Kto kryje zbrodniarzy

Dzięki dyskusji Leniucha i Sewerjana pod poprzednią notką zajrzałem do archiwalnych tekstów, za co jestem im obu wdzięczny, bo to ciekawy przyczynek do pytania o to, kto własciwie odpowiada za ukrywanie komunistycznych zbrodni.
„Zadajmy sobie trud zajrzenia do „Wyborczej" z kolejnych rocznic 13 grudnia” – napisał kiedyś Ziemkiewicz. Gdyby go sobie rzeczywiście zadał i zajrzał do „Gazety" z  13 grudnia 1991, znalazłby bardzo emocjonalny tekst Bronisława Wildsteina „Współudział w morderstwie Pyjasa”. Wildstein pisał w nim o profesorze Zdzisławie Marku, który prowadził sekcję zwłok Pyjasa i jego ekspertyza posłużyła do uprawdopodobnienia oficjalnej wersji, że przyczyną śmierci Pyjasa był nieszczęśliwy wypadek. Wildsteina poruszyło to, że prof. Marek w Radiu Kraków pośrednio przyznał się do tego, że wiedział, że Pyjasa pobito a mimo to nie napisał tego wprost w swojej ekspertyzie.
„Prof. Zdzisław Marek jest wspólnikiem morderstwa, albowiem świadomie, wszelkimi środkami usiłował je ukryć” – napisał w tym tekście Wildstein. Profesor Marek uznał, że w tym zdaniu Wildstein poszedł jednak za daleko i wytoczył mu proces o zniesławienie. 21 lipca 1992 sąd nakazał Wildsteinowi przeprosić za to sformułowanie.
Przyjaciele Wildsteina z opozycji napisali list otwarty do ministra sprawiedliwości prof. Zbigniewa Dyki, w którym apelowali o rzetelne śledztwo w sprawie śledztwa Pyjasa. List ukazał się w „GW” 17 sierpnia (wśród sygnatariuszy byli oczywiście najsławniejsi przyjaciele Bronka z konspiry – Lesław Maleszka i Henryk Karkosza). Wildstein odwoływał się od wyroku, ale w drugiej instancji go utrzymano.
Leniuch uważa, że ten wyrok to skutek braku lustracji, deubekizacji, dekomunizacji i dełoteweryzacji. W dyskusji odmówił jednak merytorycznego wyjaśnienia, co w tym procesie mogłaby zmienić lustracja przeprowadzona np. już w roku 1990. Wszystkie lustracje świata nie mogą komuś odebrać prawa do bronienia się przed zarzutami przesadzonymi czy nieuzasadnionymi, a tak niewątpliwie było w przypadku zarzutów Wildsteina.
Ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie PRL należy oczywiście rozliczać, ale indywidualnie – wszędzie tam, gdzie da się wykazać konkretną winę konkretnej osobie. Interesujące, że ludzie, którym rzekomo zależy na rozliczaniu zbrodni, w praktyce gdy pojawi się taka możliwość, starają się to torpedować w ideologicznym zacietrzewieniu – na przykład wysuwając oskarżenia przesadne i na dalszą metę kompromitujące sprawę o którą walczą (casus Wildsteina) albo wręcz próbując storpedować rozliczenie indywidualne, skoro nie przeprowadzono zbiorowego.
To drugie to zabawny przykład Cezarego Michalskiego, który kiedyś wyguglałem. W 2004 roku ruszył proces przeciwko milicjantowi, który w 1982 pobił zatrzymanych demonstrantów – wśród nich Michalskiego właśnie.
Co mówi osoba zainteresowana rozliczaniem państwa totalitarnego, gdy pojawia się szanse na udowodnienie winy konkretnej osobie, zgodnie z wszelkimi normami państwa prawa? Ta osoba mówi wtedy: ”Odmawiam zidentyfikowania milicjanta, który mnie pobił. Najpierw powinien rozliczyć się Kiszczak z Michnikiem”.
I kto tu właściwie próbuje ukrywać zbrodnie z przeszłości? 

