Now Playing (194)

W popkulturze ekscytują mnie historie wykonawców, którzy sabotowali swój sukces. Jakoś po prostu wolę opowieści typu „a sam nie wiem, jakoś tak wyszło” niż „starałem się i starałem po 16 godzin dziennie”.

To pewnie trochę dlatego, że sam nie jestem przesadnie proaktywny, zwykle czekam aż ktoś mi zaproponuje napisanie książki albo nowe miejsce pracy. Ale też dlatego, że takie przypadkowe sukcesy są bardzo interesującym kontrprzykładem do wielu teorii popkultury.

Według Adorno i Horkheimera to po prostu nie powinno mieć miejsca. Według wielu innych autorów też.
Na zdrowy rozsądek popkulturowy przebój powinien być skutkiem rozsądnej kalkulacji menadżerów przemysłu rozrywkowego. Ewentualnie odzwierciedleniem nastrojów społecznych, jak u Kracauera.

Prywatnie jako badacz-amator uważam, że te wszystkie teorie dostarczają cennych intuicji, ale nie wyjaśniają całej złożoności. Oczywiście to banał na poziomie „anything goes”, ale nic innego nam nie zostaje.

Case in study: piosenka, która poleci dziś na niejednym densflorze. Ja na pewno zamierzam ją puścić, oczywiście z prawilnego wintedżowego maksisingla, starszego od większości PT komcionautów (z niemal równie starego sprzętu).

Była to jedna z pierwszych piosenek w repertuarze zespołu Blondie. W 1974 gitarzysta Christ Stein mieszkał z Debbie Harry na zachodniej 17. ulicy w Nowym Jorku, mieli w sypialni mikser i magnetofon.

Steinowi wpadła wtedy w ucho piosenka Hues Corporation „Rock the Boat”, z charakterystycznym pulsującym rytmem. Harry zaimprowizowała do tego tekst, sprowadzający się do „kiedyś kochałam i było super, ale szybko zrobił się z tego wrzód na dupie”.

Blondie zaczynali jako zespół punkrockowy, nie mogli więc tak po prostu nagrać piosenki tanecznej. Zarejestrowali to w 1975 jako „The Disco Song”, ale pomyślane to było jako parodia disco.

Na swój użytek zespół nazywał tę piosenkę po punkowemu – jako „Pain In The Ass”. To były dawne czasy, gdy nie wypadało przeklinać w obecności ludzi w garniturach, więc nie używali tego tytułu przy nich. Wymyślili nowy: „Once I Had Love”.

Zespół nagrał dwie płyty dla niszowej wytwórni Private Stock. Jak to z niszowymi wytwórniami bywa, przyniosło to trochę sławy i mało pieniędzy, ale przynajmniej zapewniło stałe zapotrzebowanie na koncerty.

We wrześniu 1977 wytwórnia Chrysalis wysłała niezależnego producenta Mike’a Chapmana na koncert w klubie Whiskey A Go Go w Los Angeles, by ten ocenił, czy zespół ma potencjał. Rezultatem było wykupienie kontraktu Blondie z Private Stock.

Brzmiało to super – „wow, podpisujemy umowę z Chrysalis!”. To już nie była niszowa wytwórnia. Ale teraz na zespole – i na Chapmanie – ciążył obowiązek dostarczenia prawdziwego hitu. Szef Chrysalis Terry Ellis dał na to Chapmanowi 6 miesięcy.

Producent spotkał się z zespołem w „mrocznej i obskurnej” sali prób. Nie polubili się.

Chapman po latach przyznawał, że trochę przesadzał z arogancją. „Przemówiłem do nich jak Adolf Hitler, że zrobimy wielkiego hita, ale musicie się nauczyć lepiej grać”.

Zestresowani muzycy zabrzdąkali kilka utworów, ale producent ciągle był niezadowolony. „Co macie jeszcze?” – pytał. Z desperacji zagrali w końcu utwór, o którym sami wiedzieli, że jest beznadziejny (nie dali go przecież na te pierwsze dwie płyty).

Chapman od razu poczuł, że w tym utworze jest potencjał. „Wywalcie to reggae”, zażądał. Blondie ponownie to zagrali już czysto rockowo – ale to dalej nie było to.

„Debbie, co cię teraz kręci w muzyce?” – spytał Chapman. „Donna Summer” – odpowiedziała wokalistka na odczepnego. Ku jej zaskoczeniu, producent chwycił się tej myśli. „OK, zróbmy to w stylu Donny Summer”.

Wielkim przebojem 1977 było „I Feel Love” Donny Summer, z syntezatorowym rytmem Giorgio Morodera. W ten sposób elektroniczne dźwięki podbiły densflory.

Muzycy Blondie uważali siebie za ludzi rocka. To było wtedy nie do pomyślenia, żeby rockowa piosenka miała elektroniczny rytm. Automatyczne perkusje kojarzyły się wtedy z weselnymi orkiestrami, których nie stać na perkusistę.

Ale skoro Hitler tego zażądał, klawiszowiec Jimmy Destri zaimprowizował coś na automacie Roland CompuRhythm CR-78. Sekretem było podobno jednoczesne wciśnięcie „rumby” i „czaczy”.

Wypracowanie sekretu zajęło jednak 10 godzin eksperymentów non stop. Potem dodano do tego bas i szóstkę zmienione tak, żeby pasowały do rumbo-czaczy.

Gdy już istniał podkład instrumentalny, zaczęły się eksperymenty z Debbie. Okazało się, że jej normalny głos nie pasuje do nowej wersji. Chapman zmusił ją, żeby zaśpiewała to falsetem.

Pozostawał jeden problem: słowo „dupa”. Było w refrenie, na nim bazowały rym, cały żart. Bez niego piosenka traciła cały urok!

Chapman cierpliwie tłumaczył, że radiostacje nie będą puszczać piosenki ze słowem „dupa”. Że rym? Słowo „glass” może być zamiast słowa „ass”, rymują się do „gas”.

„Kiedyś kochałam, ale okaało się, że mam serce ze szkła, tak? No i jedziemy z tym koksem!” – zażądał Hitler, ale Debbie Harry postawiła na swoim. W pełnej wersji (tej, którą dziś puszczę ze swojego maksisingla), w jednym refrenie jest pierwotne „pain in the ass” (co oczywiście przyblokowało początkowo możliwość puszczania tego w radiu, dopóki nie przygotowano specjalnej radiowej wersji bezdupnej).

Tymczasem dobiegał końca sześciomiesięczny termin na wyprodukowanie hita. Kierownictwo Chrysalis odsłuchało albumu „Paralell Lines”.

Byli wściekli na Chapmana. „Nie tego oczekiwaliśmy”. Ale było już za późno: nie można było przesunąć premiery płyty (28 września 1978).

Pierwsze recenzje były złe. Harry Doherty w „Melody Makerze” i Nick Kent w „New Musical Express” krytykowali pomysł śpiewania falsetem. Najlepsze do mieli do powiedzenia, to że „to nie tyle płyta zła, co niepotrzebna” (sprzeda się kilkanaście milionów egzemplarzy).

Najwięcej wyczucia miał Alan Betrock w niszowym piśmie „New York Rocker”, który napisał, że „Heart of Glass” nigdy nie będzie hitem, nie wyjdzie „dwunastocalowa wersja”, ale apelował: „idźcie, kupcie, posłuchajcie”.

Po kilku miesiącach trzeba było pośpiesznie wypuścić „dwunastocalową wersję”, żeby zdążyć na sylwestra 78/79. Reszta jest historią.

Życzę wszystkim wesołej zabawy i szczęśliwego nowego roku. Wypijmy za Peremogę!

Obserwuj RSS dla wpisu.

Skomentuj

63 komentarze

  1. Inny przykład z tamtych czasów to „Don’t You Want Me”, którego wydanie na singlu sabotował Philip Oakey uważając, że to najgorszy utwór na płycie „Dare”.

