Jestem ciekaw jak to wygląda u tych PT komcionautów, którzy są w moim wieku, albo nawet starsi – u mnie jest tak, że po pięćdziesiątce zaczynam doceniać różne rzeczy, w które wierzylem albo które lubiłem jako nastolatek (a potem jako dwudziestolatek naiwnie myślałem, że z nich „wyrosłem”).
Ostatnio mam fazę na słuchanie Pink Floyd, i to tych płyt, które ćwierć wieku temu wydawały mi się produktem przerośniętego ego Rogera Watersa: „The Wall” i „The Final Cut”. Zaskoczył mnie samego zwłaszcza powrót do tej drugiej płyty.
Jako nastolatek bardzo młody, taki bardziej podstawówkowy nawet niż licealny, uważałem rock operę za Szczytową Formę Popkultury. „The Wall” zaś za uważałem szczytowe osiągnięcie tejże. Już wtedy byłem dość stanowczy w ocenach!
Potem przeszedłem ewolucję dość typową dla Generacji X. Pochłonęły mnie pospunk i nowa fala, zacząłem uważać, że mniej znaczy więcej i cenić sobie formułę „trzy akordy, darcie mordy”.
Dalej miałem sporo szacunku dla wcześniejszych nagrań Pink Floyd, ale tych dwóch płyt już nie byłem w stanie słuchać dla przyjemności. Częściowo dlatego, że wysłuchałem ich już tyle razy, że znałem każdy dźwięk na pamięć.
W jakichś chwilach przykrych a nudnych, np. na szkolnym apelu, zabijałem czas „odtwarzając” płytę w wyoraźni, z pamięci. Poza „The Wall” potrafiłem tak z „Back in Black” AC/DC i oczywiście pierwszym Iron Maiden. Byłem dziwnym dzieckiem, ohne Zweifel.
Im lepiej rozumiałem teksty, tym bardziej się robiłem sceptyczny. Szczególnie mnie zniesmaczył film Alana Parkera, jakoś inaczej sobie to wszystko wyobrażałem (do dziś uważam, że najlepsze są fragmenty animowane!).
Miałem nawet konkretne zarzuty, że np. narracja w „Hey You” przeskakuje między pierwszą, drugą a trzecią osobą tak niekonsekwentnie, że w końcu robi się nam z tego klasyczny błąd typu „who was phone”.
Spierając się z nastoletnim sobą jako pięćdziesięciolatek odparowałbym to tak, że to naturalne w operze. Jeśli chodzi o literacką spójność libretta, „The Wall” i tak wypada lepiej od niejednej „Zachlastanej fifulki”.
Ze wstydem muszę wam wyznać, że mój szkolny angielski z podstawówki czynił mnie zaś zupełnie bezradnym przy interpretacji „Final Cut”. Śmiejcie się, śmiejcie, ale skąd ja wtedy miałem wiedzieć, że „Union Jack” to nie jest ksywka jakiegoś faceta? Byłem dzieckiem za Żelazną Kurtyną, helou. Nie było takich słówek w podręczniku Leona Leszka Szkutnika.
Gdy teraz słucham „The Final Cut” widzę, jak bardzo tej płyty nie zrozumiałem te 37 lat temu. A słuchałem jej od dnia oficjalnej premiery, gdyż wtedy takie Wydarzenia w Trójce świętowano z wyprzedzeniem – od tygodnia leciał promujący singiel, „When The Tigers Broke Free”, płytę zaś wyemitowano w całości (początkowo razem z tymi dwiema piosenkami, „Get..”/„Fletcher…”, które potem wycinano w związku z występowaniem w nich Breżniewa w roli negatywnej), żebyśmy mogli ją sobie nagrać.
Nie zrozumiałem jej w sposób najbardziej niebezpieczny. Rozumiałem pojedyncze zdania, ale nie związki frazeologiczne. Na przykład: co oznacza w rokendrolu metafora „across the tracks”, zrozumiałem kilkanaście lat temu, jak zacząłem podróżować po Ameryce i fizycznie przekraczać takie granice.
Co za tym idzie, dwuwiersz „You can relax on both sides of the tracks” z fundamentalnego manifestu tej płyty, „The Gunner’s Dream”, nic dla mnie nie znaczył. Myślałem, ze to jakiś idiom oznaczający relaks pełniejszy, bo dubeltowy (śmiejcie się, śmiejcie).
W dyskusji pojawiło się tu niedawno pytanie, jak ludzie wychowani na Pink Floyd mogli wyrosnąć na prawicowców. Mogę to chyba wyjaśnić.
Otóż jeśli słuchasz tej płyty znając tylko szkolny angielski, może ci się wydawać, że opłakiwany na niej „postwar dream” to marzenie o INDYWIDUALNYM SUKCESIE. Ot, Eric Fletcher Waters zginął pod Anzio fantazjując o tym, że jak wróci z frontu, to się dorobi fajnego domu. Ale nie dane mu było, kurtyna.
Nic dziwnego, że w takiej interpretacji niespecjalnie to wszystko zachwyca!
Wtedy polityczne przesłanie tej płyty wydawało mi się sprowadzać do „Wojna Jest Straszna”. Teraz wiem, że to epitafium dla powojennego programu socjaldemokratycznych reform, niszczonych wtedy przez Thatcher.
Szukacie programu dla lewicy? Posłuchajcie manifestu z „The Gunner’s Dream”. Nic się nie zmieniło: chodzi o świat równego dostępu do usług publicznych, powszechnego bezpieczeństwa, bez rasizmu, bez wyzysku, bez cenzury.
Za taki świat zginął Eric Fletcher Waters.
