczył w testamencie na rezerwaty. Czym jego dzieci nie były zachwycone; chyba chciały być w klasie wyższej 😉
„Zdarzają się wyjątki z fantazją. Douglas Tompkins”
Ted Turner! To jeden z moich ulubionych miliarderów. Pamięta ktoś, jak wkurzył prawaków poprzez sypnięcie okrągłego miliarda na ONZ? No i też lubi środowisko.
@awal
„raczej klubowego spotkania z kilkoma bankierami ”
Nadal: strasznie nudnego spotkania ze strasznie nudnymi ludźmi.
@mistrz analizy
„Ale kto będzie Panu zabraniał „działać wbrew swoim interesom”?”
Konwencja społeczna – już wyjaśniałem. Inaczej wyląduję jak miliarder-pustelnik (ostatnie lata Tesli czy Hughesa).
„Odnoszę wrażenie że WO, Awal i paru innych uważa, że zgromadzenie majątku musi się wprost potem wiązać z Veblenowską klasą próżniaczą,”
Owszem, bo po prostu nie możesz być w danej klasie i całkowicie odrzucać jej wzorce.
„Przykład że nawet będąc UMC można fajnie zmieniać świat na lepsze”
Ale to jest UMC. Najważniejsza zaleta bycia w UMC jest taka, że jeszcze nie tracisz przyjemności życiowych dostępnych niższym segmentom klasy średniej, np. nie musisz chodzić do opery, możesz na Openery, pardon my poetry.
@Jacek Pryszcz
„W temacie kolei interesowałem się najbliższym otoczeniem: Kolej Górnośląska, Kolej Stargardzko – Poznańska, Kolej Oleśnicko – Gnieźnieńska to były wyjściowo prywatne przedsięwzięcia, dostawały tylko koncesję od króla Prus. Podobnie prywatne były koleje Warszawsko-Wiedeńska, Warszawsko-Terespolska i w dużej części Warszawsko-Petersburska.”
No właśnie. Wyjściowo. Szybko zostały przejęte przez państwo, albo państwo dawało wsparcie (pożyczki, gwarancje, o koncesjach nie mówiąc).
„Zarzucanie, że przy budowie linii kolejowych w połowie XIX w. były nieludzkie warunki jest ahistoryczne”
No więc właśnie panował wyzysk i stąd brały się protesty. Zinn bardzo fajnie to opisuje na przykładzie USA. I jak już Gospodarz napisał – to właśnie wyzysk i dążenie do oligopolu, a wręcz monopolu (przynajmniej regionalnego) budowało te pałace.
„Dlatego właśnie napisałem o tych zajęciach edukacyjnych: kulturalnych, typu gra na instrumencie lub lepienie z gliny, sportowych (zaawansowane treningi dla chętnych za kasę rzędu 20 zł / mies.)”
Czy w tym momencie tylko ja odniosłem wrażenie że zawitał tu przedstawiciel UC/UMC ze swoją wizją pomagania biednym przez naukę lepienia z gliny? Takie zajęcia nie zwiększą kapitału kulturowego ani społecznego – ktoś kto wychował się w rodzinie z klasy niższej (robotniczej) nie pójdzie na kurs lepienia garnków. Bo odziedziczony kapitał kulturowy oznacza brak świadomości że można z tego żyć (jeśli można w ogóle).
Generalnie jeśli już bardzo ktoś chciałby pomóc, to najlepiej bylo by te zyliony zainwestować w lobbing na rzecz bo ja wiem…podniesienia pensji nauczycielom? Zwiększenia liczny etatów? Takie tam drobiazgi.
@wkochano
„No ale jednak to Newton zrobił to pierwszy.”
My point exactly. A czy Carnegie Hall to pierwsza w historii sala koncertowa? Nie. To właśnie cały czas piszę („taki sam uniwersytet/taka sama filharmonia jak inne”). PS. Już tego nie napiszę, po prostu wytnę komcia.
@jacek pryszcz
„Zarzucanie, że przy budowie linii kolejowych w połowie XIX w. były nieludzkie warunki jest ahistoryczne – bo gdzie wtedy były ludzkie? ”
Nie akceptuję takiej argumentacji. To jak „źle traktował niewolników, ale kto wtedy traktował dobrze?” albo „to zły nazista, ale w tamtych czasach wszyscy byli nazistami”.
Miał pan podać przykłady linii kolejowych budowanych „dla swojej społeczności” (pro bono), a podaje pan tylko kolejne takie o jakich pisałem ja: że baron-rabuś stworzył sobie kolejną okazję do rabunku i wyzysku. Nie napiszę tego ponownie, po prostu wytnę komcia.
@orbifold
„Już na samym początku chciałem napisać długi awalowy komentarz o miliarderach jako mechaniźmie alokacji i koercji”
Serdeczne dzięki, bo ja dziś tak półgębkiem. I oby tak częściej!
@Mistrz Analizy
„Rozróżnijmy osobę posiadającą większość majątku w swojej firmie i aktywnie zajmującą się jej prowadzeniem od osoby która niezależnie z jakich powodów (sprzedanie firmy, wygrana na loterii itp idt) posiada duuużo wolnych środków. Ta pierwsza grupa może faktycznie do pewnego stopnia musi przestrzegać pewnych konwenansów. Ta druga – imo nic nie musi.”