  2. @wo,

    Opisana historia („Wypracowanie sekretu zajęło jednak 10 godzin eksperymentów non stop”),
    brzmi jednak, bardziej: „starałem się i starałem po 16 godzin dziennie”, niż, „„a sam nie wiem, jakoś tak wyszło”.

    „Producent spotkał się z zespołem w „mrocznej i obskurnej” sali prób. Nie polubili się.
    Chapman po latach przyznawał, że trochę przesadzał z arogancją.(..)
    producent ciągle był niezadowolony. „Co macie jeszcze?” – pytał. (..) „Wywalcie to reggae”, zażądał. Blondie ponownie to zagrali już czysto rockowo – ale to dalej nie było to. (..) klawiszowiec Jimmy Destri zaimprowizował coś na automacie (..)
    Gdy już istniał podkład instrumentalny, zaczęły się eksperymenty z Debbie. Okazało się, że jej normalny głos nie pasuje do nowej wersji. Chapman zmusił ją, żeby zaśpiewała to falsetem.”

    Brzmi jak przede wszystkim jak pochwała brutalnego, toksycznego manadżera, ojca sukcesu.

    „Muzycy Blondie uważali siebie za ludzi rocka. To było wtedy nie do pomyślenia, żeby rockowa piosenka miała elektroniczny rytm. Automatyczne perkusje kojarzyły się wtedy z weselnymi orkiestrami, których nie stać na perkusistę.”

    Ale nie obrazili się tylko zrobili co im kazano! Takich nam potrzeba artystów!

    Wesołej zabawy i wszystkiego dobrego w Nowym Roku.
    A „Heart of glass” polubiłem w wersji Miley Cyrus.

  3. @bogdanow
    zdecydowanie tak. strasznie się ta historia rozjeżdża z motywem redaktora „a sam nie wiem, jakoś tak wyszło”

  4. @bogdanow – no ale w pewnym sensie było tak jak pisze gospodarz. Kazdy utwor musi być napisany, zaakceptowany przez zespół i przepuszczony przez wrażliwość i ucho producenta. Ale Blondie nie czuli nad sobą oddechu korpo manadzemenu i ogólnie z utworu z którego nikt nie był zadowolony wyszedł największy hit Blondie.

  5. @notka

    „„Donna Summer” – odpowiedziała wokalistka na odczepnego”

    Chyba nie tak zupełnie na odczepnego, skoro śpiewała piosenki Summer na koncertach i raczej (z tego co można usłyszeć) nie w celach parodystycznych. Duet Harry-Stein, czyli kreatywny rdzeń Blondie, może i miał stosunek do disco typu Hassliebe, ale składnik Liebe był w tym obecny, tzn. coś ich w tej formie ekspresji muzycznej niewątpliwie pociągało. W ogóle mam wrażenie, że muzycy pracujący na tzw. Zachodzie nie podzielali ciśniętego przez naszych rodzimych Kaczkowskich poglądu o ścisłej opozycji: disco vs. dobro, prawda i piękno. Pamiętam, jakim zaskoczeniem dla mnie była deklaracja Roberta Frippa (bodajże w notce odautorskiej na płycie Exposure, choć nie dam głowy) o disco jako jednym ze źródeł jego inspiracji. Wspominam o Frippie nieprzypadkowo, bo można posłuchać jak akompaniuje, kiedy Debbie Harry coveruje Donnę Summer. (Nie daję linka, ale w serwisie na „Y” do znalezienia bez trudu pod hasłem „Blondie – I Feel Love (Live Donna Summer cover 1979)”).

    Dobrego nowego roku wszystkim!

  6. @mbied
    Fripp bardzo mocno wszedł w zapętlanie gitary za pomocą dwóch Revoxów (co nazwał Frippertronics) i nigdy się publicznie disco nie brzydził (o ile mi wiadomo).

  7. @sheik.yerbouti

    „nigdy się publicznie disco nie brzydził”

    O tym napisałem jako o swoim zaskoczeniu (być może zbyt skrótowo). Ponieważ byłem wychowany na Trójce, spodziewałbym się, że Fripp jako reprezentant dobra, prawdy i piękna będzie się właśnie brzydził.

  8. @bogdanow
    „brzmi jednak, bardziej: „starałem się i starałem po 16 godzin dziennie”, niż, „„a sam nie wiem, jakoś tak wyszło”.”

    Przecież wyraźnie widać, że to nie było „16 godzin dziennie”, tylko parodniowa intensywna sesja.

    „Brzmi jak przede wszystkim jak pochwała brutalnego, toksycznego manadżera, ojca sukcesu.”

    Raczej zbliżającego się dedlajnu jako ostateczniego motywatora.

    @bogdanow
    ” strasznie się ta historia rozjeżdża z motywem redaktora „a sam nie wiem, jakoś tak wyszło””

    Być może nieprecyzyjnie to opisałem. Wrzuciłem linka do najstarszej nagranej wersji z 1975 żeby pokazać, że zarys piosenki przyszedł właśnie znikąd, podczas zabawy gitarzysty i wokalistki w sypialni (byli wtedy skądinąd parą). To nie była jakaś wysilona praca nad seryjną produkcją hitów a la Remek Mróz.

    @mbied
    „Chyba nie tak zupełnie na odczepnego”

    Znów być może zgubił mnie brak precyzji. Nie chodziło mi o „na odczepnego” w sensie „rzuciła losowym nazwiskiem”, tylko „udzieliła odpowiedzi w przekonaniu, że to zakończy rozmowę”. DH wtedy jeszcze była przekonana, że przerobienie tej piosenki na coś w stylu Giorgio Morodera jest po prostu niemożliwe. To w końcu kompozycja gitarzysty, a więc wersje z lat 1974-1978 były zdominowane przez gitarowy riff (a właściwie brzdąkanie). Wydawało im się, że bez niego nie ma piosenki.

    Kiedy więc DH powiedziała „Donna Summer” myślała, że faszystowski producent się odczepi, bo zrozumie jak bardzo jego pytanie było nie na miejscu. Tak rozumiałem „na odczepnego” (przy okazji: ciekawostki przytaczam za broszurką dołączoną do jubileuszowego wydania „HoG”).

  9. @tomasz
    „Blondie nie czuli nad sobą oddechu korpo manadzemenu ”

    Natomiast czuli coś jeszcze gorszego: zbliżający się dedlajn i groźbę, że milionowy kontrakt z Chrysalis może się zmienić w milionowe zadłużenie wobec Chrysalis, o ile nie dostarczą im tego pieprzonego hita. Starałem się to opisać w notce, znów być może mało precyzyjnie. W tym sensie muzycy jechali z producentem na jednym wózku i mimo wzajemniej niechęci, musieli współpracować.

  10. @m.bied
    „mam wrażenie, że muzycy pracujący na tzw. Zachodzie nie podzielali ciśniętego przez naszych rodzimych Kaczkowskich poglądu o ścisłej opozycji: disco vs. dobro, prawda i piękno”

    Jak nie jak tak. W Stanach przełomu seventisów i ejtisów disco było mocno hejtowane (czego kulminacją było tzw. „Disco Demoliotion Night”, gdzieś po internetach latają zdjęcia noszonych przez ówczesną odmianę incelstwa koszulek z napisem „disco sucks”). Disco musiało zdechnąć, ponieważ było kojarzone z libertynizmem oraz z sojuszem Afroamerykanów i LGBT („Unholy Alliance”), a więc nie za bardzo pasowało do maczystowskiej ery Reagana i konserwatywnego backlashu. Za to popularność zaczął zdobywać z jednej strony soft-pop (Madonna itp.), z drugiej hair-metal. Ten hejt na disco przeniósł się z centrum świata na kulturową prowincję, stąd np. obraźliwy hit Budki Suflera („Rock’n’roll Na Dobry Początek”). Były to w dużej mierze decyzje kształtujących gusta mediów (będących narzędziem wielkiego kapitału) i związanych z nimi producentów muzyki, a nie publiki czy wykonawców. To były decyzje polityczne i biznesowe. Kapitalizm, podczepiając się pod neoliberalizm Reagana, jak zwykle wylobbował korzystne dla siebie rozwiązania.