Final Cut najlepsza płyta PF, a że to nie płyta PF, tylko Watersa, to najlepsza płyta Watersa też
„Not now John” poznałem z teledysku; a potem zupełnie przypadkiem trafiła mi się kaseta. Akurat z pierwszą w życiu wieżą stereo (wcześniej miałem kasprzaka i recorder natianala, wspaniałe sprzęty, ale nie do słuchania). Więc pierwsze, co mnie dopadło, to ten genialny trick z „trójwymiarowym” dźwiękiem
i na początku podobały mi się pojedyncze frazy, dopiero jak wszedł internet (~98) mogłem się na spokojnie wczytać; więc w zasadzie była dla mnie formująca, tak jak „Generation X” Couplanda
@mrw
Z serii Wstydliwych Wyznań dodam, że dla mnie to wtedy była wesoła piosenka o Dorosłych Ludziach, którzy się dobrze bawią, robiąc te wszystkie rzeczy, które są dozwolone od lat 18. Teraz to dla mnie piosenka o autodestrukcji.
Uwielbiam The Final Cut ale traktuję ją jako solową płytę Watersa (podobnie jak A Momentary Lapse of Reason i Division Bell traktuję jako solowe płyty Gilmoura). Jak słuchałem to po angielsku umiałem trzy słowa i treść znałem z książeczek KaGra. Ale zawsze coś mi w nich zgrzytało i zacząłem sam tłumaczyć ze słownikiem. Jak po 10-15 latach znalazłem te swoje zapiski to złapałem się za głowę ale i tak uważam że były lepsze niż KaGry bo może nie znałem idiomów ale przynajmniej znałem (kiedyś!) polską gramatykę.
Akurat nigdy nie przekonałem się do tych późnych (heh) PF, ale w ostatnich latach zdecydowanie pokochałem najwcześniejszych, również za teksty. Jeszcze inaczej: żeby piosenka mnie przekonała, musi być dobrą piosenką, a te w większości są raczej hmm słuszne. Piszę bardziej o The Wall, Final Cut po prostu nie pamiętam, słuchałem ostatnio ze 20 lat temu.
Skoro rock-opera, to, mały off-top, co sądzisz o Tommym?
Dzień dobry, po kilku latach czytania bloga, gospodarz napisał notkę, do której mogę się odlurkować. Dziękuję!
A co do TFC – moim zdaniem to była pełnowartościowa płyta Pink Floyd. Inna niż poprzedniczki, ale brzmienie zespołu nigdy nie było jednorodne, zawsze ewoluowało. Kiedy byłem młodszy, utyskiwałem, że za mało na niej Davida Gilmoura, czyt. rasowego, rockowego grania. Dopiero na studiach zrozumiałem, że oszczędna aranżacja świetnie oddała dramat w jakim znalazł się autor (lub podmiot liryczny, jak kto woli). Inna sprawa, że wokal Watersa nigdy nie brzmiał lepiej jak właśnie na TFC.
@mrw
Moim zdaniem Waters przebił samego siebie na „Amused to Death”. Jej przekaz nic się nie zestarzał. Zwłaszcza finał – od „Watching TV”. Ja ją stawiam na równi z najlepszymi dokonaniami PF.
„Poza „The Wall” potrafiłem tak z „Back in Black” AC/DC i oczywiście pierwszym Iron Maiden.”
Nooo, riff gitarowy do „Prowlera” albo młocka z „Transylvanii” to na pewno w głowie elegancko kryły dowolną patriotyczną pieśń.
@WO
„Śmiejcie się, śmiejcie, ale skąd ja wtedy miałem wiedzieć, że „Union Jack” to nie jest ksywka jakiegoś faceta?”
Ja też długo zakładałem różne romantyczne znaczenia dla „long, lonely time” w Unchained Melody, poznane z opóźnieniem znaczenie penitencjarne było dla mnie sporą niespodzianką…
Co do meritum, myślę że polski słuchacz rozmaitych „social commentaries” zawartych w anglosaskich piosenkach z lat 70-tych i 80-tych był na nie uodporniony również przez wzgląd na typową sytuację podmiotu lirycznego polskiego popu tych lat – podmiot ów reprezentował inteligenta o dużym kapitale kulturowym, spoglądającego z nonszalancją na problemy materialne i klasowe. A więc patrzącego z góry na przyjaciół, dla których ważny jest „telewizor, meble, mały fiat” albo – w wersji bardziej wydumanej – w egzotycznych dekoracjach typu „Jokohama, hotel z obłoków i szkła” przeżywającego „fałsz i banał, życia co byle jak trwa”. Śladem autentycznej klasowej skargi był w naszym popie może jedynie ów nieszczęsny „autobus Arabów”, traumy którego nie wyleczy „Toyota przepiękna aż starch”, względnie „mahoniowy gość” co sypał zielonymi „U Maxima w Gdyni” – klasową przepaść czynił widoczną i uciążliwą dopiero element etniczny. Jeżeli nie masz wziętej z własnej kultury matrycy, że piosenka może być o tym, że jedni są biedni a drudzy bogaci, to przekaz tego typu w obcym języku również będzie dla ciebie przezroczysty.
@Waters
Tak się złożyło, że The Wall (całościowo) odkryłem najpierw jako film (na szczęście – w TVP2 bodaj, z napisami) a potem jako album. O ile wtedy odebrałem to jako przekaz o tym że życie – w młodości i dorosłości jest do bani – nawet gdy się ma pieniądze i sławę i tak dalej. Teraz dużo bardziej trafia do mnie Waters późny – zwłaszcza wspomniane już „Amused To Death” ale też „Is This The Life We Really Want?”. Ale po prostu do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć.
@Awal
„Jeżeli nie masz wziętej z własnej kultury matrycy, że piosenka może być o tym, że jedni są biedni a drudzy bogaci”
To jest o tyleż ciekawe, że w innych obszarach popkultury jednak jakieś wątki klasowe się pojawiały. Z pamięci – u Nienackiego w „Panach Samochodzikach” co jakiś czas pojawia się wzmianka o tym że Tomasz NN jest słabo zarabiającym urzędnikiem i w społeczeństwie są bogatsi od niego (i nie zawsze są to bohaterowie jednoznacznie negatywni). Polską piosenkę popularną jakoś zawsze odbierałem jako najpłytszą w popkulturze polskiej (stąd też rzadko słucham do dziś)
Z „Final Cut” najbardziej lubię dwie rzeczy. „Patanoid Eyes”, bo jest taką niespełnioną zapowiedzią tego, jak ta płyta mogłaby wyglądać, gdyby Waters rzeczywiście dysponował na niej literacką subtelnością, zamiast chęcią walenia siekierą. „Not Now John” za rozbicie patosu, wreszcie jakąś floydowską IRONIĘ w tekście (proszę nie wspominać o Memorial Home, bo zdegobijuję), a przede wszystkim głos Gilmoura, która jest niczym kawałek cienia w upalny dzień po ponad pół godziny wzdychania, skrzeczenia i zawodzenia.