Nic nie musi i przeważnie nic nie robi. Akumulacja majątków, Piketty. W skali mikro przykładem sytuacji o jakiej mówisz są rozbudowane przepisy spadkowe przyznające drogie nieruchomości w dobrych lokalizacjach dalekim krewnym zmarłego zamiast państwu (samorządom), które wynajmując je mogłoby aktywniej przeciwdziałać wzrostowi czynszów. Nawet adwokaci prowadzący takie sprawy (są one typowe w Niemczech) mówią o nich jako o szkodliwym turbo-podkręcaniu różnic społecznych, de facto loterii „zostajesz milionerem” – niemieckojęzycznym polecam wywiad (daje wgląd w dylematy niemieckiej UMC): [1]
„Jeden z takich celów/ fantazji które można zrealizować po zostaniu dolarowym multimilionerem to imo założenie firmy/ przedsiębiorstwa społecznego/ fundacji – jak zwał tak zwał, która (najepiej) robiąc coś użytecznego społecznie pozwoliłaby na tworzenie jakościowych, dobrze płatnych miejsc pracy.”
Tak działa BRAC, obyło się bez multimilionerów. Ci niech po prostu tworzą miejsca pracy w normalnym biznesie w swoim kraju (a nie w szwajcarskich bankach), w ramach dobrze uregulowanego rynku pracy.
[1] link to zeit.de
@awal
„Nic nie musi i przeważnie nic nie robi. ”
Konkretne przykłady, np. dynastia Johnsonów sportretowana niedawno przez Winnicką, jednak temu trochę jakby przeczą.
@WO
„Nadal: strasznie nudnego spotkania ze strasznie nudnymi ludźmi.”
Jednak trochę jakby stereotyp.
„Jednak trochę jakby stereotyp”
Stereotyp nie musi być nieprawdziwy. Nie twierdzę, że wiem jacy oni są „naprawdę naprawdę”, ale czasem przecież np. udzielają wywiadów. Wyłaniają się z nich ludzie o przygnębiającą wąskich horyzontach, co zresztą chyba jest nieuchronne, jeśli śledzisz machinacje przy LIBOR, nie masz czasu na nowego Łelbeka. Więc o czym z takim Jamiem Dimonem można rozmawiać?
Najchetniej bym w ogóle zapewne zaczął rozmowę od „dlaczego pan jeszcze nie siedzi”.
@WO
„Więc o czym z takim Jamiem Dimonem można rozmawiać?”
No właśnie w private banking to nie Jamie Dimon – różnica jak między działem ekonomicznym gazety a, no może nie jeszcze taką elitą jak „Magazyn Książki”, lecz powiedzmy „Dodatkiem Psychologia”.
Zresztą sam sprawdź: przy najbliższym wywiadzie z Zadie Smith doproś też jej męża, nagradzanego poetę i nowelistę Nicka Lairda i zapytaj o jego wieloletnią pracę w finansach (o tym że szedł w ślady T.S. Eliota i innych nie będę się powtarzał)
@awal
” zapytaj o jego wieloletnią pracę w finansach”
Chwilamoment, to już nie mówisz o szefie/właścicielu (Jamie Dimon, Luigi Lovaglio, Leszek Czarnecki, Cezary Stypułkowski itd.), tylko o facecie, który jest po prostu merytorycznym pracownikiem? I to z takimi ludźmi ten Kulczyk się spotykał w tych sekretnych klubach?
@Downton Abbey
A propos dyskusji, że nie trzeba kupować aby czuć się jak lord 😉 Aż korci aby zrobić sesję wyjazdową czytelników blogu WO nt bogaczy z wielkimi domami i butlerami, z udziałem JKMmości Earl and Countess of Carnarvon jako gospodarzy/eksponatów….
link to theguardian.com
The advert invites two guests to stay in one of the house’s 300 rooms on 26 November and be “treated like royalty”.
For the price of £120 ($150), the couple will join the earl and countess for evening cocktails in the saloon followed by a traditional dinner in the state dining room, waited on by the castle’s own butler.
After dinner, coffee will be served in the library before the guests retire to one of the principal bedrooms with an en-suite bathroom and views over 400 hectares (1,000 acres) of rolling parkland.
Nieśmiało przypominam, że robiłem wywiad z Fellowesem, znam też jego inne powieści (w tym „Past Imperfect” o ubożejącej klasie wyższej, zmuszonej do ratowania się takimi fuchami jak powyżej), w dużym stopniu za jego sprawą czuję, że Zupełnie Bym Nie Chciał. To jest gdzieś daleko na liście moich marzeń pt. „weekend właśnie taki jaki bym chciał”. Sto razy bardziej wolałbym motel w Teksasie lub Oklahomie (o ile gdzieś obok jest knajpa z – odpowiednio – porządnymi stekami/żeberkami).
@Dobroczynny Miliarder
Wstyd się przyznać ale moim „marzeniem”, jak już w tego Eurojackpota, te $$$$$ wygram, jest zajęcie się politycznym trollingiem na wielką skalę, z celownikiem ustawionym na prezesa, przewodniczącego i tym podobnych. Oczami wyobraźni widzę wielkie kampanie marketingowe przy jakich fundacja narodowa wysiada, masowe, dobrze opłacane happeningi przed centralami partyjnymi z okrzykami niech żyje prezes, masowe flashmoby na kongresach partyjnych, taka pomarańczowa alternatywa do kwadratu. Budżet wszystkich partii na wybory to pewnie jakieś 50-60 mln PLN a ja bym wydał 120 mln, bez kozery powiem że nawet 500…. by się działo, bus z promocją edukacji seksualnej sunący za każdym busem czy inną cysterną partyjną PiS i PO…. i 13/10 na grande final jakiś uber super darmowy koncert, koniecznie Rammsteina albo jakiegoś innego niemieckojęzycznego zespołu….
@obywatel
Moje marzenie jackpotowe, na które potrzebowałbym z 200 megazłotych, to Porządna Gazeta (TM). Być może kupiłbym coś istniejącego dla uproszczenia. O dziwo, nie marzę o politycznym zaangażowaniu, ale o tym, żeby gdy np. Argentyna bankrutuje, to wysyłała tam korespondenta. Oczywiście, musiałaby być zarejestrowana jako non-profit, żeby nie mieć na karku giełdy i inwestorów.
