Ze Germans

Serial „Hotel Zacisze”, odcinek szósty – „The Germans”. Czy może być lepszy komentarz dla dzisiejszej polskiej polityki zagranicznej?
Basil Fawlty, właściciel hotelu, przyjmuje grupę niemieckich gości. Bardzo mu się to nie podoba, bo razem ze zdemenciałym majorem (stałym gościem hotelu), Fawlty wciąż nie może Niemcom zapomnieć drugiej wojny światowej. No ale cóż – cedzi przez zaciśnięte zęby – skoro już weszliśmy do tego europejskiego wspólnego rynku to się podporządkuje, chociaż oczywiście głosował przeciw.
W międzyczasie Basil Fawlty dostał w kuchni patelnią w łeb (stąd bandaże). Ten przykry incydent zradykalizował jego stosunek do „Ze Germans”. Gdy przyjmuje od swoich gości zamówienia, obsesyjne skojarzenia z wojną zmuszają go przekręcania nazwy każdego dania – np. „pickled herring” zamienia się „Hermanna Goeringa”. Doprowadza tym jedną z turystek do płaczu. Fawlty ma bolesną świadomość, że jak zawsze w tym serialu wyszedł na kompletnego durnia, ale oskarża o to swoich gości – „to wy zaczęliście! napadliście na Polskę!”.
Trzydzieści lat temu dla Anglików postawa obsesyjnego wypominania Niemcom wojny już zasługiwała najwyżej na burzę śmiechu publiczności w studio BBC. U nas budzi aplauz moherowego elektoratu. Czy to nie jest najlepsze podsumowanie naszej polityki – to po prostu sitcom z oklaskami zamiast śmiechu?

4, 8, 15, 16, 23, 42

Serial „Zagubieni” można chwalić za mnóstwo różnych rzeczy. Ja się tu skupię tylko na jednej, jaką jest ładne popkulturowe wykorzystanie zjawiska tzw. „numbers stations”, czyli dziwnych stacji radiowych, na których tajemniczy lektor czyta kolumny cyfr.
Taka stacja działa na serialowej wyspie, ale „numbers stations” istnieją naprawdę. Można je złapać na dowolnym odbiorniku z zakresem fal krótkich – choćby tzw. „Kłusownika z Lincolnshire”, nadającego prawdopodobnie z brytyjskiej bazy na Cyprze.
Prawdopodobnie większość „numbers stations” służy przekazywania agentom różnych wywiadów informacji zakodowanych kluczem jednorazowym. Wszystko jednak tutaj jest tylko domysłem, bo oficjalnie nie ma żadnych komentarzy na ten temat – poza słynną wypowiedzią brytyjskiego rzecznika, że „te stacje są tym, czym wam się wydają być” („these [stations] are what you suppose they are”).
W czasach Zimnej Wojny „numbers stations” były tematem, o którym się publicznie po prostu nie mówiło – po obu stronach Żelaznej Kurtyny zresztą. W latach 90. stały się modne na fali ogólnej postawy nieufności wobec własnych rządów. W 1997 roku ukazał się album „The Conet Project”, zawierający nasłuchy najbardziej znanych „numbers stations” (można go sobie ściągnąć legalnie i za darmo).
W demokratycznych społeczeństwach lubimy myśleć, że wszystko jest jawne i że nasze rządy nic przed nami nie ukrywają – ale to przecież nieprawda. I nie oceniam tego w kategoriach „to dobrze”/”to źle”. Uważam po prostu, że to dobrze, gdy się o tym przypomina.

Obiektywnie kontrowersyjny

Obserwuję z przykrością jak słowo „kontrowersyjny” traci na naszych oczach swoje pierwotne znaczenie (czyli „budzący zróżnicowane oceny”) i przekształca się w coś w rodzaju uniwersalnego określenia negatywnego. Zamiast powiedzieć, że film jest kiepski mówi się, że jest „kontrowersyjny” – dzięki temu wypowiedź brzmi bardziej „ętelektualnie”. Zabawnie wypadło to w niedawnym sporze o to, czy niejaki „Ogień” był postacią kontrowersyjną – otóż jeśli jest na ten temat jakiś spór, to był postacią kontrowersyjną po prostu z definicji.
Znaczna część zamulenia naszego dyskursu bierze się z tego, że wiele słów chcemy przerabiać tak, by były znaczeniowo tożsame słowom „fajny”/”niefajny” – innym przykładem jest słowo „obiektywny”. Mówi się „obiektywny komentator” czy „obiektywna recenzja” zamiast „komentator zgodny z moimi poglądami” czy „recenzja zgodna z moją oceną”.
Tak naprawdę jednak „obiektywny” to „niezależny od poznającego podmiotu”. Obiektywna powinna być informacja, ale komentarz czy recenzja z definicji zależą i powinny zależeć od poznającego podmiotu, którym jest sam recenzent czy komentator. Obiektywny recenzent to kiepski recenzent, bo sam nie ma swojego zdania na temat tego co recenzuje.
Mechanizmem napędzającym to zjawisko jest nasza niechęć do przyznania, że nasze sądy są po prostu naszymi sądami. Zamiast „ja tu widzę słabe punkty” mówimy „można tu dostrzec pewne słabe punkty”, bo nam się wydaje, że nasze słowa zyskują na tym powagi. Osobiście jednak uważam, że ten zwyczaj jest totalnie kontrowersyjny i bardzo nieobiektywny. Nie chcę tu rzucać żadnych alibi, ale to maksymalny kompromis po prostu.

