Es Ju Wi

Pod sąsiednią notką wyszła nam ciekawa dysputa motoryzacyjna, więc pozwolę sobie zarzucić parę przemyśleń na ten temat. Jak wie o tym kawał polskiego Usenetu, od lat fascynują mnie samochody typu SUV. Literatura przedmiotu pokazuje, że nie ma jego jednej powszechnie akceptowanej definicji tego pojęcia (są książki, w których Defender klasyfikowany jest jako SUV), nie mam więc ochoty na scholastyczne spory o klasyfikację. Zostańmy przy tym, że SUV-y zaczęły się w momencie, w którym firmy motoryzacyjne zaczęły reagować na zainteresowanie samochodami wojskowymi i użytkowymi wśrod „cywilnych” nabywców, którzy chcieli nimi jeździć rekreacyjnie. Stąd pomysł, żeby na podwozie użytkowego pikapa wsadzić kabinę od „normalnego” kombi.
Takie oldskulowe SUV-y czasem nazywa się „truck-based SUVs” dla odróżnienia od „car-based SUV” czy „crossover SUV”, które powstały w odwrotny sposób – przez podniesienie zwykłego kombiaka i danie mu napędu na cztery koła (lub jakiejś jego namiastki typu Haldex). Oba rozwiązania mają swoje wady i zalety.
„Truck-based SUV” na drodze zachowują się jak pojazd rolniczy. Masywna budowa daje iluzję bezpieczeństwa, ale ostrzejszy manewr grozi utratą stabilności jazdy i śmiercią a la Marek Kotański (tym bardziej, że za kierownicą SUVa często siedzi kierowca przyzwyczajony do pojazdów zachowujących się inaczej). Wielka masa wiąże się też z wysokim zużyciem paliwa.
„Car-based SUV” z kolei w terenie łatwo rozpirzyć, choćby na niewinnej łączce, na której beztroski kierowca coś sobie rozwali od spodu o polny kamień. W praktyce trzeba po prostu znać swoje potrzeby (rywalizacja sportowa? turystyka? dalekie trasy? kariera rapera?), a potem być świadomym tego co się wybrało kosztem czego (nie szaleć pikapem na krętej drodze ani ruszać w bagna ceerfałką).
SUV-y fascynują mnie jako temat kulturowy. Pół wieku temu Jeep miał problemy z „cywilnym” marketingiem. W latach 80. z kolei zapotrzebowanie na SUV-y zaskoczyło firmy motoryzacyjne. Te długo były przekonane, że „samochód rekreacyjny” powinien oznaczać coś w rodzaju dwumiejscowego coupe. Kiedy menago zobaczyli gdzie są konfitury, zaczęła się pośpieszne manewry, wycofywanie interesujących aut sportowych i wprowadzanie na rynek nieprzemyślanych SUV-ów po prostu z desperackiej potrzeby „my też musimy mieć coś w tym segmencie” (Opel Frontera!).
Dla mnie jednak jak zwykle najciekawsze jest pytanie – dlaczego? Co takiego się zmieniło między rokiem 1960 a 1990, że „jazda dla przyjemności” przestała oznaczać „jazdę w coupe” a zaczęła „jazdę w SUVie”? Jedno jest pewne – nie stały za tym żadne nowinki technologiczne, dopiero kiedy suvowy boom trwał w najlepsze, zaczęto kombinować np. z adaptowaniem doświadczeń z rajdowym AWD na potrzeby lajtowych SUV-ów.
Zaliczyłem tę notkę do kategorii „pop”, bo takie pytanie zawsze mnie interesuje gdy mowa o kulturze masowej: nawet gdy czegoś w niej nie lubię (a SUVy lubię), intryguje mnie, dlaczego ludzie to kupują? Szkoda, że praktycznie nie istnieje coś takiego jak eseistyka motoryzacyjna…

En lecture (30)