TYLKO ŻE z tego co wiem o gazetach i ich właścicielach, tu też się nie da uniknąć kontaktów z politykami. Twój pomysł też by albo skończył się Twoją pierdlizacją, albo byś musiał zacząć się spotykać przy ośmiorniczkach a to z Prezesem, a to z kpt. Schettino. Masakra. To dla mnie jak spotkanie z bankierem. Polscy politycy też (z nielicznymi wyjątkami) nie robią na mnie wrażenia ludzi oczytanych, z horyzontami. A o piłce nożnej ja z kolei nie umiałbym rozmawiać.
Więc i tak nie gram w żadne lotto. Po prostu nie mam żadnego marzenia, żeby aż westchnąć i zacisnąć mocno kciuki.
@WO
„Ogólnie nie słyszałem o linii kolejowej wybudowanej przez UC „dla społeczności”. Budowali je baronowie-rabusie, żeby rabować. Kolega jest w stanie podać konkretny przykład?”
Ha, specjalnie się zalogowałem, by podać przykład! Linię do Złotego Stoku z Kamieńca Ząbkowickiego wybudował Hermann Güttler z rodziny pruskich przemysłowców. Była to jedyna prywatna linia kolejowa na Śląsku, a przy jej budowie powstała linia telefoniczna do miasta. Jako bonus: Hermann ukończył chemię na Uniwersytecie Wrocławskim, ma na swoim koncie kilka patentów, m.in. prochu bezdymnego i nowej metody wytwarzania węgla drzewnego.
@pawel ziarko
„Linię do Złotego Stoku z Kamieńca Ząbkowickiego wybudował Hermann Güttler z rodziny pruskich przemysłowców. Była to jedyna prywatna linia kolejowa na Śląsku,”
Nie chce mi się guglać – czy rzeczywiście była wybudowana „dla społeczności”, czy to kolejny przykład z serii „Budowali je baronowie-rabusie, żeby rabować”?
@wo
Miał tam swoje zakłady, więc to zapewne był główny cel, ale udostępnił ją dla przejazdów pasażerskich dla ludności. Nie liczy się? 🙂
@paweł ziarko
„Nie liczy się?”
„Dla społeczności” = pro bono, bezinteresownie, nie dla zysku. To też nie jest taki przyklad, prawda? Ja już będę kolejne z tej serii wycinać, bo to nudne się zrobiło. Czy panowie uważacie także, że Steve Jobs „dla społeczności” wynalazł iphona?
Rzeczony Güttler jeśli wierzyć tej informacji uzyskanej szybkim guglem[1] po prostu zbudował linię do obsługi swoich przedsiębiorstw i najwyraźniej dowozu pracowników. Łącze telefoniczne też zapewne służyło jego interesom.
[1] [http://zlotystok.salwach.pl/guttler]
To ja może wracając do pytania z notki. Ostatnio wbijam się z polskiej LMC (pod koniec mimo pracy oszczędności z miesiąca na miesiąc jakoś mi topniały), w której byłem urodzony – do europejskiej MMC. Przy tym, jako programiście, przychodzi mi to względnie bezboleśnie, raczej opierdalanie niż zapierdalanie; miałem w życiu więcej szczęścia niż rozumu. Ale, do ad remu – żadną miarą nie interesuje mnie cokolwiek więcej. Jak już dostanę z przydziału z miasta mieszkanie z kontrolowanym czynszem? Jak mogę co sobotę wyjść na piwo do mojej ulubionej knajpy ze śmiesznymi hipsterami? Gdy wreszcie bez większego zastanawiania się mogę sobie kupić parę płyt miesięcznie? Nigdy nie miałem szczególnych ambicji życiowych poza właśnie tym bezpiecznym, wygodnym miejscem, gdzie siedzę w pracy z ciekawymi ludźmi i mogę rozwijać swoje pasje. Gdy wiem, że kupię sobie nowy obiektyw a i tak przeżyję do następnej wypłaty bez wielkiego bólu.
Kompletnie nie rozumiem ludzi, którzy mają parcie. Dla których pieniądz poza takim pułapem jest czymś. Uważam, że jest to objaw socjopatii i zwyczajnie boję się takich osób. Nie wyobrażam sobie przez dłuższy czas przebywać w jednym pomieszczeniu z takimi osobami – a tym bardziej, gdy czują potrzebę racjonalizacji swojego skurwysyństwa, więc tym bardziej ci wszyscy „filantropi” są dla mnie oślizgłymi kreaturami.
@b-at-at
„Kompletnie nie rozumiem ludzi, którzy mają parcie. Dla których pieniądz poza takim pułapem jest czymś. Uważam, że jest to objaw socjopatii i zwyczajnie boję się takich osób.”
@wo
„Więc i tak nie gram w żadne lotto. Po prostu nie mam żadnego marzenia, żeby aż westchnąć i zacisnąć mocno kciuki.”
Jesteście jeszcze młodzi i zdrowi… Bardzo dokładne badanie i kuracja w najlepszych szpitalach świata.
No i uniezależnienie się od ZUS i szaleństw polityków w zakresie emerytury, który mnie wkrótce czeka.
„Bardzo dokładne badanie i kuracja w najlepszych szpitalach świata.” Kulczykowi zdecydowanie nic to nie dało, poza tym japońskie średniaki mają dużo większe sukcesy jeśli chodzi o długość i komfort życia.
@Nankin77
„japońskie średniaki mają dużo większe sukcesy”
Też trzeba wygrać kumulację, żeby z nich skorzystać.