    BTW – skoro już wspomniałem o wszechwładzy Wielkiego Kapitału… Nie znam się na marksistowskiej teorii kultury więc się wypowiem (szczególnie interesuje mnie w niej hip-hop, którego NIE słucham, więc wypowiem się tym chętniej).

    Jak rozumiem, Szkoła Frankfurcka, opisując (pop)kulturę kategoriami przemysłu, twierdzi, że wyzwolić z tej matni się nie da, gdyż powiązania ekonomiczne są zbyt silne i mainstream w sposób naturalny (wręcz przezroczysty, nawet dla siebie) dyktuje bezpieczne dla siebie narracje (a więc w kulturze wspiera prądy i kreuje mody korzystne ze swojego punktu widzenia, tj. po pierwsze komercjalizację, po drugie – brak politycznego zaangażowania). Owszem, kapitał jest w swojej masie rozproszony i jako taki może przejawiać sprzeczne interesy, w związku z czym może się zdarzyć, że szef niszowej wytwórni muzycznej wydaje artystów wywrotowych, ale kapitalizm ma wbudowane bezpieczniki: czy mainstream będzie chętnie promował w mediach anarchopunka, puszczając np. kawałki „Dezertera” w nastawionym na zysk, niepublicznym Radio Zet? Ale to nie punk, ale hip-hop i disco polo chyba najbardziej pasują do koncepcji kultury jako przemysłu (jedyny wyjątek, który nie przestaje mnie zadziwiać, to lata ’60 z rockiem psychodelicznym; no ale to było dawno i nieprawda).

    O ile wiem, nie istnieje Obowiązkowa Wykładnia Wszystkiego, ale kultura (szczególnie ta z przedrostkiem „pop”) jest tworzona za pieniądze i dla pieniędzy, a więc musi siłą rzeczy wspierać interesy Wielkiego Kapitału. Wbrew twierdzeniom Lenina, kapitalista nie sprzeda ci sznura, na którym go powiesi jakiś raper Ikonowicz (tzn. owszem, sprzeda, ale ten sznur, który zbuntowani wywrotowcy chcą założyć na szyję prezesowi korpo, jest tak naprawdę pasującym mu do garnitura jedwabnym krawatem) – spójrzmy na dzisiejszy hip-hop: to chyba nie przypadek, że bazowy przekaz tej muzyki to nie „dbajcie o wspólne interesy, organizujcie samopomoc i swiązki zawodowe”, raczej promowane są tam indywidualistyczne strategie przetrwania (nie „musimy zmienić coś w swoim otoczeniu, ziom”, tylko „musisz kupić złoty łańcuch i wyrwać się ze slumsów ziom, jebać biedę”). Ewentualnie dopuszczalny jest bezpieczny konsumpcjonizm (fura, skóra i komóra) czy hedonizm („koksu pięć gram”) lub jakieś bzdury (ChWDP i jebać konfidentów). Owszem, zdarzają się pseudowywrotowe narracje, które tu kiedyś sparodiowałem na blogu (https://ekskursje.pl/2021/05/2789/#comment-19585), ale tego typu anarchizm czy „jebanie systemu” to czysty nihilizm, idący zresztą ręka w rękę z podkreślającym podmiotowość zbuntowanej jednostki liberalizmem.

    W promującym ostentacyjną konsumpcję hip-hopie bazą nie jest ludzkość, społeczeństwo czy grupa interesów, ale podzielony lumpenproletariat („la grande familia” reprezentuje co najwyżej lokalnego ziomusia i jego uliczny „klan”, reszta to frajerstwo do wydymania). Czy zatem może pojawić się lewicowy hip-hop (taki, któremu Marks w chińskim dresie wystawiłby Certyfikat Prawilności)? No nie, bo nie zmieściłby się w „okienku Balenciagi”, jakkolwiek byśmy tego nie nazwali. Owszem – może pojawić się jakaś bezpieczna dla elit karykatura buntu („mamy butelki z benzyną i kamienie” CKOD – to akurat nie hip-hop, ale też się sprzedali), której i tak nikt nie potraktuje poważnie. Słusznie mawiały wychowane na oldskulu ortalionowe dziadersy, że kto zrobił jakąkolwiek większą karierę, ten już z definicji jest psem na łańcuchu wielkiego kapitału i popychadłem korporacji. Ale kiedy Peja rapuje „reprezentuję biedę”, to przecież i tak reprezentuje interesy elit już poprzez samo samo budowanie indywidualizmu, utrwalanie złych wzorców oraz wmawianie iluzji sprawczości.

    Mogę sobie wyobrazić rapera-wywrotowca, niezależnie od wielkiego kapitału zarabiającego na YT, ale to tak czy inaczej pozostanie niszowe. Adorno AD ZOZE stwierdziłby zapewne, że hip-hopowy bunt musi być koncesjonowany: owszem, raper Mata może coś postękać o Kaczyńskim, ale nie uderzy w samo jądro kapitalizmu (już pomijając wszystko inne, tata byłby niezadowolony).

  11. @mnf
    „niezależnie od wielkiego kapitału zarabiającego na YT”

    Niezależnie od kapitału… będąc zależnym od Google’a?

  12. „ale też się sprzedali [CKOD]”
    Minęło wiele lat, odkąd Kuba Wandachowicz komentował u WO, więc nie powie nam osobiście, ale jeśli dobrze pamiętam z wywiadu, to może i chcieli się sprzedać, tylko kiedy przyszło co do czego, to największy przelew, jaki dostał w CKOD, to siedem tysięcy złotych rocznych tantiem za pierwszy album. Wiem, że to było 20 lat temu, but still – tak sobie pasuje do „sprzedania się” rozumianego jako „zdradzenie Sprawy dla robienia komerchy za grubą kasę”. No i drugi album nagrali dużo mniej przystępny niż pierwszy – sprzedawczycy zrobiliby odwrotnie.

    A co do meritum – przecież to kwadratura koła. Mieć antykapitalistyczny przekaz w niszy DIY, mieć antykapitalistyczny przekaz w wytwórni niezależnej (1) czy mieć antykapitalistyczny przekaz na żołdzie wielkiego korpo (2), bo bunt się dobrze sprzedaje – co za różnica dla świata, system się od tego nie zawali, muzyka i tak nie jest zdolna do takich rzeczy.

    1) przykład: The Pop Group „We Are All Prostitutes” / Rough Trade 1979
    2) przykład: Manic Street Preachers „Nat West – Barclays – Midlands – Lloyds” / Columbia 1992

  13. @m.bied

    „W ogóle mam wrażenie, że muzycy pracujący na tzw. Zachodzie nie podzielali ciśniętego przez naszych rodzimych Kaczkowskich poglądu o ścisłej opozycji: disco vs. dobro, prawda i piękno.”

    Kolejny przykład na niebrzydzenie się i to publiczne: „Death Disco” PIL, bohaterów pewnej niedawnej notki. Owszem, Lydon zawodzi o umieraniu, a Levene awangarduje na gitarze, ale sekcja rytmiczna z tłustym basem spoko by się sprawdziła w Studio 54. A jest rok 1979 i jako czołowi postpunkowcy (plus Lydon jako były czołowy punk kraju) powinni się zbyt brzydzić, by z czymś takim w ogołe wystąpić.

    A do wątku nieprzywidywalności popularności pasuje świetnie inny kawałek (ok, cover) z 1979 roku: „Money” The Flying Lizards. No jakim cudem to weszło na PIĄTE MIEJSCE listy singli w UK, to jo nie wim: https://www.youtube.com/watch?v=E-P2qL3qkzk

  14. @wo dobrze opisałeś. Chodzi mi o to że piosenką nie był pewnie specjalnie zachwycony ani zespół ani producent ani wytwórnia. Pchnęli to w końcu dopiero jako czwarty singiel z tej płyty wiec wiary w sukces Heart of Glass nie bylo żadnej.