Tygrysy i kawałek tytułowy mnie zniesmaczyły. Pierwszy za tonację „król Jerzy zabił mi tatusia”, bez wnikania w kontekst. Drugi (w którym najlepsze fragmenty zerżnięto z „Comfortably Numb”) przyniósł mi konstatację, że jeżeli ktoś w wieku 40 lat nadal jest taką płaczliwą bułą, nieumiejącą przepracować problemów to znaczy, że przegrał życie i na dłuższą metę nie warto go traktować jako punktu odniesienia. Tytułowy kawałek z ostatniej płyty Watersa napisany był z myślą o Bushu juniorze i potem po prostu przerobiony pod Trumpa. Przecież to jest parodia.
Na szczęście jako stary punkowiec, który został nawrócony na rocka gotyckiego i nową falę nie mam w tym temacie bladego pojęcia.
W temacie związków frazeologicznych mój ulubiony to „Mercedes Bends” z Hotel California.
W temacie PF jestem zdecydowanie z obozu Gilmoura. Mój ulubiony wokal to chyba z Great Gig in the Sky.
@WO
Both sides of the tracks
Jesteś z Warszawy, więc było ci trudn zrozumieć. W Warszawie to rzeka dzieli lepszych i gorszych, tory są prostopadłe (dosłownie i w przeności), w dodatku bardzo sprytnie schowane. W Katowicach tory rzeczywiście oddzialały i nadal to widać. Życie toczy sie po tamtej stronie (w każdym razie toczy sie bardziej), przejazdów jest kilka i czasem nieciekawych. Dlatego ten akurat idiom przyszedł mi całkiem naturalnie.
Moje pierwsze PF to Dark Side of the Moon. Słuchałem w trójce.
Natomiast Waters rzeczywiście miał traumę braku ojca. W The Wall (filmie) nawet to trochę pokazują na początku – i czasem takie trau,y dzieciństwa potrafią zryć psychikę na długo.
W ogóle co do tekstow, to kumpel miał płyty (I tę Dark Side, i The Wall i The Final Cut), więc teksty spisywaliśmy z okładek. Rany, uświadomiłem sobie, jak to dawno – nie tylko aparatów cyfrowych nie było, ale nawet ksero…
I dzięki za tę notkę. Myślałem, że moje i WO gosta muzyczne są całkiem rozłączne.
Widocznie za młody jestem, żeby się zachwycić The Final Cut… Wolę Animals.
Moje pierwsze Pink Floyd to Dark Side… kupione własnoręcznie i bez żadnej uprzedniej wiedzy – po okładce. A odsłuchiwane na zestawie, który dzisiaj budziły politowanie, ale wówczas było to moje pierwsze hi-fi.
Oczywiście oszalałem.
A z późniejszych jednak Division Bell.
Pierwszą płytę PF dostałem w wieku chyba 10 lat od taty – Dark Side. The Wall dostałem później i już nie rozumiałem jego zachwytów, dotąd mnie nie wciągnęła. Ale generalnie należę bardziej do tych osób, które wolą warstwę muzyczną od tekstowej. The Wall i Final Cut są dla mnie po prostu przegadane i trochę zrobione na jedno kopyto. Zwłaszcza The Final Cut jest boleśnie wtórna… Do The Wall w zasadzie każda płyta wnosiła coś nowego, jakiś eksperyment.
Zresztą, polecam włączenie sobie The Gunners Dream i np. Us And Them. Jednak Wright miał bardzo ważny wkład w ich twórczość.
@WOjtek
„W jakichś chwilach przykrych a nudnych, np. na szkolnym apelu, zabijałem czas „odtwarzając” płytę w wyoraźni, z pamięci. Poza „The Wall” potrafiłem tak z „Back in Black” AC/DC i oczywiście pierwszym Iron Maiden. Byłem dziwnym dzieckiem, ohne Zweifel.”
A to ja też tak miałem. Umiałem „zanucić” w myślach całe „Bad” Michaela Jacksona, „Brothers in Arms” Dire Straits, „Look Sharp!” Roxette i też niektóre Pink Floydy.
Sama płyta „The Final Cut” oczywiście świetna, mimo że bez Richarda Wrighta. W moim przypadku pierwszy kontakt z muzyką PF to koncert Rogera Watersa i gości The Wall w Berlinie w 1990, który oglądałem wtedy w TV.
A kojarzycie artykuł Jerzego Rzewuskiego „Zburzcie ten styropianowy mur” z Magazynu Muzycznego?
Zawsze rozkładał mnie na łopatki The Division Bell z High Hopes – najbardziej nostalgicznym i smutnie-klimatycznym teledyskiem ever z filtrem zachodzącego słońca nad Cambridge i grupą friendsów for life (czy nie przesadzam troszeczkę?). To była jakby przepowiednia tego, co stanie się w poststudenckim życiu, opowieść od odchodzeniu w swoją stronę i utraceniu czegoś na zawsze. Szczytowym momentem w procesie fascynacji tym kawałkiem była impreza domowa pod koniec IV roku, kiedy cała narąbana ekipa długoletnich przyjaciół pozasypiała o 4 rano gdzie popadnie w mieszkaniu, a ja ostatkiem sił puściłem High Hopes i też odleciałem. A potem było jak w piosence.
To rozchodzenie się i utrata to powód dla którego nie wracam do muzyki, zamieniać się w słup soli. „What’s done is done. We cannot just write off his final scene.”