Zawsze mnie zastanawiało, czy zwykły człowiek z klasy średniej, na którego spadają nagle wielkie pieniądze (wypala mu biznes, wygrywa superkumulację w totka) może oprzeć się procesowi przemiany w nuworysza i względnie „pozostać sobą”. Bo wszystko wskazuje na to, że przytłaczającej większości przypadków jest to po prostu niemożliwe, wygląda to na jakieś żelazne prawo „przyrody” (determinizm, strukturalizm?). Nie broni przed tym wykształcenie, ani fundamentalny mechanizm racjonalizacji, przyzwalający na nowobogackie ekscesy (wszystko można przecież sobie wytłumaczyć). A wyjątki (e.g. Ingvar Kamprad) toną w morzu porozbijanych ferrari, bunga-bunga, kiczowatych pałaców i nieprzemyślanych aktów dobroczynności. Jeśli cokolwiek pcha mnie czasami do kolektury lotto to mało prawdopodobny do zrealizowania eksperyment – czy zrobiłbym to samo, co 99% tych „szczęściarzy”.
@wo
»„No ale jednak to Newton zrobił to pierwszy.”
My point exactly. A czy Carnegie Hall to pierwsza w historii sala koncertowa? Nie. To właśnie cały czas piszę („taki sam uniwersytet/taka sama filharmonia jak inne”).«
W czym Carnegie dzierży palmę pierwszyzny – popraw mnie, jeśli się mylę – to skala swojej filantropii. Filharmonia może i była sztampowa, choć czy w tamtych czasach na pewno? Ale rozdanie majątku, który w jego najlepszych latach stanowił 4% amerykańskiego PKB – z tym nawet Gates ani Buffett dziś nie mogą się równać.
@wkochano
„W czym Carnegie dzierży palmę pierwszyzny – popraw mnie, jeśli się mylę – to skala swojej filantropii. ”
Nie wiem skąd ten pomysł. Nie chce mi się sprawdzać liczb, ale po prostu widziałem oba budynki, to niemożliwe, żeby uniwersytet Stanforda kosztował mniej. Nawet gdyby tak było, to odszedłeś już daleko od porównania do Newtona – serio uważasz że „dam o stówę więcej niż Leland Stanford” to coś na skalę zasad mechaniki?
Dla wszystkich wannabe miliarderów polecam zabawną książkę link to lubimyczytac.pl
Można się z niej dowiedzieć:
– jak przechowywać cygara (wynajmuje się humidoria w sklepie),
– jakie części garderoby robić z kaszmiru (swetry tak, skarpetki nie)
– czy warto posiadać dom wakacyjny (nie!),
– czy warto miec własny odrzutowiec do dyspozycji (tak).
i wielu innych rzeczy.
> „dam o stówę więcej niż Leland Stanford”
Nie śledzę dokładnie tego argumentu, ale w dziedzinie kampusów i filharmonii Newtonem były monarchie. I muzeów. Przypomina mi się wizyta w Ermitażu, gdzie oprowadzają wszystko dokładnie tłumacząc: to kupiono, to zamówiono, a to przywieziono. Glided Age charakteryzowała się naśladownictwem tych wzorców przez nową arystokrację, która po prostu zachowywała się jak stara arystokracja. Po dłuższej przerwie można dostrzec powrót wielu tropów intelektualnych z Glided Age w epoce w którą wchodzimy.
@orbifold
Ależ oczywiście że tak – więc niby czym Carnegie Hall przewyższa La Scalę, Bayreuth, Royal Albert Hall itd.
@Carnegie
Wydaje się, że jednak skala w przypadku Carnegie’ego jest inna — szacunki są różne i zapewne nie da się jednoznacznie ustalić skali darowizn, ale pod koniec życia sprzedał swoje imperium za ~480 mln $, zaś (w ciągu całego życia) przeznaczył na szeroko pojętą filantropie podobno ~350 mln $. Na same biblioteki, a było ich ponad 2500, przeznaczył więcej niż 50 mln…
Co nie zmienia obrazu jego jako wyzyskującego kapitalisty.
Najciekawszą anegdotą, która przy okazji znalazłem, to że jako przeciwnik kolonializmu zaproponował, że to on kupi Filipiny od Hiszpanii, zamiast USA, aby stały się niepodległym państwem.
Nadal: ludzi, którzy ubogim przekazali i 100% majątku, znajdziemy już w średniowieczu, choćby św. Asyżek z Franciżu.
@janekr
„Jesteście jeszcze młodzi i zdrowi… Bardzo dokładne badanie i kuracja w najlepszych szpitalach świata.”
Kompletnie nie wierzę w prywatną ochronę zdrowia. Uważam ją za monstrualny przekręt na którym tracą wszyscy. To, czego potrzebujemy, to badania podstawowe – a ich nie sfinansujesz nawet, jeśli będziesz miliarderem. Bardziej jednak wierzę w wydolne państwo, które stać na zapewnienie wszystkim dobrej opieki zdrowotnej i które, dzięki efektowi skali, będzie w stanie pomóc też najbogatszym w sposób, w który obecnie nie mają szans dostać prywatnie – niż na to, że kiedyś wygram w totolotka.
@WO
„Chwilamoment, to już nie mówisz o szefie/właścicielu (Jamie Dimon, Luigi Lovaglio, Leszek Czarnecki, Cezary Stypułkowski itd.), tylko o facecie, który jest po prostu merytorycznym pracownikiem? I to z takimi ludźmi ten Kulczyk się spotykał w tych sekretnych klubach?”