  15. @tomasz33
    Ale jest różnica pomiedzy: „napracowaliśmy się jak dzikie osły a wyszła kupa, a potem okazało się, że jednak nie” a „tak sobie brzdąkałem od niechcenia i jest wielki przebój”

    @wo „zarys piosenki przyszedł właśnie znikąd, podczas zabawy gitarzysty i wokalistki w sypialni”
    Brzmi jak część uogólnionego backstory przeboju, w rodzaju, jechaliśmy przez marokańską pustynię kiedy spaliła się buda nad jeziorem bo ktoś napisał sprajem „teen spirit”. Albo ilustracja do umoralniającego story z serii przebłysk geniuszu + wytrwała praca.

  16. @monday.night.fever

    „Jak nie jak tak”
    „Disco Demoliotion Night”

    Hm, poniekąd z rozmysłem napisałem o pracujących muzykach, a nie o rasistowskim, homofobicznym didżeju radiowym i zainspirowanej przez niego niezbyt rozgarniętej (a obstawiam, że w dużej mierze również głuchej muzycznie) gromadzie.

    Przy tym, rzecz jasna, z ewentualną tezą, że pomysłodawca „Disco Demolition Night” nie wyskoczył sam z siebie jak Atena z głowy Zeusa, tylko był przekaźnikiem trendów politycznych i biznesowych, o których piszesz, nie będę się spierał, bo uważam ją za zasadną.

    „(Madonna itp.)”

    Z tą artystką akurat zabawna sprawa o tyle, że hity, które przyniosły jej naprawdę dużą popularność (m.in. „Like a Virgin” i „Material Girl”) wyprodukował, zinstrumentował i w tym sensie współtworzył mistrz formy disco Nile Rodgers, a na płycie zagrali w nich jego koledzy z zespołu Chic (czyli z najgórniejszej półki disco), Bernard Edwards i Tony Thompson.

    Tak że przeciwstawienie disco vs. Madonna może istnieje w ciśniętej przez media narracji, o której piszesz, pod względem materii muzycznej widzę/słyszę tu raczej ciągłość.

    „Ewentualnie dopuszczalny jest bezpieczny konsumpcjonizm”

    W intencji pewnego zrównoważenia dopowiem do tej analizy, że ostentacyjna konsumpcja w wykonaniu warstw społecznych, które w ogólnospołecznym porządku dziobania przewidziane są raczej do zapieprzania, już sama w sobie jest subwersywna.

    (Przypomina mi się w tym momencie krajobraz subkultur brytyjskich w latach 60.: rockersi – przeważnie z klasy średniej – wyrażali swój bunt, ubierając się w stroje niechlujne i podarte, a modsi – przeważnie z klasy robotniczej – chodząc w eleganckich garniakach na co dzień, a nie tylko od wielkiego dzwonu).

    Dlatego uważam, że złota keta na klacie kolesia, który domyślnie nie miał dysponować złotą ketą, nie jest gestem obojętnym społecznie. Oczywiście zaraz potem wskakuje cała machina neutralizowania tego przez ten sam system, pod adresem którego taki gest był skierowany, tutaj nie ma sporu.

    @wo

    „udzieliła odpowiedzi w przekonaniu, że to zakończy rozmowę”

    W porządku, w tym ujęciu brzmi to dla mnie sensownie.

  17. „sam nie jestem przesadnie proaktywny, zwykle czekam aż ktoś mi zaproponuje napisanie książki albo nowe miejsce pracy.”
    hahaha. wystarczy szybki googiel aby zapoznac sie z pogladami WO i wtedy tylko skrajni masochisci moga wpasc na pomysl, aby zaproponowac WO prace. to tak jakby podpalaczowi zaproponowac prace w rafinerii nafty.

  18. @m.bied

    „Hm, poniekąd z rozmysłem napisałem o pracujących muzykach, a nie o rasistowskim, homofobicznym didżeju radiowym i zainspirowanej przez niego niezbyt rozgarniętej (a obstawiam, że w dużej mierze również głuchej muzycznie) gromadzie.”

    A homofobia Beastie Boys?

  19. Zaczynam rozumieć, dlaczego nigdy nie lubiłem tej piosenki. Zawsze miałem wrażenie, że brakuje jej tego przysłowiowego serca, i okazuje się, ze owszem, napisana na odczep…

  20. @ps
    „hahaha. wystarczy szybki googiel aby zapoznac sie z pogladami WO i wtedy tylko skrajni masochisci moga wpasc na pomysl, aby zaproponowac WO prace. ”

    Totalnie! Też jestem zdumiony, że jednak.

  21. @monday.night.fever o hip-hopie
    Jesu, co za bełkot…
    @prophet5
    „A homofobia Beastie Boys?”
    A co niby ma być? Temat dawno omówiony i wyjaśniony. Zresztą wystarczy posłuchać „Sure shot”.

  22. @ Lotgar
    „Zawsze miałem wrażenie, że brakuje jej tego przysłowiowego serca”
    A nie w tym haczyk? Jakby było z sercem, byłoby bez sensu.

  23. Posłuchawszy niniejszym – po dobrych paru latach przerwy – „The Disco Song”, taką mam luźną myśl, że ten brudnopis podobnie się ma do ostatecznego „Heart of Glass” jak pierwotna wersja „The Sound of Silence” duetu S&G do wersji producencko (w tamtym przypadku bez wiedzy muzyków) ubębnionej, naspidowanej i skierowanej na szczyty list przebojów.
    Obydwa surowe i nieco anemiczne oryginały pewnie istniałyby do dziś w świadomości wytrawnych fanów starego rocka (albo starych rocków, bo to utwory z dwóch rockowych epok), ale bez perkusyjnych reperkusji i dostosowania prędkości do warunków jazdy, rozmawialibyśmy dziś o nich na jakimś jeszcze niszowszym blogu niż blog WO.
    Myśl to, broń boże, niezobowiązująca do wejścia w temat „G. Martin i The Beatles”. Ot, ciekawe, jak i w wyniku jakiego splotu przypadków (pozdro od Cezara Kouski) tworzy się wspólne dla większej społeczności, kultury, luckości (taka już jej natura) dziedzictwo.

  24. @ergonauta „ubębnionej, naspidowanej i skierowanej na szczyty list przebojów.”
    Czyli tak jak w przypadku „Missing” EBTG oraz „Sing it back” Moloko (w tym drugim przypadku zespół sam wyszukał autora remiksu).

  25. @sheik
    O, dzięki! Nie znałem tej wyjściowej wersji. I trochę wstyd, że nie znałem, i nic dziwnego, że nie znałem, bo stosunek wyświetleń na YT: 567 tys. do 25 mln. Tak się plemię wyznawców mnoży w naród.

    Tytuł „Sing It Back” okazuje się taki trochę meta-. Wyobraźmy sobie erotyczny dialog, gdzie piosenka prosi producenta: „Take me and do as you will, have what you want, your way’s always the best way”, a producent, zaskoczony śmiałością, pyta sam siebie „Can I control this empty delusion?”. 🙂

  26. Tak sobie zrobiłem w głowie przegląd kto na przełomie 70s i 80s z ówczesnych punków i postpunków miał tendencje do wykrzykiwania „disco sucks” a kto wręcz przeciwnie. I dość dobrze się to mapuje na zbiory ekip do których mam szacunek i do których nie mam – ci od „disco sucks” to przeważnie jakieś machoistyczne prymitywy w skórach z ćwiekami. A taki (przynajmniej brytyjski) postpunk z disco brał garściami i bardzo chętnie.

    btw: trochę mnie skrzywiło nazwanie wczesnego Blondie punkiem. Scena nowojorska wczesnych 70sów jest zasłużona niewątpliwie dla ewolucji tego gatunku (i muzyki indie w ogóle) ale trzymałbym się jednak nomenklatury że nazwa punk to dopiero po Maclarenie i Vivienne (RIP).