Wielce mnie rozczuliła wczorajsza wiadomość ze „Szkła Kontaktowego”, że prezydent Kaczyński wysłał list z gratulacjami do jakiegoś tajemniczego francuskiego polityka imieniem „Nicholas Sarkozy” (ciekawe czy to jakiś krewny tego sławnego Sarkozy’ego, co to ma być dla PiS-u strategicznym przyjacielem w Europie?). To chyba najlepsze podsumowanie w pigułce tego, czym się kończy konsekwentne rugowanie wykształciuchów ze szkoły Geremka.
Ze mnie oczywiście też żaden romanista – władam tym językiem w stopniu wystarczającym zaledwie do czytania komiksów. Tak czy siak, wiadomość wytworzyła u mnie ciąg na słuchanie artystów takich jak Air, Noir Desir, Les Rita Mitsouko, Indochine i oczywiście mojego najulubieńszego – Les Negresses Vertes.
To zresztą moja porażka jako łże-romanisty, bo z mojej ulubionej piosenki mojego ulubionego francuskiego wykonawcy rozumiem mniej więcej co drugie słowo. Lata spędzone na guglaniu prowadziły mnie najwyżej do serwisów zgłaszających się w guglu jako „Extrait des paroles de 200 Ans D’hypocrisie”, ale tam znajdujemy tylko durny komunikat „Il n’y a pas encore d’extrait de paroles. Tu les connais?”. Nique ta mere, gdybym je znał, to bym nie guglał. W każdym razie, na tej stronie można przynajmniej posłuchać fragmentu.
Pierwsza wersja tej piosenki była debiutanckim singlem zespołu, przygotowanym w 1988 roku dla znieważenia wielkiej celebry 200-lecia rewolucji francuskiej. Zadebiutować wtedy singlem „200 lat hipokryzji” to jak powtórzyć debiut Sex Pistols z ich „God Save The Queen (and her fascist regime)” na jubileusz królowej.
Na ile rozumiem (a nie upieram się, że rozumiem) jej ogólną wymowę, o samej wielkiej rewolucji piosenka wypowiada się bez entuzjazmu, używając rzeczowników takich jak „boucherie” oraz „la mort et le carnage”. Największą zagadką jest dla mnie refren, w którym wyraźnie jest mowa o czymś między nogami („quelque chose entre les cuisses”). Znaczy, chodzi o to, że w tej rewolucji naród wyru, erm, wyrolowano? A może o to, że do rewolucji trzeba mieć jaja? A może o jedno i drugie? Królestwo za tekst w formie spisanej. Pardon, republikę.
Nie słyszałem nigdy pierwotnej wersji piosenki – kupiłem ją na płycie „10 Remixes” z 1993. Płyta jest zresztą genialna w całości – polecam zwłaszcza remiks „Face a la mer” zrobiony przez Massive Attack, z tekstem bardzo ponurym i akurat dość prostym jak na moje ograniczone możliwości (podmiot liryczny w sumie opisuje tam po prostu swój nagrobek na romantycznym nadmorskim cmentarzu). Jakby ktoś znał pierwotną wersję albo rozumiał więcej z tekstu – będę dozgonnie dźwięczny.