A „Division bell” w High Hopes zrozumiałem (?) dopiero oglądając nudne głosowania czekając na „lock the dooors!”
@notka
„po pięćdziesiątce zaczynam doceniać różne rzeczy, w które wierzylem albo które lubiłem jako nastolatek”
No mnie wychodzi na to, że tak mam ze swoistym miksem socjalizmu, komunizmu i anarchizmu 🙂
A jeśli chodzi o zespół Pink Floyd, to w moim życiu zaznaczył się silniej tylko w jednym konkretnym okresie, kiedy odwiedzałem swoją ówczesną miłość w akademiku. Kaseta podpisana „Pink Floyd” była jedną z nielicznych C-90 w jej kolekcji (bodajże „Animals” po jednej stronie, „Dark Side Of The Moon” po drugiej, ale nie dam głowy) i w związku z tym często towarzyszyła nam jako ścieżka dźwiękowa wspólnych wieczorów – trochę rzadziej było trzeba wstawać z łóżka, żeby przełożyć stronę.
Zawsze uważałem, że ludzie wsłuchujący się w teksty wiele tracą – przecież Deep Purple, Black Sabbath czy przede wszystkim Led Zeppelin to arcygenialne zespoły, dlatego robieniem sobie krzywdy jest próba słuchania ich pod kątem przekazu tekstu, ponad jakąś ogólną refleksję, że np. „Whole Lotta Love” jest ogólnie o bzykaniu (tu akurat w ogóle nie trzeba znać języka), a „Highway Star” o tym, że fajnie się śmiga szybką furą.
A co do Floydów, to mimo że dla niektórych skończyli sie na „Kill’em All the Pipers at the Gates of Dawn”, to, oczywiście, „Wish You Were Here” i ogólnie synergia Waters-Gilmour, a nie żaden z osobna…
„jak ludzie wychowani na Pink Floyd mogli wyrosnąć na prawicowców”
Niespecjalnie mnie dziwi, że ludzie słuchający kawałków w rodzaju „Money” i „Have a cigar” mogą być kapitalistami. W końcu autorzy tych słów już od lat sześdziesiątych zajmowali się głównie grą w golfa (Waters), kolekcjonowaniem Ferrari (Mason) i inwestycjami (wszyscy)
@igor
„W końcu autorzy tych słów już od lat sześdziesiątych zajmowali się głównie ”
Gdyby ten zespół nie wydawał płyt co dwa lata (od 1973)) albo wręcz co rok (wcześniej) to może by teza by miała oparcie w faktach. Ale obawiam się że ich głównym wysiłkiem była jednak harówka w zawodzie wykonywanym. No chyba że ktoś ma perspektywę podmiotu lirycznego z „Money for Nothing”.
A zresztą „Have a cigar” jest gorzkim portretem biznesu muzycznego – żeby nie zrozumieć tego tekstu – nawet na poziomie szkolnego angielskiego (poza jednym idiomem, którego znaczenie da się wywnioskować z kontekstu).
Wiem, jestem złośliwy. Muzycy PF bardzo szybko z hippisów ze squatu stali się biznesmenami. Waters w dodatku był pod wpływem żony arystokratki. Ten golf, luksusowe samochody i wiejskie posiadłości to wszystko prawda. Ale jednocześnie krytykowali biznes muzyczny i to nie była hipokryzja, autentycznie nie mogli znieść takiego życia. „Comfortably numb” z zastrzykiem, by być w stanie wyjść na scenę, to prawdziwa historia.
Czy możemy biografizm w interpretacji tekstów kultury zostawić „rappersom”?
@jgl
„Czy możemy biografizm w interpretacji tekstów kultury zostawić „rappersom”?”
Sorry jeśli czegoś nie rozumiem, ale w zasadzie dlaczego? Przecież połowa tekstów w różnych hitach muzycznych przecież wynika z bezpośrednich przeżyć twórców, poprzez Smoke on the Water, London Calling, Smells like Teen Spirit czy choćby przywołane powyżej Money for Nothing…
@Vinidion
Też to przeżyłem, tylko dodam jeszcze kilkunastoletnią przerwę (pewnie gdzieś w radiu leciało ale nie zwracałem uwagi) i ponowne, świadome i uważne wysłuchanie tuż przed ’40. Cóż, tak wyobrażam sobie odczuwanie operacji na otwartym mózgu.
@jgl
„Czy możemy biografizm w interpretacji tekstów kultury zostawić „rappersom”?”
W przypadku Watersa pominięcie biografii to jak pominięcie cierpiącej ojczyzny przy interpretacji Mickiewicza.
@janekr
„A odsłuchiwane na zestawie, który dzisiaj budziły politowanie, ale wówczas było to moje pierwsze hi-fi.”
Żądam detali! Przede wszystkim czy wkładka jednak Mf-10x, czy jakieś piezo?
Shure M44MB, G600, Meluzyna. Po WG500f był to raj dla uszu.
The Wall, to był dla mnie TEN ALBUM. Ojciec przywiózł mi płytę z USA, w 81 roku. Zgrałem ją oczywiście na kasety (na magnetofonie marki Finzezja, wystanym w kolejkach) i odtwarzałem z gramofonu tylko w odświętnych okazjach. Gramofon był niestety piezoelektryczny, więc niszczył płyty.
Z okładki spisywałem tekst (napisany jak kura pazurem) i na nim się uczyłem angielskiego – co momentami sprawiało kłopoty.
Oczywiście znałem na pamięć wszystkie kawałki. Chociaż ten najbardziej przebojowy (Another Brick in the Wall II) nigdy do mnie nie przemawiał. Od zawsze byłem nerdem wierzącym w edukację ;-).