  27. @embercadero

    „nazwa punk to dopiero po Maclarenie i Vivienne”

    To bardzo brytyjskocentryczna perspektywa; w USA określenie „punk rock” było stosowane od wczesnych lat 70.; to fakt, że do różnorodnych muzycznie zjawisk, ale do zespołów skupionych wokół klubu CBGB (do których, oczywiście, zaliczało się Blondie) – jak najbardziej też.

  28. Czyli The Stooges z Iggym w 1970 to co najwyżej protopunk. Ok, niech i tak będzie.

  29. @sheik
    „Czyli The Stooges z Iggym w 1970 to co najwyżej protopunk. Ok, niech i tak będzie.”

    NIE NA MOIM BLOGU. Panie Embarcadero, Wikipedia do pana:

    Punk was a music magazine and fanzine created by cartoonist John Holmstrom, publisher Ged Dunn, and „resident punk” Legs McNeil in 1975. Its use of the term „punk rock”, coined by writers for Creem magazine a few years earlier to describe the simplistic and crude style of ’60s garage rock bands, further popularized the term.[1] The founders were influenced by their affection for comic books and the music of The Stooges, the New York Dolls, and The Dictators.[2] Holmstrom later called it „the print version of The Ramones”.[3] It was also the first publication to popularize the CBGB scene.

    Malcolm McLaren po prostu chciał skopiować tę estetykę, istniejącą w USA już od paru lat. W każdym razie, scena nowojorska ponad wszelką wątpliwość była pierwsza.

  30. W sumie ciekawe pytanie – czy bez UK sałby się też tak globalnym zjawiskiem?

  31. „do zespołów skupionych wokół klubu CBGB – jak najbardziej też”

    Jeden z ciekawszych zespołów z punkowej orbity CBGB (czyli: ukazujący jej obwód, zaiste plutoniczny) to Television. Pierwszy album grupy, „Marquee Moon” nagrany w 1976, był z sexpistolsowego, zwanego też brytyjskocentrycznym, punktu widzenia w dużej mierze wręcz antypunkowy: progresywnie długie utwory (dwa najdłuższe trwają 7 i 10 minut, kolejne trzy po ponad 5), odrobina patosu, kombinujący (i czasem ujmująco liryczny) gitarzysta Tom Verlaine (ksywa jakże zobowiązująca!), zamiast galopad do przodu jakieś pauzy, medytacje. A jednocześnie surowość, arogancja, rozdygot – jak punkowy Pan Bóg przykazał. Mam „Marquee Moon” na winylu, rewelacyjnie to gra po latach, można słuchać w ciągu „potężne chwile punkrocka”, a można w ciągu „wielkie albumy lat 70.” (lub wręcz ever).
    Zresztą – i trochę solidaryzując się ze wzgardzonym Panem Embarcadero – kiedy kupowałem ten LP w połowie lat 90., nie miałem pojęcia ani że Television to zespół punkowy, ani co to jest CBGB, ani jak ten cały układ wygląda, też żyłem z wdrukowanym przekonaniem, że to układ malcolmomclarenocentryczny.
    I jeszcze, a’propos meandrów układu oraz drobnych kaprysów losu wpływających na Dzieje Świata, Verlaine, nim założył Television, łkał na gitarce w grupie Neon Boys (a może NB było fazą larwalną Television? – nie wiem), gdzie podobno aplikował Dee Dee Ramone, ale nie załapał się, z wiadomym już wkrótce skutkiem.

  32. @konrad

    Zdefiniuj „globalnym”. Wydaje mi się (nie mam kwitów, ani czasu na googla teraz) że po prostu patrzymy na historię muzyki rozrywkowej przez nasze eurocentryczne albo zachodocentryczne okulary. Dorastając w 90s słuchałem mnóstwo anglofońskiej muzyki i jako dziecko byłem przekonany że to wszystko amerykańska muzyka, bo leci na amerykańskim mtv i jest po angielsku. Byłem totalnie zdziwiony kiedy dotarło do mnie że te wszystkie parple, sabaty, zepeliny, floydy, queeny, clashe, pistolsi, stranglersi, ironi, stonesi i beatlesi to brytole i że poza metalliką, g’n’r i mającym właśnie triumfalny comeback Aerosmith zdecydowana większość to wykonawcy z UK. Miałem ze 12-13 lat kiedy sobie to policzyłem. Grunge mnie na początku zupełnie nie brał, więc Nirvana i PJ dopiero po paru latach dołączyły do moich kapel made in usa, a potem wszedł metal, więc Slayer i przez to że Kerry King miał na gitarze logo Dead Kennedys to odkryłem hc punk, ale nawet w tym metalu większość kapel których słuchałem była europejska, z wyjątkiem w postaci całej sceny death z Tampy.

    Moja intuicja podpowiada że brytyjska inwazja z 60s spowodowała że rynek w stanach zrobił się mniej stanocentryczny, Beatlesi i Stonesi wbili klin i potem import z UK trwał w najlepsze a obecność na amerykańskim rynku działała tak że ci wykonawcy stawali się z marszu gwiazdami w reszcie Europy. I pewnie też zadziałało to tak że większa sprzedaż w stanach = więcej hajsu dla wytwórni w UK = więcej hajsu na promocję, więc możemy pchać swoje nowe odkrycia dalej w świat bo mamy na to środki. Rynek amerykański zaś był na tyle chłonny sam w sobie, że artyści made in USA wcale nie potrzebowali robić kariery w Europie żeby pływać w dolarach. No i wielka czwórka wytwórni płytowych to 3x USA + brytyjskie EMI, więc też dlatego mainstream jest anglofoński bo taki tez jest przemysł muzyczny który nadal ma potężne środki na promocję i dystrybucję. Więc punk po prostu tak jak każdy inny styl muzyczny skorzystał na tej synergii US+UK i moim zdaniem po prostu nie da się tego rozdzielić bo to naczynia połączone.

  33. @ergonauta
    Jeden z ciekawszych zespołów z punkowej orbity CBGB (czyli: ukazujący jej obwód, zaiste plutoniczny) to Television.

    Potwierdzam! Dla mnie Marquee Moon to była bomba z opóźnionym zapłonem. Naście lat temu w czasach torrentonapsterowych pochłaniałem po kolei wszystkie te kapele amerykańskiego punka których nagrań nie mogłem dostać w 90s. Był i Richard Hell i DK i Black Flag i Minutemen i Ramones i wszystko pomiędzy. CBGB x HC Punk z Cali x Bad Brains i scena DC. Efekt jest taki że najczęściej po latach wracam do tego albumu Television. Tytułowy numer to dla mnie klimat szwendania się po mieście w ciepłą letnią noc będąc pięknym, młodym i rozrywanym przez elan vital, ale jednocześnie jakoś po punkowemu zblazowanym. Świetna płyta!

  34. „Był i Richard Hell”

    Richard Hell to jest chyba najmocniejsza nitka łącząca amerykański i angielski punk, rzec można, pępowina łącząca Matkę-Nowy Jork, z Dzieckiem-Londynem.
    Mclaren podczas wycieczki za ocean zobaczył go, na ulicy albo nawet w samym CBGB. Był rok bodaj 1974, Hell nosił wzorcowy rynsztunek: włosy na sztorc, podarte pantalony, agrafki gdzie się da, na twarzy wymalowana pogarda, na tiszertach wybazgrane wyrazy owej pogardy, więc zauroczony Malcolm zastosował technikę Ctrl+C – Ctrl+V.
    A, jest jeszcze i to, że kiedy Hell urzekł McLarena, był akurat muzykiem Television, co prawda w okresie przed nagraniem albumu „Marquee Moon” (który Havermeyer tak ładnie połączył ze swoim flaneurowaniem godnym tego drugiego, założycielskiego Verlaine’a – Paula). Czyli mamy też podnitkę głównej nitki.