Chodzi o inne banki niż te którymi kierowali wzmiankowani dżentelmeni (czyli inne niż banki uniwersalne/ globalne banki inwestycyjne). W scenariuszu o jakim mówię to nie one byłyby Twoim partnerem, lecz mniejsze butikowe instytucje (z aktywami poniżej 30 miliardów euro), zajmujące się private bankingiem, takie jak np. Berenberg, Oddo BHF, Banque Degroof Petercam. Scenariusz ten, przypomnijmy, zaczyna się od tego że grupa miliarderów znających się z Country Club zgadza się wyłożyć finansowanie na jakiś obiecujący projekt technologiczno-biznesowy, który zazwyczaj w jakiś sposób jest bliski któremuś z nich (zainteresowania, powiązania rodzinne). Więc nie re-branding off-shoringu, który tak cię odstrasza w zarządzaniu jakie znasz z Agory, ale autentyczny (dla niektórych) fun, z tego że ruszy produkcja nowego leku czy powstanie linia produkcyjna dla bardziej wydajnych baterii do elektryków. Bankier, z którym będziecie omawiać projekt (bo jego bank dorzuci swoje miliony do waszych) będzie wyglądał mniej więcej tak: [1]. A w jego teamie będą ludzie z doktoratami z chemii, medycyny, albo i filozofii. Jest szansa, że konwersacja przy kolacji cię nie zmorzy. Trzymając się Twojego kryminalnego porównania: to nie będzie rytualna kolacja mafijnego syndykatu, raczej omawianie szybkiego „heist job”, po którym każdy odchodzi w swoją stronę.
@Mistrz Analizy
„Największa korzyść to imo potencjał do zapewnienia dla siebie i swoich bliskich najlepszego na świecie możliwego leczenia w razie jakichkolwiek problemów zdrowotnych (a jeśli leczenie nie istnieje, to sfinansowanie badań).”
Przez Twój komentarz przemawia lęk przed pozostawieniem na pastwę niedofinansowanej polskiej służby zdrowia. To czego jednak potrzebujesz to nie prywatne miliardy, lecz ubezpieczenie w ramach sprawnego systemu opieki zdrowotnej dużego welfare state (np. Niemcy, Japonia, Australia). Poziom diagnostyki i terapii jaki daje publiczne ubezpieczanie w takim kraju dla przeciętnego chorego nie różni się istotnie (w kryteriach wykrywalności, wyleczalności, itd.) od tego co sobie może prywatnie kupić miliarder. Odnosi się to również, a nawet zwłaszcza do schorzeń wymagających nowych terapii. Steve’a Jobsa nie uratowały miliardy jakie wydał na leczenie swojej odmiany raka. To co mogłoby go uratować to przyjęcie w USA we wczesnych latach 90-tych planu publicznej opieki zdrowotnej proponowanego przez Hillary Clinton za pierwszej kadencji jej męża. Dwie dekady inwestowania w refundowane terapie antyrakowe dla tak znacznej populacji jaka wówczas weszłaby do systemu mogłoby poskutkować wypracowaniem właściwej metody. Również i obecnie ktoś kogo dzieci rodzą się z bardzo rzadką chorobą genetyczną skrzykuje się w ramach globalnego stowarzyszenia z innymi takimi rodzicami (przykład: [2]), aby w ramach lokalnych publicznych systemów zdrowotnych, współpracujących z uniwersytetami i publicznymi programami granatowymi, stworzyć stabilną pulę badawczą, która pozwoli na wypracowanie, przetestowanie i wdrożenie skutecznej terapii. Miliarder który na własną rękę chciałby osiągnąć podobny skutek musiałby sponsorować leczenie nie tylko swojego dziecka, lecz całej szerszej populacji chorych (innymi słowy stać się dla nich odpowiednikiem publicznego systemu opieki). To nierealne. Realne jest natomiast, że na etapie wdrożenia paru miliarderów zainwestuje odpowiednią sumę (np. w sposób, jaki opisałem na wstępie) w biotechnologiczny start-up, który zajmie się produkcją leku.
[1] link to press.degroofpetercam.com
[2] link to sanfilippo.org.au
@b-at-at
„To, czego potrzebujemy, to badania podstawowe – a ich nie sfinansujesz nawet, jeśli będziesz miliarderem.”
Dzięki za tę konkluzję, którą starałem się zilustrować przykładem.
@WO
„Nadal: ludzi, którzy ubogim przekazali i 100% majątku, znajdziemy już w średniowieczu, choćby św. Asyżek z Franciżu.”
Sami kapitaliści w ich flagowym Financial Times przyznają, że jest takowch dobroczyńców o wiele za mało aby to czyniło różnicę [1] (zabawne natomiast, że zmienili marksistowski „rentier capitalism” który pojawiał się w pierwszej wersji tytułu na trumpowski „rigged capitalism”)
[1] link to ft.com
@Awal Biały
„To czego jednak potrzebujesz to nie prywatne miliardy, lecz ubezpieczenie w ramach sprawnego systemu opieki zdrowotnej dużego welfare state (np. Niemcy, Japonia, Australia).”
Jakbym nie wiedział… Tak, potrzebuję tego, nie, nie będę tego miał w dającej się przewidzieć przyszłości nawet gdyby Z. został premierem.
Miliardy (no dobrze, miliony starczą) są potrzebne, żebym mógł skorzystać w pełni z niemieckiego systemu publicznej opieki zdrowotnej. I dlatego chciałbym je mieć (co nie znaczy, że leżą w moim zasięgu).
@awal
„ale autentyczny (dla niektórych) fun, z tego że ruszy produkcja nowego leku czy powstanie linia produkcyjna dla bardziej wydajnych baterii do elektryków.”
Muszę przyznać, że w tej wersji to już faktycznie brzmi fajnie. Dzięki, już wiem co zrobię, jeśli jednak wygram w tego eurojackpota (w którego nie gram).
> Bankier, z którym będziecie omawiać projekt (bo jego bank dorzuci swoje miliony do waszych) będzie wyglądał mniej więcej tak: [1].