Nigdy nie miałem fazy totalnego odrzucenia, ale nie słuchałem tej płyty od wielu lat (choć nadal stoi u mnie na półce). Niedawno miałem okazję sobie odświeżyć PF – przy okazji długich jazd samochodem robię sobie na Spotify playlisty i słucham – w sumie w dość podobnych okolicznościach jak „wtedy” – ciemność i samotność. Lepsza znajomość angielskiego i doświadczenie życiowe przeszkadza: świadomość, że słucham milionera, idola tłumów, gościa robiącego w życiu to co chce, narzekającego na swoje pieskie życie jakoś przeszkadza. Ale i tak słucham z przyjemnością.
Final Cut była dla mnie wtórna – kolejna płyta z rozgrzebywaniem ran. I jakoś mnie nie przekonywało wrzucanie do jednego worka Breżniewa z Afganistanem i Maggie z Falklandami. Posłuchać – posłucham, ale dreszczy nie budziła i nie budzi.
Miałem podobnie jak WO. Mój szkolny angielski (też Szkutnik) bardzo się wzbogacił dzieki tekstom PF. I pojedyncze słowa dzięki emocjom zapadły w pamięć mimo, że części nie używałem lub b.rzadko. Przypomniałem sobie je teraz, słuchając zalinkowanego „Snu”. Takie słowa jak „lapel”, „comfort” w tym znaczeniu, „shuffle” utrwalone tym floydowskim efektem dźwiękowym na końcu. Tu poznałem Union Jack, w słowniku Stanisławskiego to znalazłem wtedy. „Relax on both side of the tracks” rozumiałem jako spokojne słuchanie obu stron płyty (!), a właściwe znaczenie poznałem dopiero tu, na blogu przy okazji notki o podziałach społecznych/rasowych amerykańskich miast. Z innych utworów: pamiętam rozszyfrowanie „nips”, „make ends meet” (o, jak u nas), „entwine” – te maki oplatające bydlęce wagony, oczywiście nie znałem w pełni symboliki maków w kontekście wojny. Pamiętam moje skojarzenie „part of me flies over Dresden” z czytaną niewiele wcześniej Rzeźnią nr 5 Vonneguta. Cenzury FC w Trójce nie pamiętam, bo nie słuchałem – miałem możność dostać płytę parę miesięcy po premierze. Pamiętam, że puściłem ją w Domu Studenckim i tłumaczyłem (jak umiałem) wszystkie teksty a wizytował nas akurat jakiś Ważny Prorektor. Nikt jakoś się nie skrzywił na tego Breżniewa, bo dużo ostrzej Waters krytykował Maggie, za Falklandy i za „what happened to the post war dream”. Dlatego trochę się dziwię, jak można było nie odebrać społecznej krytyki, wyrażonej tak wprost i w kilku utworach.
W moim towarzystwie dość powszechna była reakcja „oni to mają problemy, chcielibyśmy mieć takie”, ponieważ był rok 1983, właśnie zniesiono Stan Wojenny (22 lipca), byliśmy przekonani, że każdy przeciętny pracujący Tam ma lepiej niż Tu. Problemy wykluczonych, biedy, problemy rasowe były odbierane jako wyolbrzymiane przez PRL-owską propagandę. Rzecznik Rządu J.Urban robił zbiórkę śpiworów dla bezdomnych w USA. A nierówności społeczne? W PRL były stosunkowo niewielkie, status materialny wysokiego lokalnego partyjnego funkcjonariusza niewiele się różnił od dobrego inżyniera, i raczej nie był wyższy od skromnego, ale dobrze pracującego robotnika/nauczyciela więcej niż 2-3 razy. Wiem, bo miałem znajomych po obu stronach torów. Problemem była niedostępność towarów, a nie nominalne zarobki. Nierówność była w specjalnych sklepach dla aparatu władzy i dostępności talonów np.na samochód, ale bardziej wynikała z politycznego uprzywilejowania i generalnie z gospodarki niedoboru niż z jakiego wyzysku. Chyba, żeby klasowo interpretować podział władza/Partia – obywatele.
Dlatego narzekanie Watersa i innych na kapitalizm odbieraliśmy tak: niech naszej klasie niższej i spauperyzowanym inteligentom żyje się jak nie-bezrobotnemu robotnikowi Tam, to potem będziemy się martwić nierównościami.
Spójrzmy na tamten czas: po tragediach Stanu Wojennego, przy regularnym pałowaniu, laniu wodą, gazach łzawiących, rewidowaniu i poniżaniu studenciaka wieczorem tylko dlatego, że miał na ramieniu torbę (polowanie na bibułę?), zamykaniu na dołek po manifestacjach lub po złapaniu z drugoobiegową książką (połączonym ze straszeniem wywaleniem ze studiów lub kaperowaniem na TW) – jeśli w takiej codzienności człowiek słuchał w 1985 Stinga z jego „Russians love their children too”, to wzruszał ramionami. Postępowi muzycy Stamtąd patrzą na swój interes, patrzą ze strachem na wycelowane rakiety, i woleliby z ZSRR miękko, nawet za cenę tego, że my w tej beznadziei tkwimy od jednego buntu społecznego do drugiego, jeszcze z Radzieckimi bazami i wojskiem w miasteczkach, więc nawet nie ma zmartwienia „wejdą – nie wejdą” bo już są.
W tym kontekście, owszem, widzieliśmy społeczną, krytyczną wymowę świetnych muzycznie płyt, ale „ich problemy” uważaliśmy za wymarzony punkt startowy do w miarę normalnego życia.
@kaneis Pamiętam jak czytałem biografię Limonowa. Facet żył w latach 70 w Nowym Jorku i chodził na jakieś kursy językowe. Kiedy opowiadał portorykankom, że w ZSRR są darmowe studia i służba zdrowia patrzyły na niego jak na debila, że opuścił taki kraj.
@Nankin77 „patrzyły na niego jak na debila, że opuścił taki kraj.”
Kiedy to było standardem. Mimo pozornych podobieństw, sytuacja po obu stronach była inna o zwyczajnie się nie rozumieliśmy. Szukałem i nie znalazłem, więc tylko pamiętam taką piosenkę Pietrzaka (jeszcze wtedy niezłego satyryka i tekściarza), z refrenem „a my sie dziwimy, pukamy sie w czoło, ważymy przyczyny i skutki. Ich krzyki, protesty, porywy i gesty nas śmieszą – i to jest smutne” (aż dziw, co człowiekowi zostaje w pamięci). To była taka opowieśc, że kurna, oni tam wszystko mają, Cadillaca i Dalilah, par rajstopów dp wyboru. I się buntują.