Trackback is back

Włączyłem właśnie z powrotem trackback na swoim blogu – wyłączony na długi weekend – więc jeśli ktoś mi chce na swoim blogu nawrzucać i zarzucić trackbacka, to dobry moment. Wyłączyłem tę funkcję załamany sporym trackbackowym spamem. Oczywiście, moderuję trackbacki, ale po prostu już miałem dosyć codziennego kasowania fafnastu spamów. Na razie spokój, ale kto wie na jak długo?
Zabawne, że w sieci ciągle przechodzimy tę samą lekcję – każda usługa działająca na zasadzie „otwarte dla wszystkich! każdy jest zaproszony!”, musi się w końcu zamienić w jakiś syf. Jestem tak starym człowiekiem, że pamiętam jeszcze czasy, w których łatwo było znaleźć w sieci pocztowy serwer SMTP nie wymagający żadnej autoryzacji. Jeśli dobrze pamiętam, zanim jeszcze zaznaliśmy typowego spamu komercyjnego, najpierw na tych serwerach szalał niejaki Krokos, rozsyłający na cały świat swoje protesty przeciwko jakiejś firmie ubezpieczeniowej. Potem oczywiście zaczęły się te wszystkie fałszywe dyplomy z uniwersytetu viagry, które trzeba było kupić dla rezydującej w Nigerii wdowie po Mobutu, żeby odziedziczyć sto milionów fałszywych roleksów. Dziś nawet spam zszedł na psy.
Po lekcji o tym, czym się kończy brak kontrolowania przepływu poczty, przerabialiśmy to samo z praktycznie wszystkimi usługami. Komunikatory zostały zalane przez jellonków i już typowy szajs komercyjny. Komentarze w blogach zawaliły galby, kataryny i fałszywe roleksy. Nawet trackback nie jest bezpieczny, but then again, kogo to zaskoczyło?
Kiedyś w Usenecie gigantycznego flejma wywołał mój reportaż o selekcji w klubach – różni ludzie mieli mi za złe to, że tego zjawiska nie potępiam (prywatnie mi zwisa kalafiorem, bo ja w ogóle mało imprezowy człowiek jestem). Zabawne, że najczęściej ci sami ludzie zgadzają się, że w sieci lepiej się bawić na zasadzie „wpisz kod z obrazka”, „mój serwer pocztowy nie przyjmuje przesyłek z tego adresu”, „żeby wysłać do mnie list, usuń różne literki, które wsadziłem do adresu dla zmylenia spambotów”. Taki już jest ten świat, że jak wpuścisz wszystkich, zabawa szybko się popsuje.

O lustracji na serio

Długi łykend nastroił mnie do refleksyj natury ogólnofilozoficznopolitycznej, proponuję więc wrócić do jakże lubianego przez nas wszystkich tematu lustracji dziennikarzy tym razem bardzo serio, od strony jurysprudencji. Zwolennicy tejże lustracji popełniają błąd, którego dotąd (chyba?) im nie wytknięto. To błąd nazywania dziennikarstwa „zawodem zaufania publicznego”.
Pojęcie zawodu zaufania publicznego definiowane jest w konstytucji. W artykule 17 mowa jest o tym, że w interesie publicznym pewne zawody mogą być ustawowo wyjęte spod pełnej swobody działalności gospodarczej – chodzi o to, że jak się komuś zawali dom zaprojektowany przez architekta-amatora, marną pociechą dla tego kogoś będzie to, że do następnego domu wynajmie lepszego fachowca. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest tutaj narzucanie kontroli jakości usług a priori, nie przez niewidzialną rękę rynku, tylko przez samorząd (korporację), wymuszający pewne minimum jakie ma spełniać osoba chcąca wykonywać zawód architekta.
W odróżnieniu od trudnych do zdefiniowania pojęć takich jak „dziennikarz” czy „prozaik”, zawód zaufania publicznego jest bardzo łatwy do zdefiniowania – definicja jest po prostu enumeratywna. Zawodami zaufania publicznego są te, które tak określono ustawowo. Póki co, dziennikarz zawodem zaufania publicznego nie jest – w odróżnieniu od architekta, pielęgniarki, dentysty, biegłego rewidenta i takich tam.
Facet uzasadniający lustrację dziennikarzy przez nazywanie ich „zawodem zaufania publicznego” ośmiesza się więc na dwa sposoby. Po pierwsze, ujawniając swoją ignorancję. Po drugie, przez wytworzenie surrealistycznej wizji lustrowania dentystów, weterynarzy i położnych (no bo jak wszystkie z.z.p., to dlaczego weterynarze nie? Muuu!).
Ludzie o peerelowskiej mentalności, jak bracia Kaczyńscy czy Andrzej Lepper, prawdopodobnie marzą o tym, żeby listę z.z.p. wydłużyć. W końcu skutki błędów w sztuce popełnianych przez – dajmy na to – wulkanizatorów, kelnerów, hydraulików czy fryzjerów mogą być dalece bardziej katastrofalne od tych popełnianych przez weterynarza. Dawaj, zapędźmy wszystkie zawody w obligatoryjne korporacje, które będą wyznaczać zawodowe standardy!
Moim zdaniem, to byłby głupi pomysł. Wkurzył cię wulkanizator? Następnym razem opony zmieniaj u innego. Wkurzył cię kelner? Nie daj napiwku i więcej tu nie przychodź. Wkurzyła cię gazeta? Więcej jej nie kupuj. W przypadku większości profesji – w tym w dziennikarstwie – wolny rynek sprawdza się lepiej w roli regulatora standardów od tego, co mogłyby narzucać obligatoryjne samorządy dziennikarzy czy wulkanizatorów.

