Dyskusja pod notką o Mrozie i tak odleciała w dygresję o lewicowej fantastyce, pociągnijmy więc ten wątek rozmawiając o serialu „Kraina Lovecrafta”. To kapitalny przykład, jak lewicowa fantastyka mogłaby wyglądać (i wygląda).
Mamy w tym serialu wszystko. Jest wątek LGBT, jest „krytyczna teoria rasowa”. Koszmarny sen prawaka o marksizmie kulturowym.
A przy tym – świetne, ożywcze widowisko. Które polecam gorąco wszystkim, choć prawacy będą się zapluwać z wściekłości przed ekranami.
Dla tych, którzy są HBO-wykluczeni, kilka słów opisu. To nie jest ekranizacja prozy Lovecrafta, choć jego wielbiciele rozpoznają kilka zaczerpniętych z niej motywów.
Akcja dzieje się w alternatywnym świecie, w którym wprawdzie istniał Lovecraft (bohaterowie też rozpoznają te motywy), ale jednocześnie mamy zasugerowane, że Lovecraft inspirował się prawdziwymi wydarzeniami. Ujmując rzecz w skrócie zrozumiałym dla każdego fandomity, ktoś tu wpadł na trop Necronomiconu (sortof) – i fabuła krąży wokół tego tropu.
Ten skrót jest dla nas zrozumiały, bo naoglądaliśmy się od grzmota horrorów i nagraliśmy się w od grzmota gier, w których fabularnym punktem wyjścia było „ktoś odnalazł Necronomicon”. Ale tu mamy jeden istotny twist, za sprawą którego oglądamy to z pasją, jak coś świeżego.
Oglądamy to z punktu widzenia Afroamerykanów w roku 1955. To właśnie oni wpadli na trop tej zakazanej księgi.
Serial zawiera więc przy okazji realistyczny portret codziennego życia Afroamerykanów w 1955. Przy czym nie chodzi tu o jakichś wyidealizowanych pracowników rolnych w ogrodniczkach i słomianym kapeluszu, tylko o ówczesny odpowiednik wielkomiejskiej klasy średniej.
Większość głównych bohaterów (są wyjątki) to ludzie tacy jak my. Tzn. tacy jak widownia serialu fantastycznego na HBO.
Są oczytani jak my, dlatego rozpoznają wątki z Lovecrafta. Wyrośli na tej samej amerykańskiej popkulturze jak my.
Łatwo się nam z nimi identyfikować. Mamy podobne do nich problemy, typu „czy stać mnie na hipotekę w tej dzielnicy”. Tylko że nam to pytanie nie nakłada się na „czy w tej dzielnicy wolno mieszkać ludziom o naszym kolorze skóry”.
Pisałem w poprzedniej notce, że kompozycja thrillera to „woda – woda – BUM!”. Tu jest jakby odwrotnie.
„BUM!” to lovecraftowskie zwroty akcji. Że nagle przyfrunie jakiś potwor z CGI. Bo-ring.
Za to „woda” to realistyczny obraz stosunków rasowych w USA w roku 1955. I to jest dopiero prawdziwy horror.
Widzimy wiele autentycznych motywów, już spopularyzowanych innymi filmami i serialami. A więc – masakra w Tulsie (1921). A więc – „prawo o zachodzie słońca”. „Zielona książka”, czyli „poradnik dla Negra w podróży”.
Do tego – pogrzeb Emmetta Tilla, czternastoletniego chłopca z Chicago, który pojechał z rodzicami w odwiedziny do krewnych z Missisipi. Spojrzał niewłaściwym wzrokiem na białą kobietę, za co został skatowany i wrzucony do rzeki z ciężarem przytroczonym kolczastym drutem do szyi.
Afroamerykanie w Missisipi byli przyzwyczajeni do takich sytuacji, bali się protestować, bo skończyliby tak samo. To była jednak rodzina z Chicago.
Matka Tilla urządziła pogrzeb przy otwartej trumnie, żeby całe miasto mogło to zobaczyć. W ósmym odcinku serialu bohaterowie stoją w kolejce żałobników (trzeba znać tę historię, żeby zrozumieć kontekst tej sytuacji).
Wszytkie te straszne wydarzenia pokazane są – o ile mi wiadomo – realistycznie. To przypomina, że lincze i segregacja to nie jest jakieś „dawno i nieprawda”, jak czasem sugeruje biała popkultura. Jeszcze żyją ludzie pamiętający rok 1955.