W tej roli Chrispoh Waltz kontunuuje swoje wcielenie sympatycznego capo nazisty z domieszka najmniej przekonywującego Blofelda świata.
> Trzymając się Twojego kryminalnego porównania: to nie będzie rytualna kolacja mafijnego syndykatu
Jak to nie, startupy w przemyśle farmaceutycznym są tylko cztery modele biznesowe: 1. mafia z oligopolem big pharma (albo chałupniczo jak niezliczone przykłady, ostatnio rodzina Sacklerów); 2. bycie wygryzanym przez powyżych do wykrwawienia inwestorów (najczęstsza ewolucja) i sprzedania za bezcen lądując w opcji 1; 3. ślizganie się z niszowym wolumenem produkcji na granicy opłacalności, co by było fajne dla każdego banku, ale w innych czasach kiedy nie traciły tak szybko zainteresowania skoncentrowane na modelu nr 1 (bo jak sam wspominasz nie inwestują już same, a w konsorcjach z indywidualnymi inwestorami, wypychając im ryzyko za cenę obietnic).
*trzy po zamnkięciu jednego w nawias
@batat i ochrona zdrowia
Co do zasady to w pełni się zgadzam – państwo powinno wszystkim zapewnić dobrą opiekę zdrowotną. Ale jeśli to państwo nie jest wydolne, to wtedy prywatne pieniądze są bardzo potrzebne. I między innymi dlatego, choć nie marzy mi się bycie miliarderem, to chciałbym mieć do dyspozycji większą poduszkę finansową niż obecnie.
Ktoś wyżej napisał, że klasa średnia nie musi martwić się o jutro. Jako członek MMC potwierdzam – o jutro się nie martwię. Ale o pojutrze już tak. Przede wszystkim ze względu na zdrowie. Pół biedy, jeśli lekarz (specjalista odwiedzany prywatnie), złorzecząc na politykę lekową państwa, powie mojej koleżance małżonce, że jeśli panią stać, to przy tej chorobie (przewlekłej) najlepiej byłoby stosować lek X, który nie jest refundowany i kosztuje jakieś 600 zł miesięcznie. Na tyle to nas jeszcze stać i te sześć stów na lek, który rzeczywiście okazał się skuteczny, co miesiąc możemy wydawać. Ale jeśli do tego dochodzą inne poważne choroby, to robi się trudniej, bo, choć podstawowe koszty bierze na siebie uspołeczniona służba zdrowia, to dobrze jest mieć pieniądze na wyjazdy, dodatkowe badania i konsultacje oraz leki wspomagające, które także jakoś nie są refundowane.
W tej sytuacji martwię się o pojutrze, bo jeśli, co niestety jest niebezpiecznie prawdopodobne, z powodów zdrowotnych sam stracę możliwość zarabiania pieniędzy, to w bardzo kiepskiej sytuacji znajdę się nie tylko ja. Zatem kilka milionów do dyspozycji bardzo by mnie uspokoiło.
Oczywiście dobrze byłoby przy okazji mieć środki na na przykład wycieczkę na Nową Zelandię (i to najlepiej pierwszą klasą, bo tyle godzin lotu w ścisku ekonomicznej musi być średnią przyjemnością). Ale do tego nie trzeba być miliarderem.
@orbifold
Heist job może się zakończyć tak jak w Reservoir Dogs – jednak mój ogląd (nie z pozycji miliardera) obejmuje jednak bardziej pozytywne sytuacje.
@Awal Biały
„Bankier, z którym będziecie omawiać projekt (bo jego bank dorzuci swoje miliony do waszych) będzie wyglądał mniej więcej tak: [1]. A w jego teamie będą ludzie z doktoratami z chemii, medycyny, albo i filozofii.”
Chyba jednak nie, w opisie jest że jest częścią teamu IB, a ci goście od chemii i medycyny to są analitycy po tzw. sell-side czyli powiedzą i napiszą (oraz przemilczą) wiele żeby ten pierwszy zdobył swojego klienta.
Private banking to są goście od relationships i podatkowcy zasadniczo.
Co nie zmienia postaci rzeczy że ta romantyczna wizja dyskusji o inwestycjach w country clubie z jakimś gościem z banku jest prawdziwa, tylko ów dżentelmen nie robi tego (wyłącznie) z dobrego serca i chęci dzielenia się wiedzą. W tym sensie jednak bliżej wspomnianemu jegomościowi do (diabolicznego jak rozumiem) Dimona, przynajmniej z założenia, bo jak jest to nie wiem bo go nie znam.
@Korba
Ale sen o byciu w klasie wyższej jest dla mnie dużo bardziej nierealny niż sen o działającej państwowej ochronie zdrowia. Jeśli doliczyć do tego te wszystkie obrzydliwe koszty bycia w Towarzystwie i zestawić je z być może kilkupunktowym wzrostem obciążenia podatkowego? Nie marzy mi się to zupełnie.
Nie mówiąc już o tym, że jako millenials nieszczególnie boję się o swoją starość, bo szanse, że takowej dożyję są raczej niewielkie. A nawet jeśli, to nad pieczonym radioaktywnym szczurem na pustyni środkowoeuropejskiej fajnie będzie powspominać, że kiedyś to się chciało mieć codziennie jedzenie bez narażania się na ataki ghuli.