Euro 2012 i autostrady

Chociaż piłkę nożną mam gdzieś, Euro 2012 cieszy mnie z powodów czysto patriotycznych. Giedroyć i Piłsudski w zaświatach przybili sobie hi five, wytyczona jeszcze przez Skubiszewskiego polityka bycia wrotami Europy dla wschodnich sąsiadów zaczyna owocować.
Cieszą mnie też polityczne konsekwencje. Kaczyści nie będą mogli już się zajmować pierdołami typu lustracja tylko rozbudową infrastruktury. W tym są, jak wiadomo, żałośni. W 2009 roku tematem-killerem w kampanii wyborczej będzie „coście s…syny zrobili z infrastrukturą”.
Polska ośmieszy się, jeśli do Euro 2012 nie będą gotowe autostrady: A2 od granicy niemieckiej do Warszawy, A1 od Gdańska do węzła Sośnica oraz A4 w całości. Gdyby nie bezdenna głupota rządów Marcinkiewicza i Kaczyńskiego, wstęgę na potrzebnych odcinkach A2 mogliby przecinać jeszcze politycy PiS.
Na odcinku granica – Nowy Tomyśl mogliby przecinać wstęgę jeszcze w tym roku, bo wszystko było już gotowe do rozpoczęcia budowy (a historia budowy poprzednich odcinków autostrady pokazuje, że dwa lata wystarczały). Marcinkiewicz zaczął jednak od żenującej awantury z Autostradą Wielkopolską SA. Twierdził, że państwo zbuduje ten odcinek „taniej i szybciej”. Kłamał w obu punktach – taniej na pewno nie, bo po zmarnowanych dwóch latach wszystko będzie budowane tylko drożej. Szybciej też nie, bo AW SA by oddawała ten odcinek W TYM ROKU. Po dwóch latach zostało im tylko wrócić do punktu wyjścia w worku pokutnym. Autostradę i tak zbuduje AW SA, ale później i drożej – z winy PiS.
Przez te dwa lata kaczyści nic też nie zrobili w sprawie budowy odcinka Stryków – Konotopa. Najpierw zapowiadali odejście od formuły partnerstwa publiczno-prywatnego, potem ogłosili, że do niego wracają. Jedno jest pewne: nawet jeśli Polaczek teraz się obudzi i zawoła „ło rany, ludziska, budujta”, to nie ma już szans na oddanie brakujących odcinków A2 przed wyborami – a OBA mogły być już gotowe, gdybyśmy nie wybrali w 2005 wariatów.
Jeszcze gorzej jest z A1. W przyszłym roku oddany będzie odcinek Rusocin – Nowe Marzy, którego budowę zainicjowały jeszcze rządy SLD. Budowa pracuje aż furczy, ale Polaczek zarządził, że odcinek Nowe Marzy – Czerniewice (Toruń) zbuduje państwo, mimo że koncesję już przyznano firmie budującej obecny odcinek. Koncesjonariusz skierował sprawę do sądu i czeka nas sądowa szarpanina, którą Polaczek prawdopodobnie przegra. Czekają nas kolejne bezsensownie zmarnowane dwa lata. Do następnych wyborów gotowe będzie najwyżej paręnaście kilometrów drogi donikąd Sośnica – Bełk, która w świetle Euro 2012 jest akurat mało istotna (A4 już teraz nieźle łączy z południem S1).
Jeśli chodzi o A4, można liczyć że uda im się dociągnąć autostradę do niemieckiej granicy (tu nie ma co kombinować, są jeszcze poniemieckie plany a nawet poniemieckie kikuty niedokonczonych wiaduktów). Prawdopodobnie na wschód od Krakowa uda się do 2009 roku przedłużyć tę autostradę o ok. 20 km do Szarowa. Nie uda się dociągnąć jej przed wyborami do Tarnowa (Marcinkiewicz obiecywał na początku ukończenie tego odcinka w 2008, he he).
I najfajniejsze: WEDŁUG OBECNYCH OFICJALNYCH PLANÓW A4 MA DOCIERAĆ DO RZESZOWA W 2013. NIE MA W TYCH PLANACH CIENIA PIEPRZONEJ NADZIEI NA DOCIĄGNIĘCIE A4 DO UKRAIŃSKIEJ GRANICY PRZED 2012 – TYMCZASEM TEN ODCINEK BĘDZIE WŁAŚNIE WĄSKIM GARDŁEM, PRZEZ KTÓRE BĘDĄ WSZYSCY MUSIELI PRZEJECHAĆ.
Dlaczego? Dla kibiców i sportowców jadących na Ukrainę z Warszawy i wszystkiego co na północ od niej, naturalną drogą byłaby droga ekspresowa S17 Warszawa – Hrebenne. Z planowanych 310 km istnieje na razie 0,0. W roku 2009 gotowe będzie paręnaście kilometrów obwodnicy Garwolina (w budowie). Obecne plany przewidują ukończenie drogi na rok 2013. Póki nie ma S17, kierowcy będą raczej nadkładać drogę i jechać niedokończoną A4.
Nie spodziewam się totalnej kompromitacji Euro 2012. Spodziewam się, że zmarnujemy na rozbudowę infrastruktury kolejne dwa lata, po czym wyborcy kopną odpowiedzialnych za to polityków i wybiorą takich, którzy może i są gorsi w klepaniu zdrowasiek, ale potrafią budować autostrady.
No chyba że kaczyzm się zawali wcześniej i będą przedterminowe wybory – wtedy budowa autostrad ruszy szybciej, ale nie będę mógł nasycić oczu widokiem Polaczka usiłującego bronić swoich decyzji podczas kampanii wyborczej.