Hepi Mejdej

Na początku 1 maja nie był planowany jako cykliczne święto pracy. W 1884 roku amerykańscy związkowcy wyznaczyli 1 maja 1886 jako finalny etap walki o ośmiogodzinny dzień pracy. Planowali, że jeśli burżuazja nie zgodzi się na ustawowe ograniczenie czasu pracy dobrowolnie, zostanie do tego zmuszona strajkiem generalnym w tym dniu.
Przed wyznaczonym terminem burżuazyjna prasa nakręcała psychozę strachu o tym, jakie to niesamowite zamieszki wywołają związkowcy, socjaliści i anarchiści (bo ta lewica, panie, to nic tylko by wszystkich mordowała). Ku jej wielkiemu rozczarowaniu, manifestacje 1 maja 1886 przebiegły pokojowo. 3 maja w Chicago policja dokonała brutalnego ataku na pokojowych demonstrantów. Bez potrzeby otwarto ogień, zginęły według oficjalnych danych cztery osoby, wiele innych raniono.
Na 4 maja 1886 zwołano wiec na Haymarket Square w proteście przeciwko brutalności policji. Policja znów zaatakowała demonstrantów. Gdy przywódcy związkowi protestowali, wskazując na pokojowy charakter manifestacji, ktoś rzucił w stronę policjantów bombę. Dało to policji wygodny pretekst do otwarcia ognia do demonstrantów, co zabiło kolejne kilkadziesiąt osób.
Choć świadkowie pomogli zidentyfikować osobę, która rzuciła bombę – została ona natychmast zwolniona bez stawiania zarzutów, co wskazuje na to, że był to policyjny prowokator. Za to organizujący manifestację działacze związkowi zostali skazani na śmierć za „współudział z osobą nieznaną” w sfingowanym procesie i straceni.
Międzynarodowe oburzenie jakie wzbudziło postępowanie policji i sprzedajnego sądu sprawiło, że 1 maja stał się międzynarodowym dniem solidarności z amerykańskimi związkowcami. Na założycielskim kongresie II Międzynarodówki w 1889 roku oficjalnie proklamowano 1 maja jako międzynarodowy dzień walki o ośmiogodzinny dzień pracy.
Nie ma lepszego sposobu na oddanie czci pamięci męczenników z Haymarket Square niż generalne, serdeczne, płynące z głębi serca, opierniczanie się w długi weekend. Ci ludzie zginęli za to, żebyśmy wszyscy mieli więcej wolnego czasu. Czy można zginąć za coś bardziej szlachetnego?