  35. @ergonauta

    „„Marquee Moon” […] rewelacyjnie to gra po latach”

    Pełna zgoda. W moim odbiorze – jeden ze szczytowych momentów muzyki zwanej plus minus rockową.

    No i też osobiście wszedł mi w dobrym momencie – akurat kiedy z zainteresowaniami wypoczwarzałem się od rocka ku innym muzycznym łąkom, jako swego rodzaju piękne pożegnanie.

  36. @km
    „W sumie ciekawe pytanie – czy bez UK sałby się też tak globalnym zjawiskiem?”

    No właśnie wątpię. Wulgaryzmy wszelkie nie mieściły się wtedy w oknie Unilevera, więc amerykańskie radio tego nie chciało puszczać. Staroświeckie BBC miało paradoksalnie więcej swobody, stąd pamiętny występ Sex Pistols w telewizji – który przeniósł tę estetykę do mainstreamu (i zainspirował miliony nastolatków, którzy dopiero wtedy się dowiedzieli, że jest coś takiego jak punk rock).

  37. Czy brytolska muzyka popularna nie jest średnio ciekawsza od amerykańskiej? Zwłaszcza tekstowo (choćby amerykańskie rapowe braggadoccio kontra Mike Skinner, Little Simz czy nawet Stormzy) ale często i muzycznie (rock, punk, techno, Depeche Mode)? Amerykanie to takie szczere, proste chłopaki, które muszą zaznaczyć, że są w „Paris, France”.

  38. @Sheik.yerbouti
    Jeżeli wierzyć statystykom z acclaimedmusic, szala przechyla się na korzyść Brytyjczyków, ale nie postponowałbym Amerykanów w ten sposób. Bez Dylana, Zappy, Costello, Springsteena, nawet bez cholernego „Pet Sounds” tekściarstwo rockowe byłoby w zupełnie innym miejscu.

  39. @sheik.yerbouti

    „Czy brytolska muzyka popularna nie jest średnio ciekawsza od amerykańskiej?”

    Trudno powiedzieć, szczególnie że trudno byłoby wskazać sposób wyliczania takiej średniej.

    „Amerykanie to takie szczere, proste chłopaki”

    Chociaż takie np. Billie Holiday, Nina Simone czy Janelle Monáe – jakby mniej (i nie tylko z oczywistych powodów gametowo-chromosomalnych).

    „Paris, France”

    No, każdemu jednak koszula bliżej ciała, szczególnie jak ma w kraju ileś innych Parisów. (Okoliczność, że jeden z nich nie jest France po przecinku, była np. istotna w fabule filmu Wima Wendersa pod zbliżonym tytułem).

  40. @ sheik.yerbouti

    Zawsze uważałem że jest dokładnie odwrotnie i kilka klas różnicy na korzyść amerykańskiej, ale pomału oswajam się i z brytyjską, której kiedyś nie mogłem słuchać bo mi brakowało, nie wiem jak to nazwać drive’u? flowu? swingu? feelingu, tego wszystkiego?

    „szczere, proste chłopaki”

    To określenie szczególnie pasuje mi do mojego najulubieńszego muzyka rockowego w ogóle, Captaina Beefhearta.

  41. @mk
    „pomału oswajam się i z brytyjską, której kiedyś nie mogłem słuchać bo mi brakowało, nie wiem jak to nazwać drive’u? flowu? swingu? feelingu, tego wszystkiego?”

    Chciałem napisać „wykurwu”, ale nagle sobie uświadomiłem, że – no cóż, skoro już używamy subiektywnych, niedefiniowalnych pojęć – potęgą Brytyjczyków zawsze był wykurw. I właściwie tylko to. Od kiedy Bitelsi i Stonesi kowerowali amerykański rnb, nadrabali wykurwem to, że amerykański (niekoniecznie nawet afroamerykański) na przykład potrafi brząknąć tamburynem przy nucie typu 17/16 (zmyśliłem nutę, wiecie o co mi chodzi, „wot eta sinkopa”, jak ktoś woła w komedii Machulskiego „Deża wju”)).

    A wy jak myślicie?

  42. Ale nuda z tą muzyczką. Na rozruszanie Żiżek i ideologia woke:

    „”rozkład etyczny lewicy spod znaku woke, która staje się coraz bardziej autorytarna i nietolerancyjna w swoim opowiadaniu się za akceptacją wszystkich poza jedną formą tożsamości seksualnej i etnicznej. Socjolog Duane Rousselle charakteryzuje ową nową cancel culture jako „rasizm w czasach wielości minus jeden”. Tradycyjny rasizm szkaluje intruza, który stanowi zagrożenie dla jedności dominującej grupy; lewica woke ze swej strony stara się zrobić to samo każdemu, kto nie porzucił całkowicie starych kategorii płci, seksualności i etniczności (…)
    Ideologia woke oferuje więc paradygmatyczny przykład sposobu, w jaki permisywność staje się zakazem: w reżimie woke nigdy nie wiemy, czy ktoś z nas skończy jako „skancelowany” za coś, co zrobił lub powiedział (przy czym kryteria są płynne i wątpliwe), czy za sam fakt urodzenia się w niewłaściwej kategorii.
    Zamiast sprzeciwiać się nowym formom barbarzyństwa (co sama głosi), lewica woke w pełni w nich uczestniczy, promując i praktykując nieskrywany dyskurs opresyjny”
    wyborcza.pl/7,179012,29322684,slavoj-zizek-cancel-culture-jako-przejaw-etycznego-rozkladu.html

  43. @Aron Sem

    Szczerze, w tej sytuacji mam nadzieję na przypływ autorytaryzmu i nietolerancyjności Gospodarza w opowiadaniu się za akceptacją wszystkich poza jedną (= mękolącą nie na temat) form tożsamości konwersacyjnej.

  44. @mbied
    „Szczerze, w tej sytuacji mam nadzieję na przypływ autorytaryzmu i nietolerancyjności Gospodarza”

    Dostarczę! Proszę nawet nie próbować rozwijać dyskusji w kierunku nieironicznego stosowania pojęcia „woke”. Jeśli ktoś na serio wierzy w „cancel culture”, to nie powinien go zaskakiwać kopenwdupen od tego kto płaci za serwer.

  45. @wo „potęgą Brytyjczyków zawsze był wykurw. I właściwie tylko to”
    Wykurw miewali lepszy od jankesów (choćby mocno już zapomniana grupa The Music z przełomu wieków), ale przecież nie cała muzyka stoi na synkopach, a co do metrum 13/8, to King Crimson je znał i stosował na długo przed czasowym przygarnięciem do składu Amerykanina Belewa.
    OK, przyznaję się do lekkiego trollingu – słuchałem w ostatnich dniach głównie wyboru z najnowszego niemieckiego rapu i byłem mocno zaskoczony, że, oprócz typowych haseł rodem zza oceanu popularnych i w Polsce typu mam hajs mam dużo hajsów oraz CZY WSPOMINAŁEM ŻE MAM HAJS?, bardzo młodzi ludzie (np. Paula Hartmann, rocznik 2001) piszą zaskakująco dorośle i wrażliwie zarazem. Z czym amerykańska muzyka niealternatywna stereotypowo jednak mi się nie kojarzy (tak, wiem, jest masa wrażliwców z Brooklynu, mam ich na Bandcampie, gdzie sprzedają swoje płyty). Zaś The Streets to jednak mainstream i doczekał(o) się hołdów nawet od chłopaków z Karl-Marx-Stadt: https://youtu.be/6a7V-rG-Q4Y
    Co do synkopowania, to niebiała ludność Wysp jest wcale liczna – w Londynie chyba nawet procentowo liczniejsza niż średnia dla USA? – i rozbujana muzyka jest tam obecna co najmniej od lat 50: https://youtu.be/dGt21q1AjuI Duża część ciekawego jazzu ostatnich kilku lat to właśnie UK, notabene również w wersji z mocnym wykopem jak w przypadku Melt Yourself Down: https://youtu.be/T-0ieGt_I60
    Wykurw Brytyjczyków mógł się jeszcze brać z wkurwu a ten z większej świadomości klasowej, z którą Amerykanie tradycyjnie mają kłopot, bo przecież american dream i każdy kowalem losu. W UK prawdopodobnie każdy przywoity człowiek w 1980s po prostu nienawidził Thatcher, z jedynym wyjątkiem tego pana https://youtu.be/EEmIIl96zk0