Long life Molvania!

General: Now! I say now!
Doctor: Impossible! I have a queue of sickly as long as an horizon.
General: You dare to contradict me? This hat is decorated. Do these epaulettes lie?
Doctor: Yes – you are a General, demanding elective surgery, but that does not change one drop in all the oceans. When a patient comes on my door, I do not judge him by the decoration of his hat.
General’s wife: Or her’s.
Doctor: Indeed. Women are the same as men, if not more.
General: Sufficient! You speak with much thrust but too much impertinence. I will report you to the state, and then, my good Doctor, we shall see who laughs with most teeth.

Żart, jakim jest próbka nieistniejącego serialu telewizyjnego „Hospital Of Hearts”, wielkiego przeboju w równie nieistniejącym państwie Phaic Tan, spodoba się każdemu, kto oglądał kiedyś azjatycki film z napisami sporządzonymi też przez Azjatów.
Żart wymyśliła trójka australijskich producentów telewizyjnych, którzy założyli wydawnictwo Jetlag Travel publikujące przewodniki turystyczne po nieistniejących krajach. Ich poprzednim przebojem była Molvania, kraina nietknięta przez nowoczesną stomatologię, leżąca gdzieś w naszej okolicy (Polska, podobnie jak Słowacja, Słowenia, Niemcy i Węgry jest wymieniona jako sąsiad Molvanii).
Jeden z trzech autorów ucharakteryzowany na typowego Molvanianina przy pomocy wieśniackich wąsów wystąpił jako Zladko „Zlad” Vladcik wykonując fikcyjne zgłoszenia Molvanii na konkurs Eurowizji – dansowo-dyskowy „Elektronik Supersonik” oraz death-goth-emo-satano-trashowe „I Am The Anti-Pope”.
Long life space race! Long life Bolanda… sorki, Molvania!

Dalaj Lama na prezydenta!

Znowu rozwiązałem sobie quiz politycznego kompasu. W ciągu ostatnich dwóch lat zrobiłem się mniej lewicowy gospodarczo i radykalniej wolnościowy, ale to nie były jakieś przełomowe zmiany. Dalej sytuuję się w lewym dolnym rogu skali, tam gdzie lądują ludzie opowiadający się jednocześnie za swobodą obyczajową i za społeczną kontrolą gospodarki. Mój obecny wynik to:

Economic Left/Right: -4.25
Social Libertarian/Authoritarian: -5.44

Mój wynik za rok 2004 można znaleźć na mapie poglądów miłośników fantastyki.

Z mapy na stronie politicalcompass wynika, że idealnymi politykami dla mnie są Nelson Mandela i Dalaj Lama. Ba! Gdyby tak wystartowali w Polsce, może wreszcie miałbym jakąś „swoją” opcję polityczną…

Coś dobrego o rządzie

Uwaga, zdarzyło mi się pochwalić stanowisko rządu. Propozycja Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej by w kwestii oznaczania gier komputerowych przyjąć rozwiązanie ogólnoeuropejskie jest po prostu zdroworozsądkowa. A na tle PiS-owskiego projektu ustawy o dobrych mediach, wręcz błyskotliwie rewelacyjno rewolucyjna. Będę za nią trzymał kciuki.