Szukałem z ciekawości, czy jakieś prawicowe media podważają coś z realizmu „Krainy Lovecrafta”. Ale nie, najwyżej pieklą się, że „krytyczna teoria rasowa” jest „antyamerykańska” i po prostu nie wolno robić takich seriali.
Nie bo nie. Nie ma nic bardziej amerykańskiego od cenzury.
Może wy coś znacie – bo mam tu niewielkie, ale regularnie komentujące grono obserwatorów różnych Karoniów i Petersonów. Obczailiście tam merytoryczne zarzuty wobec tego serialu?
Dla mnie to świetny przykład, że wzbogacenie fantastyki o elementy otwarcie lewicowe, „marksistowsko kulturalne”, może jej dobrze zrobić ze strony czysto fabularnej. Po prostu pozwala na wprowadzenie nowego wątku.
Baliśmy się już w popkulturze różnych potworów. Ale tu po raz pierwszy poczujemy taką grozę, jaką musiał czuć afroamerykański kierowca, ścigający się z zachodzącym słońcem, pędząc ku granicy hrabstwa, żeby nie złamać idiotycznego, rasistowskiego zakazu „przebywania czarnuchów po zmroku”.
KO: „Koszmarny scen prawaka” – sen
Jajako psychofan Lovecrafta jestem mocno niezadowolony z watkow magiczno-horrorowych, bo za malo straszne i nieciekawe.
Ale setting i „woda” – rewelacja. Scena z panicza ucieczka ucieczka przed nadchodzaca noca wcale nie z powodu potworow to absolutne 10/10.
Tym to jest lepsze, ze sam Lovecraft bylby zaszokowany tym serialem i z pewnoscia obsmarowalby to w listach do kolegow.
Niestety, nie jestem w stanie się zgodzić. Po kolei i z obszernymi spoilerami.
Na „LC” czekałem nawet bardziej niż netfliksowego „Wieśka”, bo jakoś świeżo przy premierze oryginalnego wydania czytałem powieść Ruffa i mnie zachwyciła. I teraz będę walił spoilerami, więc ostrzegam.
Ruff powieść oparł na dwóch filarach: fantastyka retro i rasizm. Teza wybrzmiewająca w powieści bije po oczach: dla czarnoskórego w Ameryce lat 50′ groza życia to nie macki jakiś potworów, groza to rasiści. Żeby udowodnić tę tezę filar „rasizm” Ruff opiera na faktach, jak sundown towns, zamieszki w Tulsie, segregacja wszędzie itp.
Filar „retro fantastyka” polega na czym innym: po pierwsze bohaterowie czytają Lovecrafta, Bradbury’ego, a przede wszystkim Burroughsa, po drugie na motywach z tego typu książek opiera się akcja. Mamy tu dziwne zakony, potwory z mackami itp. Ogółem Ruff chciał jechać na tych samych elementach co twórcy Stranger Things, tylko mieląc popkulturę innych dekad.
Lektura odświeżająca i dająca duże pole do popisu serialowej antologii, ale chciałbym się z góry uprzedzić, że nie jestem typem trolla „jako w książce, tak i na ziemi”. Nie ma nic bardziej irytującego niż koleś co sapie do ucha „hurr durr, a ten w książce miał dwa metry, a nie metr siedemdziesiąt”. Ale co sprawiało, że koncept Ruffa miał sens, tutaj wyszło jakąś krzywą parodią sensu.
Przykład z losowego rozdziału: Hipolita interesuje się astronomią i jedzie do ukrytego planetarium. Na miejscu okazuje się, że to planetarium nie tylko pokazuje niebo, ale przenosi na obce planety, a Winthrop potraktował je jako więzienie dla czarnoskórych służących, które podejrzewał o nielojalność. Planeta jest egzotyczna, są potwory z mackami, pojawia się trochę survivalu, ogólnie wątek pasuje do retro-sf. W serialu Hippolita trafia do planetarium i… okazuje się, że to maszyna do nie wiadomo czego, trochę wehikuł czasu, trochę kreator rzeczywistości które nie istnieją (amazonki walczące z konfederatami?), trochę maszyna do eksploracji własnej osobowości, ale w sumie to nic co by pasowało do konceptu czerpania z Lovecrafta albo Burroughsa, albo tego co określa się jako „opowieść niesamowitą”.