Najstarszy biznes świata

Kocham Internet za takie ciekawostki. W Japonii zbankrutował właśnie najstarszy biznes świata – prowadzona od 578 roku przez rodzinę Kongo Gumi firma budująca buddyjskie świątynie. Jej obecny prezes Masakazu Kongo jest 40 członkiem rodziny na tym stanowisku. W swojej niezwykłej historii firma przeżyła liczne dziejowe zakręty, z których najpoważniejszy był okres reform Meiji, kiedy firma straciła państwowe dotacje na budowę świątyń. Upadła jednak w sposób pouczająco trywialny.
W latach boomu 80. ciężko się zapożyczyła pod spekulacyjny zakup gruntów. Kiedy przyszła recesja, długi okazały się nie do spłacenia zwłaszcza, że sekularyzacja spowodowała trwałe kurczenie się rynku budowy nowych świątyń. End of story. Firmę przejął wielki koncern budowlany Takamatsu.
Kurczę, 578 rok! Nie było jeszcze Polski. Co tam Polski zresztą, nawet o Francji czy Niemczech w nowożytnym znaczeniu nie ma jeszcze sensu mówić.
To się aż prosi o jakiegoś cyberpunka. Rok 2050, serwery zabiatsu Takamatsu paraliżuje dziwny, błyskawicznie namnażający się wirus, seksowny cyborg w żeńskiej skórze przystępuje do śledztwa, okazuje się że to hackerem jest wnuk Masakazu Kongo, od lat szkolony przez rodzinę tylko w tym jednym celu – pomszczenia hańby dziadka i odzyskania rodzinnej firmy. Sprawy wymykają się spod kontroli, wirus okazuje się potężną sztuczną inteligencją, przejmuje kontrolę nad cyborgiem, sieć jest wielka, dokąd teraz pójdzie mała dziewczynka, a niebo nad zatoką ma kolor monitora nastrojonego na TV Trwam.
Pouczające jest też to, czym jest najstarszy biznes świata. Niekoniecznie zaraz prostytycją, bo po kolejnym zakręcie historii musi się człowiek strasznie natłumaczyć, że najpierw był w POP PZPR a potem w POP PiS. Ale kasa na świątynie do czczenia mzimu Dżejpitu w każdym ustroju się znajdzie.