  46. Wziąłem mordę w kubeł bo szanuję mesydż „nie na tym blogu” ze strony kierownika tego jeziora, ale jak widzę temat ma się dobrze, więc się przynajmniej wytłumaczę, bo bez tego wychodzę na idiotę/niedouka. Nie trzeba mi tłumaczyć co to było CBGB i że punkowa estetyka którą zmonetyzowali po tej stronie wody Malcolm z Vivien powstała w New Yorku kilka lat wcześniej. Jeśli dla kogoś określenie „punk” to estetyka to ok, prawdą jest że ona powstała tam i wtedy. Ale dla mnie (uwaga: będzie to moja opinia i nikomu nie mówię że ma ją podzielać) punk to nie jest estetyka, bo zawsze miałem w dupiu te wszystkie mohawki i agrafki w nosach, bo to tylko pozerstwo i fajans, i co do zasady nie szanuję gości z agrafkami. Punk to muzyka, mesydż a przede wszystkim podejście do świata i systemu. I jeśli chodzi o te trzy to amerykańscy praprzodkowie z NY muzycznie mieli z moim punkiem bardzo niewiele wspólnego, praktycznie nic, a w pozostalych dwóch dziedzinach równie niewiele. Nawet brytyjczycy dopiero dali zaczątek takiemu punkowi, pełen rozkwit to dopiero scena kalifornijska i DC na początku lat 80-tych. A nie Patti Smith czy Debbi Harry, żeby nie wiem jak „punkowo” były ubrane. Tylko Ian MacKaye wypisujący ręcznie na rozdawanych na 5$ koncertach leafletach teksty utworów na których mu zależało by na pewno dotarły. Inna sprawa że publiczność i tak nie dawała faka.

    Ze swojej strony nieustannie polecam „Our band could be your life” Azerrada. Chyba najważniejsza książka o muzyce jaką czytałem.

    A i jeszcze o Iggym. Oczywiści Iggy grał punka, bez wątpienia, ale od 77 roku. Gdyby nie wytrzeźwiał i nie wskoczył do tego pociągu to nikt by dziś nie łączył The Stooges z punkiem tylko wymieniani byliby gdzieś w okolicach Velvet Underground gdzie ich miejsce. Łączenie ich z punkiem to tylko z powodu dalszej kariery Igiego.

  47. @embercadero

    „Punk to muzyka, mesydż a przede wszystkim podejście do świata i systemu”

    No cóż, w jakimś zakresie – Każdemu Jego Punk. Mnie z kolei interesuje prawie wyłącznie pierwsze z wymienionych, czyli zorganizowane sekwencje dźwięków w czasie. (Podejście do świata i systemu u pracujących muzyków jest, myślę, w miarę podobne: wyżyć z grania i w miarę możliwości się przy tym zabawić). I z tego punktu widzenia…

    „amerykańscy praprzodkowie z NY muzycznie mieli z moim punkiem bardzo niewiele wspólnego”

    …nie rozpędzałbym się tak. Myślę, że nie wywołam sporu, jeśli napiszę, że nie byłoby ani jednego (punka CBGB), ani drugiego (punka brytyjskiego ’77), ani trzeciego (punka Kalifornia) bez Chucka Berry’ego i Elvisa Presleya. Natomiast bardziej konkretnie – warto zwrócić uwagę na trasę The Heartbreakers (tych z Johnnym Thundersem, nie tych z Tomem Pettym) po W. Brytanii w 1976 r. i wpływie, jaki miała na ustalenie się sposobów grania tam, a w następstwie – w Kalifornii itd.

  48. Co do różnic pomiędzy Nowym Jorkiem, a wyspami to słyszałem, że Amerykanie chcąc się odciąć od brytolskich głupot, zaczęli nazywać swoją muzykę nową falą.

  49. @wo,
    „tylko parodniowa intensywna sesja”

    Kolega nie myślał o karierze menadżerskiej kiedyś? 😀
    Bo widzę że potencjał jest 😀
    (nie nazywajmy tego pracą powyżej 8 godzin, nazwijmy to pracą intensywną, w dodatku to tylko parę dni – a teraz róbcie to co mówię…)

    Nie będę się więcej wyzłośliwiał. W każdym razie, myślę że to naprawdę nie jest sabotowanie sukcesu, tylko praca żeby sukces był.
    Natomiast, pewnie moje marudzenie bierze się z tego że mam odwrotnie ustawione preferencje (co jest pewnie wynik naszych różnic w pochodzeniu klasowym), czyli jeśli cenię sobie jakiś sukces to tylko właśnie oparty na pracy, planowaniu itd., a nie przywilejach i przypadku. A szczególnie drażni mnie zgrywanie się na samo-sabotaż, które odbieram jako podkreślanie własnego uprzywilejowania.*

    Natomiast, te sukcesy „przypadkiem”, to właśnie najcześciej zgrywa. Natomiast Blondie, to już  ewidentnie, poczynając od zdobycia skilli, poprzez myślenie o pracy nawet w łóżku, potem rzetelne współpracowanie z nawet nielubianym menadżerem itd.

    * Drażniło mnie to już w czasach licealnych Olimpiad.

  50. @bogdanow
    „(nie nazywajmy tego pracą powyżej 8 godzin, nazwijmy to pracą intensywną, w dodatku to tylko parę dni – a teraz róbcie to co mówię…)”

    Przecież sam tak pracuję. O ile nie jesteś Remigiuszem Mrozem, książki raczej nie piszesz w rytmie „codziennie 5 stron”, tylko raczej masz pół roku wzdychania „o cholera, nie dam rady”, a potem intensywną sesję gonienia dedlajnu (na którą zwykle zaszywam się w jakimś hotelu, żeby się odciąć od świata – jak Jack Torrance).

    @embarcadero
    „Wziąłem mordę w kubeł bo szanuję mesydż „nie na tym blogu” ze strony kierownika tego jeziora, ale jak widzę temat ma się dobrze, więc się przynajmniej wytłumaczę, bo bez tego wychodzę na idiotę/niedouka. ”

    Na wszelki wypadek zaznaczam, że to nie był „zakaz wypowiadania się na temat”, tylko w pierwotnej wersji to brzmiało trochę jak „denializm ramonesowy”. Wydaje mi się, że po raz kolejny (tak jak z Bitelsami!) Brytyjczycy wzięli tutaj coś zrodzonego w Ameryce, ale przepakowali, nalepili Union Jack i odprzedali Amerykanom z marżą.

  51. @wo,
    Też różne rzeczy robiłem!

    Mój rekord to spinanie trzech rzeczy „do konca tygodnia” kiedy to spałem co drugą noc po 3h, a jak zasnąłem w piątek wieczorem (po oddaniu wszystkiego!) to jak zadzwonił telefon w sobotę w popołudniu, z zaproszeniem na świętowanie przy piwie, to a) nadal spałem, b) nie wiedziałem jak się nazywam, c) powiedziałem tak, wpadnę, ale zasnąłem po zakończeniu rozmowy i jak się obudziłem wieczorem to nadal nie wiedziałem

    Ale to że równe rzeczy ludzi robią, nie oznacza że to jest dobrze. Jak poprawiłem swoją sytuację ekonomiczno-społeczną i już nie pracuję na umowie śmieciowej, tylko na etacie i 40h tygodniowo i odmawiam nadgodzin, weekendowych dyżurów (które 6 lat robiłem w dwóch różnych firmach) – to jest dużo lepiej.