Bohaterom w książce po piętach „drepczą” członkowie jednej z lóż, którzy lubią się nazywać filozofami natury – to bogaci, biali gentlemani, wierzący, że poznają naukę wykraczającą poza doktryny. Motyw jak z Lovecrafta, tu z niewiadomego powodu nie ma ani lóż, ani filozofów natury, są czarodzieje i magia.
Uzasadnienie tych zmian wydaje się dość proste: dla twórców serialu retro-fantastyka nie ma znaczenia, to serial o czymś innym. Ale kolekcję retro-motywów Ruffa zostawili, zatracając ich klimat: mamy zamianę ciał, nie mamy szklanej trumny z oryginału, mamy planetarium, nie mamy egzotycznych planet tylko Hippolitę śpiewającą w Paryżu, mamy Braithwhite’ów, ale nie ma loży filozofów, naukowo badających „nowe ścieżki”. To jakby Stranger Things zrezygnowało z muzyki, która jest w serialu na rzecz hitów całkiem nowych, a z pasji bohaterów wyciąć popkulturę tamtych lat.
Serial HBO zamiast tego oferuje sporo gore, dla którego nie ma wyjaśnienia poza „kręcimy horror, czas na trochę flaków”. Po co jest tu Ruby zmieniająca ciało bryzgając krwią w czasie seksu? Bo to estetyka gore, ale po co? I tak z niemal każdą krwistą sceną w serialu.
Może stwierdziłbym, że serial się broni gdybym oryginału nie znał. Ale w obecnej sytuacji ta pokraczna produkcja nie ma jego klimatu, powtarza tylko warstwę rasową wypaczając wszystkie inne wątki i w efekcie jedyny atut to „hehe, zaboli prawaków”. No można było włożyć tu jeszcze więcej pomysłów, żeby był bardziej lewicowy, można było w ogóle wyciąć Lovecrafta z tytułu i Hippolitę zamiast do planetarium wysłać… gdziekolwiek. Gdybym postarał się i rozdzielił oryginał od adaptacji, to ciągle nie wiedziałbym co fajnego jest w serialu HBO oprócz tego, że trafnie pokazuje stosunki społeczne tamtego okresu, dodając do tego niejasną intryge fantastyczną, dziwne motywy, słabe efekty i niepotrzebne flaczki. Coś jakby wyciąć co to fajne z Stranger Things.
@Emmett Till
Ta historia jest też wspomniana w 2 sezonie podcastu „In the Dark”. Polecam, bo to przerażająca historia mężczyzny z miasta Winona w Missisipi, który odsiedział 20 lat w więzieniu w celi śmierci, a był sądzony 6 razy w tej samej sprawie. I te 6 razy biały DA (za każdym razem ten sam!) robił wszystko, żeby doprowadzić do egzekucji. Cała sprawa jest zbudowana na poszlakach a z każdego działania DA i jego promieniuje zwykły cynizm i rasizm. Historia miała swój finał w Sądzie Najwyższym (to chyba najlepszy odcinek!) gdzie pozytywnie zaskakuje Brett Kavanaugh. Szczerze polecam!
(drugi sezon nie ma związku z pierwszym, można przesłuchać niezależnie)
@Dystop
Nie znam książki, więc nie mogę się odnieść do zarzutu „książka była lepsza”, ale ten zarzut:
„ciągle nie wiedziałbym co fajnego jest w serialu HBO oprócz tego, że trafnie pokazuje stosunki społeczne tamtego okresu, ”
..to wracające na tym blogu od ok 15 lat „panowie, jeśli pominąc Alpy, Szwajcaria jest całkiem płaska”.
@wo
…to wracające na tym blogu od ok 15 lat „panowie, jeśli pominąć Alpy, Szwajcaria jest całkiem płaska”.
Ależ to chyba nie jest sprzeczne z tym, co napisał @Dystop.
Pierwotny koncept powieści i serialu polegał na skontrastowaniu wątków horroru z grozą rasistowskiej rzeczywistości. @Dystop ocenia (być może niesłusznie), że w serialu to pierwsze zostało zrobione słabo, więc cały ten kontrast nie działa, a pozostały tylko „trafnie pokazane stosunki społeczne” itd. Zamiast przewrotnej fantastyki grozy, w której grozą wieje bardziej z elementów realistycznych niż fantastycznych, wyszedł utwór historyczno-obyczajowy z mało spójnymi wstawkami dziwaczno-onirycznymi lub krwawo-flacznymi.