Prawica w cienkim czołgu

Muszę się przyznać do pewnej guilty pleasure – czasem zaglądam do Salonu24. Przed uczestniczeniem w tamtejszych dyskusjach powstrzymuje mnie świadomość, że niezależnie od polityki moderacyjnej prowadzonej przez gospodarza bloga, w każdej chwili wszystko może wykasować małżeństwo Janke, kierując się swoim widzimisię. Nie pojmuję ludzi, którym się chce bawić w blogowanie na takich warunkach. Koncepcja wtrącania się osób trzecich w interakcję gospodarz/komentator jest dla mnie nie do przyjęcia.
Niemniej jednak faktycznie lurkam, głównie w poszukiwaniu kur(w)iozów prawicowego oszołomstwa. Moim faworytem od pewnego czasu nie jest anonim uważany przez niektórych za kobietę, bo występuje pod pseudonimem „Kataryna”, nie Galba i nie Warzecha nawet, tylko kolejne wcielenie znanego weteranom Usenetu Ekspierda – mianowicie blog „Okiem eksperta” prowadzony przez trzech znawców od nawozów i od świata, występujących jako Instytut Sobieskiego, „think tank” prawicy polskiej.
Blog pisany jest komicznie nieporadną polszczyzną. Samozwańczy „ekspert” Andrzej Maciejewski („politolog, znawca tematyki wschodniej”) pisze na przykład: „Co do Instytutu Sobieskiego, to więcej można poznać pod adresem www.sobieski.org.pl, a po zapoznaniu się możemy dyskutować”. Albo: „I jeszcze jedno, nie jestem i nie należe do partii politycznych. Mam nadzieje, że to wyjaśni na przyszłość wiele sprawa”. I najfajniejsze: „Nie chcę, aby styl blogu miał być bufoniasty. Taki mam już charakter, walę kawę na ławę w końcu to przecież Salon24, a nie Aula Uniwersytecka”.
Ekspert faktycznie wali kawę na ławę. W notce o ekscytującym tytule „Czy raport o likwidacji WSI musiał być ujawniony?” bez ogródek dzieli się z nami całą swoją niezmierzoną ekspercką wiedzą w tej materii. Brzmi ona tak: „Ciekawi mnie wasze zdanie. A może warto odwrócić pytanie, co by się stało gdyby RAPORT NIE ZOSTAŁ ujawniony!!!”. Faktycznie trzeba eksperckiej eksperckości do napisania takiej ekspertyzy. Największe wrażenie jednak zrobiła na mnie porada w sprawie wschodniej polityki zagranicznej: „Cierpliwość, cierpliwość jeszcze raz cierpliwość, jednym słowem robić swoje. Czas leczy rany i jest najlepszym lekarzem.”. Co za głębia!
Jego koledzy Sebastian Meitz („analityk, studiuje w Warszawie i Monachium”) i prezes Instytutu dr Sergiusz Trzeciak przynajmniej sprawniej piszą po polsku, ale to co piszą to jakieś urocze urocze głupotki (polecam martyrologiczną opowieść Trzeciaka o tym, jak okrutnie go prześladowała komuna).
Analityczna mózgownica Meitza produkuje banały typu „czy Polska może być atrakcyjna dla młodego pokolenia?”. Odpowiedź: „Może, ale trzeba mu stworzyć dobre warunki”. Albo: „Czy Marsz Żywych to sukces czy hańba? Odpowiedź: ”Kazda wspolna inicjatywa, kazde spotkanie, kazda rozmowa, kazda wymiana usmiechow jest wartoscia sama w sobie. A nazywanie tego hanba i skandalem jest moim zdaniem spora przesada”. O dzięki ci, wielki analityczno-ekspercki bwana, sami byśmy na to nie wpadli.
"Think tank"? Guys, you made a typo. Surely you mean "thin tank", don’t you?