Parafrazując znany dowcip z New Yorkera: „tak, planeta uległa zniszczeniu, ale przez piękną, krótką chwilę miałem odłożoną kupę hajsu na spokojną starość”
@Dude Yamaha
„tylko ów dżentelmen nie robi tego (wyłącznie) z dobrego serca i chęci dzielenia się wiedzą”
Jego koledzy to wiedzą. Przy czym w mojej ocenie od pewnego momentu motywacja jest podobna do tej jaką ma hobbysta-restaurator jachtów czy oldsmobili. Facet po 70-ce chce przyłożyć rękę do jeszcze jednego biznesu. Nie aż tak specjalnie na tym zarobi, biorąc pod uwagę wysiłek i to ile przyniosłoby mu zakupienie za te miliony jakiś banalnych nieruchomości. Za to poprzebywa w ciekawym towarzystwie, zyska jakieś punkty prestiżu za „trzymanie się” u kolegów… One last job… Dopóki to nie jest relacja Madoff – łatwowierni klienci, ten Country Club Syndicate ma szansę wyjść na swoje.
@awal „dopóki nie jest to relacja Madoff – łatwowierni klienci”
Kiedy właśnie widzi mi się tutaj taka czy niemal taka relacja. Wszystkie ważniejsze kwestie typu wspomniane przez Ciebie poszukiwania lepszych baterii do elektryków oraz Lek Na Raka (TM) pływają w pieniądzach. Trudno mi uwierzyć że jakiś startap tu ominie starych wyjadaczy oraz Chińczyków i zrobi coś istotnie nowego.
Natomiast w to, że zadbane chłopaki z doktoratami Harvard-Stanford chętnie pozbierają po parę Milionów od członka w takim klubie, wierzę jak najbardziej.
@sheik
„poszukiwania lepszych baterii do elektryków oraz Lek Na Raka (TM)”
Przykłady były przecież na rybkę, ale zwizualizowałem to sobie z „jakimś fajnym projektem medialnym/popkulturowym” i już poczułem, że bym chciał np. wejść w produkcję jakiejś gry video albo płyty Z Moich Marzeń, żebym nawet w razie wtopy miał z tego fun.
@WO, sheik.yerbouti
„Przykłady były przecież na rybkę”
Nie do końca na rybkę – staram się jednak trzymać rzeczy jakich doświadczyłem namacalnie – trochę jednak je anonimizując i siłą rzeczy również upraszczając. W istocie mówię niekoniecznie o zupełnych „start-upach”, lecz również o już funkcjonujących małych firmach wchodzących w nową skalę produkcji. Premia za sukces nie musi też wynikać z przełomu czysto technologicznego. Technologia może być znana, jednak jej użycie w nowej linii produkcyjnej w ramach konkretnego łańcucha dostaw może zmienić skalę jej zastosowania z niszowej na nowy standard w branży. Wreszcie, to nie zawsze będzie coś z najmodniejszych obszarów innowacji: być może nie nowy typ baterii do elektryka, ale powiedzmy ulepszone materiały do katalizatorów w silnikach spalinowych…
Niestety nie widzę wśród swoich doświadczeń czegoś podobnego do marzeń WO, chociaż… Może np. projekty z obszaru cloud telephony dałoby się zbrandować jako „ekskursje w dyskursie”…
@awal
„Niestety nie widzę wśród swoich doświadczeń czegoś podobnego do marzeń WO, chociaż… ”
Zatem nie spotkamy się nawet jeśli kiedyś wygram w eurojackpot!
@WO
Kto wie… Może kiedyś na spotkaniu autorskim w bibliotece miejskiej facet w trzecim rzędzie spojrzy Ci w oczy z cieniem uśmiechu na ustach…
Carnegie fundował też budowę bibliotek publicznych, jakieś dwa tysiące ich powstało. Oczekiwał że miasto da teren, będzie utrzymywać bibliotekę z podatków i że dostęp będzie bezpłatny. Wiele z nich działa do dzisiaj. Mi to odpowiada i gdybym wygrał w totka…
Mogę sobie wyobrazić realne życie na Słowacji, ale już życie w Republice Środkowoafrykańskiej jawi mi się najwyżej jako seria egzotycznych obrazków. Z podobnych względów moja wyobraźnia sięga co najwyżej klasy średniej-średniej. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Ludzka wyobraźnia uwarunkowana jest przecież miejscem urodzenia. Czytałem kiedyś o starym góralu, który zapytany, co by zrobił, gdyby był cesarzem we Wiedniu, odpowiedział, że codziennie jadłby wtedy polewkę z łoju.
W każdym odcinku teleturnieju „Milionerzy” jest moment, w którym prowadzący – tak sobie to wyobrażam – słyszy w słuchawce „teraz zapytaj go, na co wydałby wygraną”. Ewidentnie służy on pobudzeniu żądzy posiadania wśród średnio- i niższoklasowych teleoglądaczy, a więc zagonieniu ich do udziału w eliminacjach. Uczestnicy dają się na to nabrać i popuszczają wodze konsumpcyjnej fantazji, a przecież aż się prosi, by potraktować ten element programu bardziej ironicznie, z przymrużeniem oka.
Wyobraziłem sobie kiedyś, że dostaję się do „Milionerów”, dochodzę w pobliże drugiej sumy gwarantowanej i nagle Hubert Urbański pyta:
– I na co, Marcinie Robercie, wydałbyś te pieniądze?
Wtedy opowiadam mu tę anegdotę o góralu z czasów Franza Josepha i puentuję:
– No i gdybym wygrał ten milion, to też codziennie jadłbym polewkę z łoju.
If I were a rich man,
Ya ha deedle deedle, bubba bubba deedle deedle dum.
Ech!
Zawsze interesowałem się urbanistyką i architekturą, no to zbudowałbym sobie miasto. A co?