Moje oswiadczenie lustracyjne


Dear Mankind. This is a Polish blog, but I have chosen English for this particular entry due to the worldwide importance of information contained herein.
I am a journalist whose primary task is to review TV series, graphic novels and sci-fi movies. Our right wing government has recently passed the law requiring that all the people who write anything to any newspaper (be it cooking recipies or tv guide) should reveal their cooperation with communist secret services. Failure to do so shall result in immediate termination of your job contract (don’t know how they want to enforce it but that’s the law they passed).
This process is called in Polish „lustracja”, which literally translates into English as „mirrorization”. Don’t ask how they got this stupid name – they are not particularly bright people anyway. Common English equivalent is „screening”.
Therefore I am required by Polish law to mirrorize – or to screen – my shady past. I hereby reveal my cooperation with a secret communist agenda known as Majestic Twelve, where I was occupying a post of „ufologist” since my 18th birthday.
The screening form (see above) contains a field for additional commentary. I am using it to reveal some even more important information. It reads: ELVIS KILLED KENNEDY AND HE IS ALIVE IN A POLISH VILLAGE CALLED KLEWKI (local joke, never mind).
Now my screening form will be further screened by the National Screening Institute which will determine whether I wrote the truth or lied through my teeth (and eventually punish me for the latter). I just hope it will be a good screening – something that every decent movie reviewer is ready to die for.

Towarzysze, wy zapewne z milicji?

A ja tylko tak szybciutko raportuję z wydarzenia numer jeden, jakim dla mnie na festiwalu "Prix Visionica" był zorganizowany przez TVP Kultura plenerowy pokaz radzieckiego niemego filmu science fiction "Aelita" z muzyką (na żywo!) zespołu Pustki. Przepraszam, że zdjęcie wygląda jak zrobione nocą z komorki, ale było zrobione nocą z komórki (to czarno-białe z lewej to Aelita, królowa Marsa a to rozmazane z prawej to właśnie Pustki).
Było po prostu niesamowicie. Film sam w sobie jest strasznie zabawny, wprowadził do niemego science-fiction wiele pomysłów, które potem ostro z niego zrzynali inni pionierzy gatunku jak choćby Fritz Lang. Wiele tekstów typu "Dotknij swoimi wargami moich, tak jak to robicie na Ziemi!", "Towarzysze, wy zapewne z milicji, pomożcie mi aresztować ziemskiego przestępcę" nie mówiąc już o "Proklamujemy Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich Marsa!", aż się prosi o wrzucenie do sygnaturek.
Pustki zrobiły do tego filmu podkład z analogowym syntezatorem, przypominający trochę jakby taki wczesny, barrettowski Pink Floyd. Na wrocławskim rynku można się było wczoraj poczuć jak na koncertowym wykonaniu "Interstellar Overdrive" w Londynie 40 lat temu. Kto nie był, ten trąba!

Now playing (29)

I znowu notka nawiązująca do dyskusji pod notkami – w poprzednim odcinku „Now Playing” niejaki Sonofsuburbia zareklamował magazyn muzyczny popup, który zrobił pierwszy (ponoć?) polski wywiad z Sufjanem Stevensem. Jakem Fatherfromsuburbia, serdecznie polecam.
Sufjan uprawia styl muzyczny, który zdążyłem już pogrzebać, przekonany, że już nic ciekawego się tutaj nie ma prawa pojawić. Facet, no cóż, po prostu brzdąka sobie na gitarze, (jeśli nie zgoła mandolinie?), do własnoręcznie napisanych tekstów o życiu, wszechświecie i całej reszcie. Pierwszy bym strzaskał pałkę postmodernistycznej ironii na jego głowie gdyby nie to, że te teksty – kurczę – są naprawdę niezłe.
Odkryłem Sufjana przez piosenkę „That Was The Worst Christmas Ever”, którą iTunes Music Store wystawił jako darmowy download na gwiazdkę 2006 (najfaniejsze prezenty dostaje się zwykle od bezdusznych korporacji). Tekst jest wzorem zwięzłości: opisuje zapamiętane przez dziecko święta Bożego Narodzenia, podczas których rodzinna awantura skończyła się wrzuceniem przez ojca prezentów do kominka. Niby drobiazg, ale robi wrażenie.
Gdy rzuciłem się do kompulsywnego guglania – mojej typowej reakcji na dzieła sztuki robiące na mnie dobre wrażenie – znalazłem forum, na którym jakiś gostek upierał się, że należy ten obraz traktować metaforycznie, że to się wcale nie dzieje naprawdę.
Rozbawił mnie paradoks emocjonalnych reakcji na muzykę. Piosenka o wojnie? Ziew. Piosenka o walkach gangów w Compton, man? Booooooring. Piosenka o dziecku patrzącym jak jego ojciec wrzuca jego prezenty do ognia – szok i rozpaczliwe wyparcie (o rety, to się nie dzieje naprawdę, to tylko metafora!).
Jak każdy sztywny dogmatyk, najbardziej cenię sobie artystów zadających kłam moim sztywnym dogmatom. Sufjan pokazał, że tradycyjna muzyka folk, taka z brządkaniem do poetyckiego tekstu, jeszcze nie umarła. Albo właśnie umarła, ale on ją wskrzesił jako wściekłego zombiaka, który dzierży w na poły przegniłych łapskach gitarę. I potrafi nią porządnie przyłożyć po głowie.