Młoda lekarka – ostatni odcinek

Spamiętnika młodej lekarki. Ehę, ehę. Będąc młodą lekarką, rzutującą na pierwszy front dekomunizowania rubieży, wszedł raz do mej przychodni pacjęt o wzroku wzburzonym.
– Dziędobry pani doktor.
– A dziędobry. Co pana sprowadza?
– Sprowadza mię do panidoktór lustracja.
– A na czym się panu zrobiła?
– Na posiedzeniu Podstawowej Organizacji Partyjnej Prawa i Sprawiedliwości w Polskim Radiu, pani doktór.
– Ach – spłoniłam się dziewczęco – Nie wiedziałam, że taką już mamy.
– Mamy mamy, pani doktór, towarzysz sekretarz Marcin Wolski jak tylko odnalazł swój stary gabinet w którym sekretarzował POP PZPR za komuny, wzruszył się okrutnie, kazał odnowić, wydrukować nową papeterię i zasiada teraz jako POP PiS.
– Medycyna niestety jest wobec tego przypadku bezradna – powiedziałam zachowując ton adekwatnej powagi.
– Medycyna może i tak, ale my nie – zarechotał pacjęt – My musimy panią doktór zmusić do zlustrowania, żeby wykształciuchy się nie śmiały, że w radiu zostały już tylko stare komuchy jak Wolski, Czabański czy Targalski.
Uznałam, że już czas na przejęcie inicjatywy strategistycznej. Inteligentnym fortelem odwróciłam uwagę pacjęta.
– O, ptaszek!
– Gdzie?
Zaaplikowałam narkozę (BUM!). Śmiałym ruchem umieściłam pacjęta na fotelu i przystąpiłam do trepanacji czaszki (wzzzzzzz!). Dokonałam sekcji treści mózgowia (ćplskślpskslślslsplsk). Znalazłam żałosne kompleksy, zawiść i  opakowanie po wazelinie zawierające szarą substancję przypominającą kacze odchody. Przeniosłam te ciała obce do autoklawu (zzziut!). Następnie wlałam pacjętowi do głowy litr oleju Kastrol (chlllust!), umieściłam czaszę czaszki w położeniu pierwotnem i zaszyłam catgutem (ciachciachciachciach).
– Już po wszystkiem, może się pan obudzić! – oznajmiłam.
– Gdzie ja jestem?
– W mojem gabinecie. Przeprowadziliśmy zabieg mający pana wyleczyć z kaczyzmu. Ile pan widzi palców?
– Jeden.
– Dobrze. Co pan myśli o lustrowaniu satyryków?
– Od żartowania to są chyba satyrycy, nie politycy?
– Dobrze. Co pan myśli o obecnej polityce radiokierownictwa?
– No wariaci jacyś się do tego dorwali, najciekawsi ludzie odchodzą, zostają same stare komuchy udające antykomuchów. To na dalszą metę samobójstwo jest przecież.
– Doskonale. Jest pan wyleczony. Nowoczesna medycyna po raz kolejny zatryjomfowała nad wstecznictwem i zabon… zabonbonem. Co ma pan w tej kopercie?
– Druk oświadczenia lustracyjnego, ale to teraz niepotrzebne, bo już zmądrzałem. Dziękuję pani doktor, czuję się o wiele lepiej, rzucę te głupie papiery byle gdzie, na przykład tu na parapet. Do widzenia!
Niestety, ledwie pacjęt opuścił mój gabinet, przez okno weszli komandosi z Centralnego Biura Antylekarskiego ostrzeliwując się zaciekle („papapapa! ka-buuuum! zzzzzzzonnnk! putatatatataputatatata!”). I tak właśnie znalazłam się na tej oto konferencji prasowej poświęconej mojemu usiłowaniu morderstwa dla uzyskania korzyści materialnej o wartości zadrukowanej kartki a cztery.
[guest starring – Minister Ziobro]: Ta pani już nikogo nie rozśmieszy.