Byłem stanowczo za młody, żeby jakoś świadomie odbierać rok 68 – ale miałem kuzynostwo w wieku studenckim. A o Paryżu i gdzie indziej cytałem potem. I pozostało we mnie wrażenie, że ta, się działy rzeczy ważne (dla kultury, dla świata itd), a u nas działy się rzeczy obrzydliwe. Kiedy stara Trójka miała program – jakoś „Muzyczna historia Polski” czy coś w tym stylu – to puszczali też przemówienia Gomułki z tego okresu. I miałem rację, były obrzydliwe.
Jednak bardziej nawet niż teraz.
@janekr
„Shure M44MB, G600, Meluzyna.”
Brzmi przyzwoicie! Uroniłbyś rąbka tajemnicy, co wtedy musiał zrobić młody inteligent, żeby na to zarobić (mnie to też dręczy w przypadku moich rodziców, mama udziela mi niespójnych odpowiedzi, plącze się w zerach itd.; wygląda po prostu, że dla ich otoczenia to było naturalne, że oszczędza się na wszystkim, tylko nie na książkach, muzyce i wyjściach do teatru).
Po „both sides of the tracks” jest coś jak „maniacs don’t blow holes in bandsmen by remote control” i zawsze mnie uderzała dziwna szczegółowość tego obrazu, znaczy wiadomo że raczej to nic dobrego zrobić zdalnie dziurę w muzykancie, ale wtf? No więc teraz zriserczowałem że chodzi o zamach IRA:
link to nytimes.com
@wo
Aby *zarobić* na Meluzynę wystarczyło w czasie wakacji między liceum a studiami popracować miesiąc w Stuttgarcie jako przynieś, podaj, pozamiataj w wydawnictwie Klett Verlag. Po czym mogłem kupić Dark Side… w zwykłym FNACu w roku premiery.
Aby *kupić* Meluzynę należało jeszcze pojechać do Poznania, gdzie mąż znajomej rodziców, neurochirurg, operował żonę kierownika sklepu…
@wo „Jestem ciekaw jak to wygląda u tych PT komcionautów, którzy są w moim wieku, albo nawet starsi – u mnie jest tak, że po pięćdziesiątce zaczynam doceniać różne rzeczy, w które wierzylem albo które lubiłem jako nastolatek (a potem jako dwudziestolatek naiwnie myślałem, że z nich „wyrosłem”).”
Dzień dobry. 🙂 Jestem nieco starszy, rocznik Kuby Wojewódzkiego (jeśli nie jest to jakaś dyskwalifikacja już na wstępie). Na co dzień tylko czytam tego bloga i zazwyczaj się czuję jak Miś o Bardzo Małym Wszystkim (TM) (przy okazji dziękuję za ciekawe lektury). Tym razem wyjątkowo, po raz pierwszy i pewnie ostatni, ośmielam się coś napisać, bo temat mi bliski i wywołuje stare wspomnienia.
W przeciwieństwie do Gospodarza moje pierwsze zetknięcie się z Floydami nie było jakoś fascynujące, raczej takie zderzenie się ze – nomen omen – ścianą. Jakiś Alan czy inny Eugeniusz robił jajecznicę, latała mucha i nic się nie działo… łeeee… i to ma być ta genialna grupa, o której tyle mi opowiadali koledzy? Na jakiś czas miałem z tym spokój i nie było w tym nic dziwnego, bo byłem wtedy na etapie popowym: ABBA, Boney M., Smokie, The Rubettes, Suzi Quatro, Bee Gees, Olivia Newton-John etc. Rockowym przełomem była pierwsza płyta Rainbow usłyszana w lokalnym radiu (notabene puszczana przez ojca kolegi z klasy, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem), potem poszło z górki…
… i wróciło do Pink Floydów przy okazji The Wall. Odsłuchy tego albumu to było niemal nabożeństwo: zaciemnienie, słuchawki na uszach i cała ta muzyczna procesja muzyki, rozbijanych gitar, przelatujących przez mózg helikopterów… To właśnie mi się przypomniało przy okazji niniejszego wpisu.
Dziś nie jest to już moja ulubiona płyta i od dawna nie była nawet słuchana, ale gdyby wzorem Roba Gordona ułożyć listę najbardziej piorunujących, byłaby pewnie w mojej czołówce (obok powiedzmy pierwszej Marillion, jeśli pozostać w dawnych czasach).
Odpowiadając wprost na pytanie: nie, nie zacząłem doceniać teraz, po latach, bo cały czas to ze mną jakoś było. Co więcej, wtedy wrażenie było większe, teraz inne brzmienia kręcą mnie bardziej (japońskie Mono czy choćby australijski Be’lakor – wiem, szczególnie drugi zespół daleki od gustów Gospodarza). To w warstwie muzycznej.
W warstwie „ideowej” przez długi czas nawet nie mam do czego się odwołać, taki byłem kompletnie bezrefleksyjny. Pamiętam, że pierwsze cegiełki z komunistycznego muru były opukiwane przez Marka „Polarnika” Kamińskiego pod koniec ogólniaka, ale on już wtedy chadzał własnymi drogami, a ja nawet nie potrafiłem docenić jego… hm… odwagi? Zresztą jak docenić, skoro się nie ma pojęcia, o czym mowa? W każdym razie i z tego obszaru nie mam czego doceniać z przeszłości.
Chyba się zagalopowałem, za dużo tych wspominek. To już na zakończenie, bo i temat częściowo zszedł na audio: miałem Daniela (gramofon), Arię (magnetofon szpulowy), bodajże WS 303 lub 503 Unitry (wzmacniacz) i jakieś Altusy. A, i AKG jakieś później, bo przecież Pink „The Wall” Floyd. Uprzedzając ewentualne pytanie: wszystko dzięki rodzicom.