Kto kompromituje Polske?

Przepraszam za zaniedbywanie bloga – siedzę sobie we Wrocławiu na festiwalu Prix Visionica. Nie mam nawet usprawiedliwienia typu „nie mam jak się podłączyć do sieci”, bo Wi-Fi tu jest na rynku (czad!) a do tego brobend w hotelu. Wrocław to idealne miejsce na wczasy z laptopem, uwielbiam taką właśnie kombinację: piwko + polędwica z grilla + stolik na rynku + bezprzewodowa sieć + piękna pogoda.
Prowadziłem dyskusję panelową z Fiszem i Alexandrem Bardem, szwedzkim muzykiem pop (w teledysku to zdaje się ten z wąsikiem) i zarazem teoretykiem nowych mediów, autorem książki „Netokracja”. W tej dyskusji staraliśmy się rozmawiać o tym, jak te wszystkie internetowe, panie, nowe wynalazki wpływają na robienie kariery z muzyce pop.
Burzliwe polityczne wydarzenia ostatnich dni jakoś mnie w tym wszystkim mało ruszają. Czy sprawa Geremka zaszkodzi wizerunkowi Bolandy w szerokim świecie? Pewnie że tak. Ale po pierwsze, po drugie i po trzecie, za tę szkodę odpowiadają półmózgi piszące nowelizację ustawy lustracyjnej.
Nie chce mi się tego komentować samemu, zacytuję z grubsza słowa Barda (pewnie dokładny zapis będzie gdzieś w sieci). Bard powiedział, że dla polskiego muzyka pop próbującego robić karierę na globalnym rynku największym obciążeniem będzie to, co ludzie kojarzą z hasłem „Polska”. A kojarzą głównie papieża plus coś o nazwie Catholic Families Union. „To nie jest sexy. Musicie ich wywalić, jeśli kiedykolwiek chcecie by Polska stała się światowym mocarstem popkulturalnym” – powiedział Bard.
Międzynarodowa kompromitacja jaką przyniesie Bolandzie próba odebrania mandatu Geremkowi to tylko przedsmak tego, co nas czeka, gdy faktycznie kaczyści spróbują przeforsować np. wyrzucanie z pracy naukowców czy dziennikarzy. Pretensje do autorów nowelizacji ustawy lustracyjnej.
Ja oczywiście w ramach oświadczenia lustracyjnego zamierzam pokazać kaczystom gest Kozakiewicza i proszę bardzo, niech mnie pozbawiają prawa wykonywania zawodu. Go ahead, make my day, mohairquackers.

Kobiety za kółkiem

Kwietniowy ranking od czapy poświęcę czemuś, co podnieca mnie zdecydowanie bardziej od polityki – czyli intrygującym kobietom w intrygujących samochodach. Zrobiłem sobie szybką łże-psychoanalizę zastanawiając się, co mnie właściwie podnieca w takim widoku, ale nie doszedłem do żadnych konkluzji.
Chodzi chyba po prostu o niebanalność. Mężczyzna w ciekawej bryce zawsze prowokuje komentarz, że po prostu sobie przedłuża. Tymczasem kobieta, która wybrała coś wychodzącego poza pragmatyczne „bo ja tym tylko jeżdżę od punktu A do punktu B” sugeruje, że jest w niej coś specjalnego, jak w Scarlett Johansson w „Match Point”.