Now playing (28)

Kiedy byłem nastolatkiem, Cabaret Voltaire był właśnie tą grupą, której należało słuchać, jeśli się chciało być tak bardzo cool, że bardziej nie można. Oczywiście, dlatego wtedy ich nie słuchałem. Niedawno jednak w Ajtiunsach doklikałem się do składanki dwunastocalowych remiksów i nawet teraz, po tych wszystkich latach, jednak poczułem dreszcz coolności.
Moje nastoletnie lata upłynęły wszak w People’s Republic Of Poland, gdzie wszelaki winyl zachodniego wykonawcy był czymś cennym i rzadkim, nawet gdy był to chłam słuchany przez hoi polloi – jakiś „Marillion” czy inny Michael Jackson. Maksisingiel awangardowej brytyjskiej grupy byłby czymś tak bardzo cool, że gdyby dane mi było się z nim znaleźć w fizycznej bliskości bałbym się dotknąć z obawy, że przejdę w stan kondensatu Bosego-Einsteina.
Powyższy teledysk prezentuje wersję z albumu „The Covenant, The Sword and The Arm of the Lord” (1985), o długości 4:40. Dwunastocalówka ma prawie osiem minut. Te dodatkowe minuty to przede wszystkim hipnotyzujący, zautomatyzowany rytm jakiejś oszalałej, nieludzkiej maszynerii, w którą człowiek wbrew własnej woli chciałby się stać na densflorze. Ten rytm wyprzedcza o dobrą dekadę to co w swoich najlepszych latach grać będą wkrótce „Prodigy” czy „Chemiczni". Obowiązkowa pozycja porządnej plejlisty na potańcówkę dla ponuraków (na motywach gotycko-industrialnych).
Wszystkich byłych lub obecnych nastolatków zaglądających na mój blog chciałbym bardzo uprzejmie popoprosić o komentarz z zakresu termodynamiki muzykologii: co za Waszych czasów było lub jest muzyką ucieleśniającą Teh Zero Kelvin Of Coolness?

Polski wampir w Burbank

Przypadkiem doklikałem się w imdb do filmu „Polish Vampire In Burbank”, o którym nigdy dotąd nie słyszałem. Być może bardzo się skompromituję tą deklaracją, ale od tego w końcu po to wynaleziono blogi. Recenzja brzmi niebywale smakowicie: „It’s the story of Dupah, [OMGWTFLOL! – WO] the reluctant vampire as he goes out for his first kill. Even if you don’t think it’s funny, you have to admit the idea of a "Queerwolf" is creative [AARGH! Chcęchcęchcę! – WO]. There are a few failed attempts at humor, and many of the running gags get old. Still, any movie with Eddie Deezen it has to be good [TO GŁOS MANDARKA Z ‘LABORATORIUM DEXTERA’! HAHAHA! HAHAHA! HAHA HAHA HA! – WO]. It’s not easy finding this movie, but if you get the opportunity to watch it, go for it. As long as you like lowbrow [I don’t like lowbrow, I love it! – WO].
Doguglałem się do oficjalnej strony filmu („the story of a poor unfortunate vampire named Dupah who has never bitten anybody in his life, because he always felt his fangs were too small”). Wygląda na to, że wyszedł na DVD. Well, jakby ktoś się zastanawiał nad prezentem imieninowym dla mnie, byłoby jak znalazł.