Tyle ode mnie. Wiem, jakie są zasady, więc wszelkie cięcia, bany i połajanki przyjmuję na klatę. Ale za bloga i tak dzięki.
@gianeja
„W przeciwieństwie do Gospodarza moje pierwsze zetknięcie się z Floydami nie było jakoś fascynujące, raczej takie zderzenie się ze – nomen omen – ścianą. ”
Moje zupełnie pierwsze to płyta „Nice Pair”, którą mój tata dostał w prezencie sam nie wiem od kogo. Po czym wyjechał, leaving just a memory (oraz tę płytę). To dopiero było zderzenie z nomen omen spodkiem pełnym tajemnic!
The final cut poznałam praktycznie jako dziecko, m.in. z kasety z nagraną przez brata audycją Piotra Kaczkowskiego. Muzyka była uzupełniona melorecytacją Kaczkowskiego – trochę tłumaczeniami, trochę opowieścią o filmie.
Znałam wówczas tylko podstawy angielskiego, ale tę kasetę mogłam odtworzyć od dowolnego miejsca – głos P. Kaczkowskiego, a także nie do końca odcyfrowany oryginał.
Jak dla mnie, to był po prostu antywojenny protest, opowieść o rozczarowaniu społeczeństwem, problemach psychicznych. Z rodzajem słodko-gorzkiego happy endu. Ashes and diamonds. Foe and friend. We are all equal in the end. Kaczkowski: w końcu – sobie – równi – wszyscy. Ciekawa jestem, czy ktoś słyszał tę audycję.
Kilka utworów z obu płyt mam na liście do biegania. Vera nabrała teraz szczególnej aktualności…
„Dalej miałem sporo szacunku dla wcześniejszych nagrań Pink Floyd, ale tych dwóch płyt już nie byłem w stanie słuchać dla przyjemności. Częściowo dlatego, że wysłuchałem ich już tyle razy, że znałem każdy dźwięk na pamięć.”
Ja miałem/mam? podobnie, chociaż jestem troszkę ponad dekadę młodszy od Gospodarza. Final Cut, pożyczonego od kumpla na kasecie, słuchałem w kółko na walkmanie szwendając się po nocach ulicami rodzinnego miasta jako wrażliwy nastolat. Z jednej strony wałkowałem wtedy coraz bardziej i bardziej ekstremalne odmiany metalu a z drugiej wchodził cały kanon klasycznego rocka z Floydami jako perłą w koronie. Oczywiście moje nastoletnie wcielenie najbardziej lubiło Paranoid Eyes bo to tekst m.in o chowaniu się za maskami w tych wszystkich niezobowiązujących sytuacjach typu piwko z kolegami. Fletcher natomiast powracał mi falami za każdym razem kiedy czytałem/oglądałem coś o tym że Brezhniev took Afghanistan czy Begin took Beirut. Słuchanie tego wszystkiego z perspektywy późnych 90s w wojewódzkim mieście Polski środkowo-wschodniej było już głównie lekcją historii, pozbawioną tych emocji towarzyszących Wam, starszym o te naście lat, no i z angielskim było chyba u mnie trochę lepiej, więc odnosiłem wrażenie że ta płyta jest takim sequelem do the Wall, dopełnieniem wątku ojca straconego na wojnie i tego co stało się z jego kolegami, którzy przeżyli. Wyobrażałem sobie że Gunners Dream to historia z When the Tigers Broke Free, tylko słyszana przez radio z bezpiecznej odległości.
Ktoś wyżej wspomniał że nie godzi się stawiać Falklandów obok Afganistanu, ale dla Brytyjczyka ta akcja Maggie była na pewno szokująca. W tym świetnym biopicu z Meryl Streep doskonale to było pokazane, że gdyby nie Falklandy to Thatcher the Milk Snatcher pewnie przegrałaby kolejne wybory, bo jej popularność leciała na łeb na szyję.
Ps. Mój pierwszy PF to Atom Heart Mother na pirackim bazarowym CD z jakąś syfną okładką. Ostatnio z sentymentu dorwałem sobie winyl, który puszczam na Bernardzie odziedziczonym po teściu. Po latach z concept-albumowych Floydów najbardziej lubię Animals, bo jest koncept, ale nie ma tej całej watersowskiej literatury. Może jeszcze kiedyś wróci mi przyjemność słuchania wall/cut jak dożyję wieku WO.
@havermeyer
„Z jednej strony wałkowałem wtedy coraz bardziej i bardziej ekstremalne odmiany metalu a z drugiej wchodził cały kanon klasycznego rocka z Floydami jako perłą w koronie. ”
Moje przejście też było ścieżką ciężkiego grania, choć za moich czasów to oznaczało – jak już pisałem – raczej AC/DC, Black Sabbath i wczesny Iron Maiden. Zamiłowanie do zdistorszynowanej gitary otworzyło mnie na grupy takie jak Deep Purple czy Cream, no i stamdąd już tylko rzut spodkiem pełnym sekretów do klimatów z „Nice Pair”. De facto mojej pierwszej płyty Pink Floyd. Bardzo byłem zaskoczony różnicą miedzy tą płytą, a tonpressowskim (!) singlem „ABITW part 2”, który kupiłem normalnie, w empiku. Już na tym singlu czuje się, że to fragmenty większej narracji, bo „part 2” (chciałem poznać pozostałe części!), a strona B to „One of My Turns”, też jakby fragment. I stąd druga płyta, jaką wreszcie usłyszałem, to The Wall… I potem już poszło.