Numerem jeden rankingu jest dla mnie Helen Mirren jako Elżbieta II w „Królowej” Frearsa – oczywiście, za kierownicą Land Rovera Defendera. Mirren jako królowa to w ogóle najbardziej intrygująca rola kobieca roku 2006. Land Rover 110, samochód ekstremalnie spartański – którego sam bym sobie w życiu nie kupił, bo najwyraźniej jestem bardziej przywiązany do komfortu od Her Rojal Hajnes – doskonale koresponduje z charakterystyką tej postaci.
A jeszcze na dodatek w filmie królowa używa tego samochodu bardzo po męsku i zgodnie z przeznaczeniem: w chwili wielkiego stresu dla uspokojenia wyjeżdża w trasę zbyt ekstremalną nawet dla Defendera, po czym go rozwala, wysiada pośrodku rzeki i wzywa pomoc przez komórkę. Czym oczywiście od razu mnie nawróciła na monarchizm.

Kontynuując wątek motoryzacyjnego sadomaso, nie mogę pominąć Xeni Onatopp (Famke Janssen), ścigającej się z Bondem po serpentynach nad Monte Carlo. Xenia jedzie Ferrari, Bond swoim oldskulowym Aston Martinem. Z formalnego porównania osiągów wynika, że Bond nie ma szans, ale oczywiście podejmuje samobójcze wyzwanie, bo na serpentynach liczy się nie tyle rozmiar co umiejętności.

Na koniec Jackie Brown (Pam Grier), odjeżdżająca w finale filmu mercedesem swego pracodawcy i prześladowcy, Ordella (Samuel Jackson). Kocham Tarantino za różne rzeczy, ale najbardziej za wciąż powracający u niego wątek smutnego zwycięzcy – kogoś, kto może i opanował cały półświatek Tokio jak O-Ren Ishii, ale nie może to ukoić jego wewnętrznej melancholii.
Czy Samuela Jacksona zabijesz, czy księgę mądrą napiszesz, będziesz zawsze miał w głowie tę samą pustkę i ciszę, rzekłby jakiś rodzimy kaszaniarz. Jackie Brown ma za dobry gust na takie sziteksy i odjeżdża nucąc „Across 110th Street” Womacka.
Jackie Brown, dodam tu jeszcze tytułem dygresji, to film, który zbawił duszę wybitnego krytyka Tadeusza Sobolewskiego – początkowo nastawionego bardzo wrogo wobec Quentina Tarantino (pamiętacie jego tyrady przeciwko Złotej Palmie dla „Pulp Fiction”?). W sprawie geniuszu Tarantino długo wierciłem mu dziurę w brzuchu, najpierw jako Rozgniewany Czytelnik piszący polemiczne listy do redakcji, a potem jako upierdliwy kolega z pracy. Skapitulował właśnie przy „Jackie Brown” 🙂
I tradycyjne honorejbl menszynsy: oczywiście Franka Potente i jej Mini w „Tożsamości Bourne’a”. Z bondowskich pościgów po górskich serpentynach, fajny był pościg z Tilly Masterson i jej Fordem Mustangiem w „Goldfingerze”. W „Ringu 2” występuje zaś optymalny pojazd dla osób regularnie ściganych przez demony – ładnie się nim ucieka demonom po gładkiej autostradzie, ale w razie czego można też nim zjechać z asfaltu i spierniczać przez pola.
Kompletnie mnie natomiast nie rusza „Thelma & Louise”. Może odezwą się tu jacyś obrońcy tego filmu, ale ja w nim od początku wyczuwałem jakieś fałszywe tony i nie mogłem w sobie wskrzesić empatii.