Norymberga 4

Znowu o polityce ale tym razem już z dystansem, który wolałbym zachowywać na swoim blogu – czyli zapowiadana notka o Norymberdze. Obiecuję ją od dawna w związku z komentarzami m.in. Beztlumika i Bloody Rabbita na inne tematy, chcąc tę dyskusję przenieść w stosowne miejsce. Czyli tutaj.
„I co, głupio jest powoływać się na wyroki w Norymberdze” – pytał retorycznie Rabbit zakładając, że tylko jakiś Bardzo Niedobry Człowiek mógłby tego powoływania unikać. Well, here I am. Ja unikam.
Doceniam historyczną rolę procesu norymberskiego (choć ta z kolei często jest przeceniana – pierwszy proces o zbrodnie wojenne miał miejsce jeszcze w 1474 roku), ale kluczowe słowo to „historyczna”. Z tego, że doceniam historyczną rolę Rewolucji Francuskiej jeszcze nie wynika moje poparcie dla gilotynowania kogokolwiek.
Proces norymberski łamał kilka ważnych fundamentalnych zasad sprawiedliwości. Nie będzie sprawiedliwości w tam, gdzie za określone przestępstwo ściga się tylko brunetów, blondyni zaś mogą się cieszyć bezkarnością. Norymberga tymczasem po pierwsze zakładała, że za zbrodnie wojenne karani będą tylko pokonani, po drugie zaś nawet wśród pokonanych dokonano przedprocesowej selekcji – włoskim zbrodniarzom wojennym za szybką kapitulację gwarantowano bezkarność.
Nieprzypadkowo wśród aliantów z największym entuzjazmem do idei trybunału odnosił się Stalin, który miał doświadczenie w robieniu pokazowych procesów. Udział radzieckich „prawników” w moich oczach wystarczająco hańbił sprawiedliwość, ale dodatkowo Norymbergę obciąża wykreowanie kilku prawnych neologizmów i rzutowanie ich wstecz, wśrod których moje największe zastrzeżenia budzi „zbrodnia przeciwko pokojowi”.
Wywiedziono ją z paktu Brianda-Kellogga z 1927 roku, który zobowiązywał sygnatariuszy do wyrzeczenia się wojny jako sposobu rozstrzygania międzynarodowych sporów. Jeszcze przed Norymbergą jawnie złamały go Włochy napadając na Etiopię. Po Norymberdze zaś wszyscy ważniejsi sygnatariusze złamali go gazylion razy – ze świeższych przykładów przypomnę przyłączenie się Polski do rozstrzygnięcia przy pomocy wojny sporu między USA a Irakiem o rzekomą broń masowej zagłady.
Pakt Brianda-Kellogga należy do różnych dziwacznych traktatów, których nigdy formalnie nie wypowiedziano, ale w praktyce spuszczono na nie zasłonę miłosiernego zapomnienia – podobnie jest dziś na przykład z międzynarodowym traktatem o zwalczaniu pornografii z roku 1910. Gdyby Chiny kiedyś pokonały w wojnie USA i Europę, mogłyby na jego podstawie urządzić zachodnim przywódcom proces o notoryczne łamanie tego traktatu („crime against mohair”).
Na dłuższą metę proces norymberski przyczynił się do fiaska denazyfikacji w RFN – dla postnazistów był wygodnym wykrętem („po co rozliczać przeszłość, skoro już była Norymberga”). Stąd ciągnąca się aż do przejęcia władzy przez Brandta w 1969 roku skandaliczna procesja nazistów na najwyższych stanowiskach w RFN. Brzydzę się też nieskrywaną radością, jaką wielu miało z sabotażu dokonanego przez kata, sierżanta Woodsa, który celowo dał skazanym zbyt krótkie liny – by konali przez dwadzieścia parę minut zamiast od razu zginąć od złamania karku.
Jestem pierwszy by przyznać, że bilans był w sumie pozytywny i że był to ważny krok na drodze rozwoju ludzkości. Ale to samo powiem o Rewolucji Francuskiej. A przyznasz chyba, Rabbit, że głupio jest powoływać się na jej dorobek dla obrony kary śmierci?