Geomorfologiczny koncept Szwajcarii polegał na skontrastowaniu gór z dolinami. Gdyby nadzór budowlany nie dopilnował odpowiedniego wykonania dolin, żaden kontrast by się nie pojawił, a zamiast Alp powstałby płaskowyż profesora Challengera. Płaskowyż, nawet wyniesiony na 4808 m. n.p.m., mógłby być skądinąd równie piękny co Alpy, ale przy tym jednak płaski jak Mazowsze.
Nie byłbym taki krytyczny jeśli chodzi o Lovecrafta. Miał talent do tworzenia dziwnych, onirycznych fabuł. Niestety jest bardziej znany z mitologii Cthulu, która poza kilkoma wyjątkami jak Dagon czy koszmar w Red Hook jest dosyć konserwatywna jeśli chodzi o formę.
@ Dystop
„Na miejscu okazuje się, że to planetarium nie tylko pokazuje niebo, ale przenosi na obce planety, a Winthrop potraktował je jako więzienie dla czarnoskórych służących, które podejrzewał o nielojalność. Planeta jest egzotyczna, są potwory z mackami, pojawia się trochę survivalu, ogólnie wątek pasuje do retro-sf. W serialu Hippolita trafia do planetarium i… okazuje się, że to maszyna do nie wiadomo czego, trochę wehikuł czasu, trochę kreator rzeczywistości które nie istnieją (amazonki walczące z konfederatami?), trochę maszyna do eksploracji własnej osobowości, ale w sumie to nic co by pasowało do konceptu czerpania z Lovecrafta albo Burroughsa, albo tego co określa się jako „opowieść niesamowitą”.”
Nie łapię. Podróż do alternatywnej rzeczywistości jest tak samo klasykiem retro co podróż na inne planety. Tylko zamiast Lovecrafta czy Burroughsa wstawiasz Wellsa czy Verne’a. Tzn. nie wiem w jaki sposób fabula z magiczną maszyną, amazonkami, konfederatami nie jest opowieścią niesamowitą. Przecież to klasyka pulpy ze złotej ery, modulo rasizm.
@gammon
„Ależ to chyba nie jest sprzeczne z tym, co napisał @Dystop”
Nie jest sprzeczne, po prostu odpowiadam na pytanie, „co w tym fajnego”. Sam ten realistyczny portret jest wystarczająco fajny.
Z kompletnie odjechanych prawackich argumentów zapadło mi w pamięć „Nie wolno im mieć Lovecrafta w tytule, bo prawdziwemu Lovecraftowi by się nie spodobało”. Trochę ta sama kategoria co (również autentyczne) „fantasy wymyślili biali, więc nie powinno być czarnych postaci w Wiedźmaku”.
„Podróż do alternatywnej rzeczywistości jest tak samo klasykiem retro co podróż na inne planety. Tylko zamiast Lovecrafta czy Burroughsa wstawiasz Wellsa czy Verne’a.” – Kobieta jedzie do planetarium, a trafia gdzieś co udaje planetarium, ale jest maszynką pod tytułem „pośpiewasz w Paryżu, a odkryjesz swoją wewnętrzną siłę”. Borroughs by raczej tego napisał. Przede wszystkim brak logiki, po co antagonista, astronom Winthrop miałby to budować? Ale planetarium to jeden z wątków – każdy został tu tak wykoślawiony, od zamiany ciał, po wyprawę po Księgę Imion.
„Nie jest sprzeczne, po prostu odpowiadam na pytanie, „co w tym fajnego”. Sam ten realistyczny portret jest wystarczająco fajny.”
– jaha, czyli Kraina Lovecrafta podobała Ci się ze względu na wątek rasowy i w efekcie serial osiągnąłby najlepsze swoje oblicze pokazałaby jako serial historyczny z wątkiem obyczajowym. W takim razie scenarzyści HBO całą tą dziwną fantastykę powinni puścić w diabły, zamiast robić jej wykastrowaną, niezrozumiałą wersję. Bo w obecnej wersji to ani Lovercraft ani substytut. I tak szczerze jaka jest rola tego i tamtego w finale, w którym wszystko błyska, nie do końca załapałem mimo skupienia uwagi na ekranie przez cały sezon.