    W szczególności nie oznacza to przypadkiem wyszło. Nie, nie wyszło przypadkiem tylko wyszło w efekcie intensywnych starań – zamknięcia się w hotelu etc.
    W dodatku, co innego jak prekariusz zasuwa żeby zapłacić za czynsz itp. Co innego Blondie, którzy już wtedy mieli całkiem solidną pozycję, a walczyli o „bogactwo i wielki sukces”. Znowu, nie potępiam, rozumiem. Tylko że to nie jest „przypadkiem wyszło, nie zależało mi sukcesie, sabotowałem”.
    Pisanie niszowych książek, to juz w ogóle, głośne krzyczenie, „jestem tak uprzywilejowany, że stać mnie na to żeby pracować za niewielkie pieniądze względem kwalifikacji”.
    Rozumiem że się nie zgadzamy, ale EOT;-)

  52. P.S. Sorry za literówki, itp. Zauważyłem jak dyskusja dotyka tematów emocjonalnie mnie pobudzających, to trudniej o zachowanie idealnej formy.

  53. @bogdanow
    „Nie, nie wyszło przypadkiem tylko wyszło w efekcie intensywnych starań – zamknięcia się w hotelu etc.”

    Take it easy! Chodziło mi o banalną matematykę – co innego praca 18 godzin na dobę przez dłuższy czas, co innego obijanie się przez pół roku zakończone 18-godzinnym maratonem. To realnie oznacza 18/180 czyli 0,1 godziny pracy dziennie. Ale widzę, że to dla pana jakoś triggerujące, więc nie będę już męczyć.

    „W dodatku, co innego jak prekariusz zasuwa żeby zapłacić za czynsz itp.”

    Wie pan, w opowieściach typu „tak sobie się wygłupialiśmy w mieszkaniu na Manhattanie” też przez wiele lat słyszałem przede wszystkim „mieszkanie na Manhattanie”. Rozumiem więc pana, bo domyślam się, że z perspektywy Wycisk Niżnych podobnie może brzemić wszelki spleen, ennui i ogólne desinteresment, ale jednak w Warszawie.

  54. @bogdanow
    „Drażniło mnie to już w czasach licealnych Olimpiad.”
    O co chodzi z tymi olimpiadami? Można prosić o rozjaśnienie?

  55. Cześć uczestników miała taka manierę:

    „Tak sobie przyjechałem do rozrywki, nic się nie przygotowywałam. Ten brulion to.., do pociągu. Nie, luźne podejście mam, właścicie to mi nie zależy i zlewam temat. Ja to nie jestem, nie kujonem to nie. Przypadkiem przeszłam przez wojewódzką, podeszło mi, nic się nie uczyłam. Głupie to w ogóle i mi nie zależy”.

    Strasznie mnie to drażniło. Jak widać zostało mi do dzisiaj 😀

  56. @bogdanow
    „Ja to nie jestem kujonem”

    To przecież też wynikało z jakiejś konkretnej presji rówieśniczej (nawet jeśli to tryb zachowania utrwalony i aktywny dużo później niż w momencie jego wypracowania). Wyobraź sobie, że jesteś po tzw. „drugiej stronie” (chociaż jakaż to wielka druga strona), mieszkasz sobie w blokowisku na prowincji. Masz co roku to świadectwo z paskiem, jest nawet nie liceum, a jeszcze podstawówka, bierzesz udział w różnych konkursach, bo to naturalne, skoro nauczyciele widzą, że jak się postarasz, to ho, ho. A jednocześnie po szkole każdego niemal dnia starasz się do upadłego haratać w gałę (i to nawet ze starszą blokową ekipą, z której część to literalna recydywa), w domu się wykłócasz, że przecież w szkole nic nie trzeba, wszystko proste… żeby tylko nie nazywali Cię kujonem w bezpośrednim otoczeniu. A i tak nazywają, szlag by to. A potem się robią zaległości i w LO na serio czujesz, że dałoby radę zrobić więcej, ale tryb prokrastynacji jest bardzo silny i stary mechanizm wygodniejszy, nawet jeśli wciąż masz głowę do olimpiady. To tylko przykładowe, dość banalne tło.

    Zresztą mam wrażenie, że to raczej postawy z przełomu lat 80./90. – i tak wtedy wzdychało się z rozmarzeniem i zastanawiało się, jaki sprzęt kupi na gwiazdkę dziecku lokalny miliarder (taki, co to sprytem się wykazał), a nie wzdychało się do jakiegoś typa z teleturnieju „Miliard w rozumie” czy podobnego. Teraz chyba rzadziej się spotyka takie „mechanizmy obronne” (correct me anybody with kids), choć pewnie w przypadku kilku typów osobowości może to być wciąż atrakcyjne – wygodniej czasem jest udać, że nie jest się w coś emocjonalnie zaangażowanym.

    A w produkcji hita i wskazaniu na względnie niewielki w tym wysiłek chodziło przecież o to, że autorzy niespecjalnie mieli do tego serce i przekonanie (tak to zrozumiałem przynajmniej) – i to jest chyba co innego zupełnie. I faktycznie na tle całokształtu swojej pracy artystycznej nie napracowali się nad nim zbytnio. No, chyba że ta historia z hitem Blondie była inna, ale tego przecież nie wykazujesz.

  57. @Martin_S
    „Zresztą mam wrażenie, że to raczej postawy z przełomu lat 80./90.”

    Teraz takie mechanizmy obronne są rzadsze, bo szkoły – także te publiczne – się posegregowały bardziej klasowo. Dzisiaj 14-latek z pogranicza klas (LC/LMC), jeśli pójdzie do dobrej szkoły, rzadko spotka kogoś, komu w ogóle nie zależy na nauce, bo wie, że i tak skończy w fabryce jak jego ojciec i wujkowie, i kto będzie budować swoją pozycję na wytykanie innym kujoństwa. To jeszcze nie oznacza, że „kujon” będzie od razu cool, ale też raczej nie musi się teraz zbytnio z tego tłumaczyć.

  58. @Majowy „Dzisiaj 14-latek z pogranicza klas (LC/LMC), jeśli pójdzie do dobrej szkoły, rzadko spotka kogoś, komu w ogóle nie zależy na nauce, bo wie, że i tak skończy w fabryce jak jego ojciec i wujkowie, i kto będzie budować swoją pozycję na wytykanie innym kujoństwa”
    Czy dziś dzieciaki nie chcą aby zostać influencerem/rką, do czego kujoństwo jest absolutnie zbędne? https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/nastolatki-marza-o-karierze-internetowych-influecenrek

  59. MajowyWirus
    „że i tak skończy w fabryce jak jego ojciec i wujkowie”

    Fabryce? Raczej w usługach, magazynie wielkopowierzchniowym, centrum logistycznym.

  60. @bogdanow
    Noale jeśli ktoś zostaje, dajmy na to, laureatem olimpiady fizycznej, faktycznie prawie wcale się do niej nie ucząc? Bo może nie tyle zlewał i mu nie zależało (bo przecież owszem, fajnie być zwolnionym z egzaminu na studia i mieć długie wakacje), co nie zależało aż na tyle, aby rzeczywiście zakuwać (a co najwyżej przejrzał ze dwie-trzy olimpiady wstecz) – a sukces bierze się po prostu z tego, że lubi i rozumie przedmiot – to co ma właściwie powiedzieć kolegom, którzy pytają, jak się przygotowuje?

  61. @bogdanow:
    Jakbym przypomniał sobie siebie z liceum. No, na olimpiady nie jeździłem, ale…
    Jak dla mnie to są dwie rzeczy:
    – nie wypada być „kujonem” — być dobrym, to coś innego, ale tracić czas na naukę?
    – może jednak przede wszystkim, to taki mechanizm oswojenia stresu, że sobie wmawiamy, że nam nie zależy.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.