Piątek trzynastego

Przepraszam za polityczną bieżączkę, niniejszym wpisem niestety zlecimy do poziomu salonu24 czyli dyskusji o tym, że Maliniak z Paksu do Szwaksu, ale dawno nie miałem tyle radochy obserwując kolicyjne przetasowania.
Jestem pod wrażeniem mistrzowskiego zagrania Giertycha. Dalsze istnienie koalicji rządowej w obecnym kształcie groziło jego partii zagładą. Po cholerę komu LPR, jeśli ekologiczna nisza stukniętej prawicy jest już zajęta przez PiS? Giertychowi groził syndrom Unii Pracy, partii pożartej przez silniejszego koalicjanta walczącego o tych samych wyborców.
Jedyną szansą było sprowokowanie pęknięcia u silniejszego koalicyjnego partnera i z tego punktu widzenia zagranie życiem pociętym było jak precyzyjny strzał Luke Skywalkera do wentylatora Gwiazdy Śmierci. Wystarczyło pociągnąc pod odpowiednim kątem i dotąd pozornie jednolity PiS zaczął się pruć wzdłuż cienkiej fastrygi łączącej „dawny ZChN” z „dawnym PC”.
Może przemawia przeze mnie zbytni optymizm, ale mam ogromną nadzieję, że dzisiejsze głosowanie sejmowe doprowadzi do rozpadu obie partie, do których żywię głęboką antypatię. PiS rozpadnie się na skrzydło radykalne, które razem z dawnym LPR-em stworzy jakieś Mohair Party oraz skrzydło umiarkowane, które być może nawet otrzepie z naftaliny samego Kazia Marcinkiewicza.
Skrzydło umiarkowane może z kolei zanęcić to skrzydło Platformy Obywatelskiej, które pryncypialnie odrzuca rysującą się w przyszłości koalicję z SLD. Rozpad PiS doprowadzi więc rykoszetem do pęknięcia PO na ugrupowanie o roboczej nazwie Fafnasta Partia W Karierze Jaśka Maryśki (którego też nie będę lubił) i ugrupowanie Jak Liberalizm To Kurna Liberalizm – Czniać Mohery (wobec którego będę już neutralny).
Wybory w 2009 wygrywa opcja centrolewicowa i powstaje rząd koalicji JLTKL-CzM/SLD, z premierem Tuskiem albo premierem Kwaśniewskim, łotewer. I wreszcie znowu w 2009 coś się zaczyna dziać na budowie autostrady A2, wstrzymanej przez kaczystów. Na czym oczywiście będą zarabiać jacyś niedobrzy ludzie, ale mam to gdzieś, ja już ją chcę mieć po prostu doprowadzoną do Warszawy.

Sekta Moona w Polsce

Prawica polska strasznie się ostatnio podnieca tym, że jakaś amerykańska gazeta wreszcie napisała coś ciepłego o kaczyzmie. Gazetą tą jest pismo „Washington Times”, którego nie należy mylić ze słynącym z afery Watergate „Washington Post”. „Washington Times” sprzedaje się w nakładzie siedmiokrotnie mniejszym i jest to pismo wydawane przez News World Communications, wydawnictwo należące do Kościoła Zjednoczenia, na czele którego stoi wielebny Sun Myung Moon.
Tak jest, ten Moon.
Innymi słowy, prawica polska szukała, szukała i szukała jakiejś pochwały na swój temat w prasie światowej – i w końcu znalazła. W organie sekty Moona. No moje grabulacje, awansowaliście dzięki temu do poziomu Uświadomionych Tetanów i w następnym życiu zreinkarnujecie się co najmniej jako chomiki.
Sekta Moona w ogóle pod wieloma względami powinna kaczystom odpowiadać. Jest wściekle prawicowa i antykomunistyczna. Moon lubił się chwalić, że to dzięki jego zdecydowanemu poparciu Reagan wygrał wybory w 1980. „Washington Times” od założenia w 1982 generalnie popiera w USA wszelaką „loony right” – prawicę tak stukniętą, że dystansują się od niej nawet oficjalni konserwatyści. To nie jest taka umiarkowana prawica jak jakiś, za przeproszeniem, Hall Aleksander, oni idą all the way in, man, niczym język Karnowskiego podczas pisania o kolejnym koalicyjnym przywódcy.
Kto wie, może jak Kaczyński się już do reszty popsztyka z Rydzykiem, sekta Moona zostanie ogłoszona w Bolandzie oficjalnym kościołem państwowym?