WO – w takim razie zachęcam do lektury, bo nawet z niej więcej ciekawego o realiach życia Afroamerykanina w latach 50′ wyciągniesz. Jeśli serial HBO zrobił na Tobie wrażenie konceptem, to z Ruffem będzie tylko lepiej.
@Gammon No82
„cały ten kontrast nie działa, a pozostały tylko „trafnie pokazane stosunki społeczne” itd. Zamiast przewrotnej fantastyki grozy, w której grozą wieje bardziej z elementów realistycznych niż fantastycznych, wyszedł utwór historyczno-obyczajowy z mało spójnymi wstawkami dziwaczno-onirycznymi lub krwawo-flacznymi”
Serialu nie widziałem, więc się wypowiem. Jeśli zarzuty @Dystopa są prawdziwe, oznacza to tyle, że za reżyserię powinien był się zabrać David Lynch, który zawsze siedział w klimatach onirycznego retrohorroru i któremu taka sałatka – tzn. horror plus wątki społeczne – świetnie wychodziła, w dodatku nie bał się eksperymentów (nawiasem mówiąc, Steven King też opierał na takim miksie większość swojej twórczości!). Czy też chodzi o to, że zamiast „lynchowskiego” horroru twórcy poszli za bardzo w kierunku latających flaków (tych wszystkich „Pił” itd.)? Jeśli twórcy poszli na łatwiznę i zrobili chamski gore, to #nieoglądam.
@dystop
” Przede wszystkim brak logiki, po co antagonista, astronom Winthrop miałby to budować?”
Logika serialu jest taka, ze zbudował Uniwersalną Machinę Do Wędrówki Po Alternatywnych Rzeczywistościach. Hipolita wykorzystuje ją po swojemu, ale antagoniści wykorzystywaliby ją inaczej, po swojemu (wędrując do jakichś swoich wymarzonych światów prawackiej dystopii – do Gileadu, na Gor).
„w efekcie serial osiągnąłby najlepsze swoje oblicze pokazałaby jako serial historyczny z wątkiem obyczajowym.”
No właśnie nie. W poprzednim wątku chwaliliśmy (ja chwaliłem) autorów takich jak Żulczyk, Tokarczuk czy Twardoch, którzy biorą szkielet thrillera albo pojedyncze elementy fantastyki (zombie, alternatywna rzeczywistość), żeby przy ich pomocy atrakcyjnie opakować tematy takie jak „wykluczenie społeczne w popegieerowskiej wiosce” albo „wieloetniczne międzywojnie”. Realistyczne filmy i seriale o tym, że „w Ameryce Murzynów wieszają” przecież już były i nie robią takiego impaktu, bo żeby POCZUĆ SIĘ jak Afroamerykanin w „sundown county”, musisz wejść w jego buty. Póki czytasz, powiedzmy, Baldwina – to czytasz o kimś, kto zupełnie, ale to zupełnie nie jest taki jak ty. Tutaj natomiast twórcy stosują pewien trick: wkręcają cię w identyfikację z bohaterami tak jak to się robi w thrillerze. A potem cię zaskakują tym, że nie boisz się Cthulhu, tylko białych Amerykanów.
„WO – w takim razie zachęcam do lektury,”
Dzięki, nie omieszkam, sam serial mnie zachęcił.
@mnf
„Czy też chodzi o to, że zamiast „lynchowskiego” horroru twórcy poszli za bardzo w kierunku latających flaków (tych wszystkich „Pił” itd.)?”
W jednym się zgadzam z Dystopem. Wątki stricte fantastyczne są potraktowane jakby to był film klasy B z lat 50. (co zresztą pasuje do konwencji, bohaterowie są w dużym stopniu fanami pulp sci-fi i komiksów ze Złotej Ery, a jedna nawet rysuje własnego fanfika). Z jednym wyjątkiem duetu Topsy & Bopsy (pozdro dla kumatych) te „nadprzyrodzone” potwory w ogóle nie straszą. Strach jest generowany inaczej. Od strachu to jest Ku Klux Klan, Cthulhu jest tutaj właściwie po prostu jak ta pluszowa przytulanka, do nabycia w Salem w sklepie z pamiątkami.