No tak, ale zaraz, zaraz. To już było. Disney i Ford też budowali, ale wyszło raczej słabo. Ale z drugiej strony Zamojski postawił Zamość i jemu się udał. No tak, ale to było ładnych parę lat temu, kiedy taki Bill Gates był przy nim jakimś drobnym posiadaczem. Hmm. Może Bata? On też coś budował, ale to chyba był raczej ekskluzywny obóz pracy, niż miasto idealne. No to może takie jakieś miasteczko Wilanów dla mniej zarabiających gdzieś w okolicy mojego miasta, z super dojazdem zbiorkomem i takie tam? Lipa. to się samo nie utrzyma, a jak mi się znudzi dopłacanie do interesu, to na pomoc miasta i tak nie ma co liczyć. Zrobi się z tego slums, albo wykupią lemingi.
Rany. To bogactwo to jak dywagacje Tewje Mleczarz!
Chyba sobie kupię jacht i wyspę w ciepłych krajach. Zostanę Robinsonem, i zbuduję sobie idealną wioskę, a nie miasto.
@mw.61
„zbudowałbym sobie miasto”
W książce „500 milionów Begumy” (Juliusz Verne) francuski doktor medycyny dostaje spadek: 250 milionów funtów.
W XIX wieku było to raczej więcej, niż obecnie, więc zacny doktor obrócił te pieniądze na wybudowanie idealnie higienicznego miasta.
I nazwał je patriotycznie – Miasto Francja, chociaż zlokalizował je w USA.
Po co zaraz miasta idealne, potrzebujemy wielu nieidealnych ale lepszych od obecnych. W wielu miejscach na świecie ludzie próbują przetrwać w rozmaitych obozach dla uchodźców i innych fawelach. Za miliony dałoby się choć jedno takie miejsce uporządkować, dostarczyć porządne kontenery albo chociaż pustaki, podłączyć prąd, wodę i ścieki. Oraz sfinansować szkoły i przychodnie, centra kultury, boiska.
Miliardy zaś potrzebne byłyby do stworzenia mieszkańcom źródeł utrzymania.
Albo inaczej – skorumpować jakiś trzecioświatowy rząd (możliwie daleko od USA) tak aby prowadził progresywną i socjaldemokratyczną politykę społeczną (obejrzałbym jakiś serial z takim scenariuszem). Ciekawe czy to musiałoby się skończyć katastrofą?
Chińczycy urbanizuja w ten sposób Afrykę na potęgę, uzalezniając od siebie. Nie jest wcale jasne czy urbanizacja jest w tamtych warunkach dobra (w tym dla planety, emisja z betonu jest poważniejszym problemem niż samochody elektryczne). Na pewno lepsza od statu przejściowego w fawelach, ale on też został wytworzony przez naciski kapitalizmu (gdy Gates zachwycony czyta slajdy Roslinga w PowerPoincie w formie ksiązkowej, że ubóstwo na świecie się zmniejsza, bo trzeci świat zarabia $1, a wcześniej to było $0, to cieszy się z tego, że wioska która utrzymywała się organicznie została zapędzona do faweli gdzie nie ma za co żyć).
@orbifold “Chińczycy urbanizuja w ten sposób Afrykę na potęgę, uzalezniając od siebie.”
Gdzie, co, jak? Musiałem coś przegapić. Gwałtowny rozwój megalopolis takich jak Lagos to raczej nie jest knucie Chińczyków tylko absolutnie samorzutny proces – ludzie uciekają ze wsi do podmiejskich slumsów, najwyraźniej nieprzekonani że będzie im lepiej tam skąd pochodzą. Oczywiście warunki higieniczne w Lagos, Kinszasie czy innym Kairze (wszystkie dobrze powyżej 10mln) są dość okropne, zrównoważony rozwój też jest raczej nieobecny, można powiedzieć – maja tam teraz XIXwieczny Manchester, tylko raczej bez fabryk.
@mw
„If I were a rich man,”
Jak lubię musicale, ten hejtuję, że ojejku jak bardzo. Nic mi się w nim nie podoba.
@janekr
„W książce „500 milionów Begumy” (Juliusz Verne) ”
Czytałem to w dziecinstwie jako „…hinduskiej władczyni”?
„chociaż zlokalizował je w USA.”
To żeby ten zły Niemiec mógł obok zrobić niemieckie!
Najbardziej zrównoważony rozwój nie zmieni tego, że ludzie będą przenosić się ze wsi do miast, uciekać przed wojną, głodem, terrorem, wyzyskiem czy klimatem. Jednostka dysponująca znacznymi środkami mogłaby coś zmienić w skali wyżej opisanej (to z kupowaniem państwa to był żart oczywiście). Więcej mogą (i powinny) państwa i organizacje typu UE czy ONZ.
@mrb
„Z podobnych względów moja wyobraźnia sięga co najwyżej klasy średniej-średniej (…) Wyobraziłem sobie kiedyś, że dostaję się do „Milionerów”, dochodzę w pobliże drugiej sumy gwarantowanej i nagle Hubert Urbański pyta”
Ja z kolei jestem w średniej średniej, więc moje towarzyskie kontakty sprowadzają się w zasadzie do UMC i LMC. Wyższą i niższą sobie tylko wyobrażam. W każdym razie, dowcip kolegi jest bardzo w stylu mojego znajomego z UMC (część komcionautów się może domyślać, będę wycinać te domysły, kto wie ten wie, kto nie wie to po co mu to).
„Czytałem to w dziecinstwie jako „…hinduskiej władczyni”?”
Ja też oczywiście, ale teraz to zmieniono na formę bliższą oryginałowi.
@sheik.yerbouti
W Afryce działa w tej chwili około 2000 chińskich firm. Poczytaj o Rwandzie, jej obecnym prezydencie i chińskiej obecności. Chińczycy budują w Kigali na potęgę – to nie jest miasto które znamy ze wspomnień o ludobójstwie.
@wo
… Nic mi się w nim nie podoba…
He, he. No to się pięknie różnimy.
KO – jest: „NP 176”, powinno być: „NP 177”.