Dla mnie Flojdzi to była muzyka starych dziadków, czyli kolegów mojego o 3 lata starszego brata (jestem w wieku wo). Co ciekawe nasze gusta muzyczne były mocno różne, on zdecydowanie jazz, ja nowa fala. Widziałem The Wall, miałem na płycie Dark Side of the Moon, ale to takie sobie rzeczy były. Metalu nigdy ne słuchałem, AC/DC i podobne to był dla mnie jakiś obciach dla długowłosych obszczymurków. Pierwsza płyta jaką sobie kupiłem (zdaje się na szkolnej wycieczce do Krakowa na początku ogólniaka) to było świeżo wydane w Plsce On Stage Exploitedów, za czym poszło odkrycie punkrocka, nowej fali, itd. Ogólnie stanęło na Joy Division, a potem reszcie alternatywy z różnymi odjazdami na boki. Raczej nigdy mainstream, którego nie słuchałem, tak samo jak nie czytałem książek, które czytali inni, dzięki czemu ominął mnie Sapkowski, nad czym akurat nie ubolewam, ale za to jako dzieciak byłem do przodu o Lema, Huxleya, Wellsa, Hessego itd., itp.
No i w muzyce jakoś zawsze bardziej mnie interesowała muzyka. Słowa ok, mogły być mniej lub bardziej ciekawe, ale dźwięki były i są najważniejsze. Nawet hiphopu słucham dla dobrego bitu, choć tu akurat zwracam większą uwagę na słowa, ale to zupełnie inna historia.
@wo
Bardzo byłem zaskoczony różnicą miedzy tą płytą, a tonpressowskim (!) singlem „ABITW part 2”, który kupiłem normalnie, w empiku.
Fascynujący dla mnie jest ten temat zmiany sposobu „konsumpcji” muzyki wraz z postępem technicznym. Ja w życiu nie kupiłem singla, może z wyjątkiem coveru „Cars” Numana by Fear Factory, jaki gdzieś w 99 wypuścił Metal Mind, ale generalnie kupowałem muzykę tylko na kasetach, więc siłą rzeczy głównie LP i EP bo singli prawie nie było na rynku. CD były zaporowo drogie, bo za jeden oryginalny album na płycie można było mieć ze 3-4 kasety. Potem jak już net trafił pod strzechy zaczął się okres wielkiego jumania wszystkiego czego nie mieli w sklepie płytowym, a teraz nutę poznaje się głównie przez streamingi i bez wychodzenia gdziekolwiek można się delektować odnalezionym po latach Coltranem, czy sesjami „Hot Rats” Zappy w dniu premiery, a jak ktoś chce szperać wśród undergroundowych wynalazków to jest bandcamp czy youtube. W dzisiejszych czasach album to w sumie jakiś relikt, bo można wrzucać w sieć nieskończone ilości singli i wyjdzie na jedno skoro ludzie i tak słuchają głównie playlist i podcastów, albo zdają się na algorytmy z cyklu 'podobne do’.
@havermeyer
„a teraz nutę poznaje się głównie przez streamingi”
Co jest zabawne, bo wielu dobrych rzeczy w ogóle nie ma na streamingach (z różnych przyczyn, np. ktoś nie sprzedał praw).
@wo
Co robić? Ja ostatnio próbowałem puścić sobie pierwszy album Naked City no i nima na Spotifaju, jedynie na tubie jakieś playlisty sklejone z kawałków w różnej jakości.
Niestety każda platforma dystrybucji ma swoje ograniczenia i jak zwykle w grze o nazwie capitalism wszystko rozbija się o kasę. Na netfliksie też ze świecą szukać niektórych klasyków kina, czy jakichś niszowych eksperymentów. Niby Criterion też ma swój streaming od jakiegoś czasu, ale ogarnięcie subskrypcji do kilku serwisów żeby raz na jakiś czas sobie obejrzeć klasykę to uciążliwość i koszty, dlatego koneserom nadal pozostaje gromadzenie różnych analogowych nośników, oraz trójca: antykwariat/komis/serwisy aukcyjne. Chociaż sporo dziwnej muzyki udało mi się poznać dzięki ludziom wrzucającym ripy winyli i cd na youtube. Zapomniane krauty, psychedelia, jazz i funk z krajów byłego ZSRR itp.
Jako muzyk-amator bardzo sobie cenię możliwości jakie daje net, mam nawet jakieś albumy na spotifaju i to wszystko prawda co Steve Albini powiedział w którymś wywiadzie, że sieć jest kanałem dystrybucji o najniższym w historii progu wejścia, cała alternatywa w stanach opierała się na nagrywaniu po godzinach na używanych taśmach i tłoczeniu małych nakładów do rozprowadzania na koncertach, w tym momencie można za niewielkie pieniądze ogarnąć home recording, a wrzucenie muzyki w sieć kosztuje nic. Problemem jest niestety promocja i przebicie się gdziekolwiek w ogólnym szumie informacyjnym, więc jeśli nie stoi za tobą wytwórnia pompująca hajs i wykorzystująca swoje koneksje w mediach, to najwyżej skończysz jako kolejny przeciętny band płacący Cukierasowi za kampanię w stylu: nowy bezkompromisowy album zespołu _generic name_. Oczywiście istnieje szansa, że jeśli masz prawdziwy talent ktoś zgarnie cię do szołbiznesu, ale raczej nie wydarzy się już drugie Arctic Monkeys.
Co by nie mówić, „in bandsmen by remote control” było nieprzetłumaczalne dla posiłkującego się amatora jeszcze w inicjalnych fazach masowego internetu. Dziś rzecz jasna to wszystko jest już skomprehenzowane i znadinterpretowane.
Znacznie wolałem czasy kiedy nie znałem angielskiego i spisywałem z radia lub kaset po uważaniu. Całe But Seriously Collinsa miałem tak opisane neologizmami. Potem przyszły refleksje a’la Kazik śpiewa do fajnej muzyki, ale częstochowskimi rymami w duchu Staszczyka. Waters-multimilioner gderał o wojnach i krzywdach, samemu psychicznie torturując nadwrażliwego Wrighta, trochę w duchu tego survivora z komiksu Maus, który nienawidził czarnuchów.
@Havermeyer
można jeszcze zostać wiralem na TikToku
@mrw
Career Opportunities. W sumie to jest jakiś pomysł taki updatowany cover Clashów. Tiktok inspector, instagram man!