Chyba dam „Krainie” szansę. Połączenie horroru i kwestii rasowej może być bardzo udane, patrz: „Candyman” – jeden z najlepszych horrorów lat ’90.
@mnf
„Połączenie horroru i kwestii rasowej może być bardzo udane,”
Tutaj dobrym porównaniem jest „Get Out”. Czujesz się tym wszystkim tak samo przerażony jak główny bohater – i wiesz, że kolor skóry ma tu duże znaczenie.
> Strach jest generowany inaczej. Od strachu to jest Ku Klux Klan, Cthulhu jest tutaj właściwie po prostu jak ta pluszowa przytulanka
Mam podobnie, kiedy czytam Kinga (i troszkę też przy Grzędowiczu). Straszne to jest np. jak banda łobuzów gnębi niepełnosprawnego chłopaka w „Dreamcatcher” (bullying to częsty motyw u Kinga), a nie jakieś tam kosmiczne pasożyty z dupy (niestety, dosłownie) po których odechciało mi się czytać (ale może jeszcze wrócę).
@Robert
Ostatnio, w ramach pandemicznej rozrywki, odświeżyłem sobie „Bastion” Kinga. Pierwsza część książki, czyli opis pandemii – genialny i przerażający (choć, nie oszukujmy się, śmierć 99.9% populacji w dwa miesiące nie brzmi zbyt realistycznie) – tu się naprawdę bałem, ale dalsze 2/3 książki (te z głupotkami i cudami na kiju) już ledwo zmogłem. Zresztą czego miałem się bać, skoro planeta i tak już się wyludniła – że jeden dziwak freak zabije drugiego? To już i tak nie ma znaczenia.
Dla mnie serial fatalny. Wątek rasowy choć ciekawy to nieco oklepany w ostatnich latach, Watchmen zrobili to lepiej jak dla mnie. Np. scena gdzie do przemienionej w białą bohaterkę czarnej kobiety w czarnej dzielnicy podjeżdża momentalnie radiowóz jak tylko wychodzi na ulicę… Ale wątki fantastyczne to misz masz wszystkiego bez sensu. Sam wątek z Koreanką jest wrzucony tylko na potrzeby deus ex machiny w kulminacyjnej scenie.
Nieco offtopicznie chciałem tylko wypowiedzieć się w kwestii „jak lewicowa fantastyka mogłaby wyglądać” – że netfliksowe „Chilling Adventures of Sabrina” były IMHO niezłym przykładem.
Widzę kolejny ciekawy temat znowu szybko zdechł. W kwestii tego, że naprawdę straszni są inni ludzie miałem podobne doświadczenia jako nastoletni punkowiec kilkanaście lat temu. Oczywiście sytuacja czarnych w latach 50 i obecnie jest nieporównywalnie gorsza od tego co ja kiedykolwiek przeżyłem, ale mogę mieć pewną wiedzę jak to jest być ofiarą nietolerancji. W szkole trzeba było zebrać się w sobie przez dobry kwadrans żeby w końcu wyjść na ulicę, a później udawać, że nie dostrzegasz wyraźnej wrogości większości ludzi i sprintem do autobusu. Trochę jak w filmach o zombie gdzie trzeba nagle przedostać się przez hordę nieumarłych z punktu a do b.
Dobrość tego serialu pokazuje oczywistą oczywistość, że lewicowa fantastyka jest dobra wtedy, gdy jest oryginalna. Może być „inspirowana” starociami, takimi jak twórczość Lovecrafta, zresztą najbardziej rasowego rasisty. Byleby nie było to coś w rodzaju „a teraz zekranizujmy opowiadania Lovecrafta, Harry’ego Pottera, Biblię etc. dowalajac wszędzie inkluzywnie wątki LGBT, z naciskiem na T, i żeby każdego białego faceta grała czarna transbaba”. Oglądając takie horrory to czuję się prawicowo. Dlatego nie oglądam. To jednak jest naprawdę dobrze opowiedziana historia z wątkiem rasowym pokazanym w sposób realistyczny, wiarygodny i przede wszystkim wybitnie spójny z miejscem i czasem całej opowieści.
@ZaKotem go back to the 00’s.
„hurr durr, a ten w książce miał dwa metry, a nie metr siedemdziesiąt” – hej, ale Tom Cruise w roli Jacka Reachera to był naprawdę głupi pomysł! Fizyczność Reachera jest kluczowa dla tej postaci.