Armia Powstancza im. Wojaka Szwejka

Wyguglałem kiedyś fantastyczny artykuł o eksklawach – czyli kawałkach danego kraju oddzielonych od macierzy przez terytorium innego lub innych państw. Najsłynniejszą ekslawą w Europie jest w tej chwili Kaliningrad, ale przez wiele lat palmę pierwszeństwa dzierżyły eksklawy związane z Berlinem Zachodnim.
Najważniejszą z nich było Steinstucken – terytorium zakupione jeszcze w osiemnastym wieku przez wioskę, którą w dwudziestym wieku wcielono do Berlina. Takich eksklaw Berlin Zachodni miał więcej, ale ta była zamieszkana, więc gdy enerdowcy zaczęli budować mur w 1961, Amerykanie przerzucili tam helikopterem posterunek wojskowy – żeby każda próba zagarnięcia Steinstucken oznaczała wybuch trzeciej wojny światowej.
Eksklawy czasem zawdzięczają swój żywot pomyłkom dyplomatów. W traktacie pirenejskim z 1659 roku Hiszpania przekazała Francji wszystkie wioski na północ od Pirenejów – kreując tym samym istniejącą do dziś eksklawę związaną z miejscowością Llivia, która miała prawa miejskie.
Czasem zawdzięczają ich nadgorliwości. Traktat z Maastricht tak sprawiedliwie podzielił terytoria Belgii i Holandii, że miejscowość Baarle jest po prostu mozaiką kilkudziesięciu eksklaw. Granice biegną czasem przez pojedyncze budynki – podobno są tam restauracje ze stolikami po stronie belgijskiej i po stronie holenderskiej (zapewne po stronie holenderskiej jest sala dla przypalających).
Niewiele brakowało, a mielibyśmy fajną eksklawę u siebie. Traktat wersalski przyznawał Czechosłowacji ekslawy w portach w Hamburgu i Szczecinie. Eksklawa w Hamburgu wróci do Niemiec około roku 2028. Czechosłowacja zrzekła się prawa do eksklawy w Szczecinie w roku 1956 – nazywało się to podobno Półwysep Ewa (nigdy nie byłem w Szczecinie, ciekawe jak to teraz wygląda).
To mi nie daje spokoju – czy po rozpadzie Czechosłowacji eksklawa w Hamburgu nie została przypadkiem ostatnim kawałkiem CSR nie będącym ani Czechami ani Słowacją? I czy nie można by zakwestionować traktatu z 1956 i proklamować w Szczecinie Niezależnej Republiki Czechosłowackiej (polskim politykom wstęp surowo wzbroniony)?
Miasta kture som za niech siem wpisujom, jak mawiają na niektórych portalach.

Mozg Ziemkiewicza

Czytam ostatnio opowiadania Rafała Ziemkiewicza wznowione w tomiku „Coś mocniejszego” i uderzyło mnie to, że punktem wyjścia opowiadania „Cała kupa wielkich braci” jest legenda miejska o tym, jakoby człowiek używał tylko dziesięciu procent mózgu. Nie wiem oczywiście jak to jest z mózgami prawicowych publicystów (czasem wydaje mi się, że nawet dziesięć procent to optymistyczna estymata), ale w ogólności to bzdura.
Nie wiadomo skąd się wzięła ta legenda – jej bezpośredniego źródła nie udało się wytropić nawet znakomitemu serwisowi snopes.com. Korzenie sięgają początku dwudziestego wieku, ale prawdziwa popularność pojawiła się w latach sześćdziesiątych, razem z falą zainteresowania zjawiskami paranormalnymi: telepatią, lewitacją, zginaniem łyżeczek i innymi trelami-morelami.
Trudno się dziwić jej popularności – któż z nas nie chciałby fantazjować o tym, że ma jakieś ukryte, niewykorzystane pokłady wielkiego geniuszu albo zdolności nadprzyrodzonych? Odpowiedź racjonalna jest okrutna i bezlitosna: nie ma takich ukrytych pokładów. Możesz najwyżej rozwinąć swój potencjał ucząc się nowego języka albo robiąc drugi fakultet, ale to wszystko praca, wyrzeczenia i takie tam. I oczywiście nie mogę winić tych, którzy woleliby wierzyć, że da się coś osiągnąć na skróty, na przykład przy pomocy medytacyjno transcendentalnego uwolnienia w sobie tetanina ósmego poziomu.
Sami będą siebie winić.

Ulubieniec Kaczynskiego

Przepraszam, znowu będzie o polityce. Ja od polskich polityków chcę w sumie tylko jednego: infrastruktury. Mogę sam na własny koszt dbać o swoje zdrowie czy bezpieczeństwo, ale sam sobie nie zbuduję autostrady do granicy ani porządnego terminala na Okęciu. Przyśpieszenie budowy autostrad obiecywał premier Marcinkiewicz, potem premier Kaczyński. Marcinkiewicz tylko spowolnił, a Kaczyński storpeduje do reszty. Szefem GDDKiA zostanie nieudolny urzędnik, którego krył prezydent Kaczyński – podczas jego rządów w Warszawie, osobnik ów rozkopał liczne skrzyżowania pod ślimaczące się remonty-pośmiewiska. Czy jest w Polsce jeszcze ktoś kto łudzi się, że za rządu PiS budowa autostrad będzie wyglądała lepiej od kompromitacji takich jak budowa wiaduktu przy Galerii Mokotów? Ten sam dyrektor. Ten sam kryjący go prezydent.
Za rządu PiS możemy liczyć jeszcze na otwarcie autostrady A-18 do granicy (co tak naprawdę oznacza dokończenie budowy rozpoczętej jeszcze przez Niemców, ich gratuliere) oraz otwarcie odcinka A-1 pod Gdańskiem, który zaczęto budować jeszcze za rządów SLD. To wszystko. PiS niczego nie rozpoczął. Czy będzie potrafił choćby dokończyć?

Currently playing (2)

Gdybym miał wskazać swoją ulubioną piosenkę o miłości, bez wahania wskazałbym właśnie tę. Już taki jestem, że teksty piosenek typu „Kiedy cię dotykam czuję się szczęśliwy w środku” albo „Przez ciebie wpadłem w głęboką depresję i chyba się zaraz pochlastam” budzą we mnie złośliwy chichot. Natomiast tekst zatytułowany "Ever Fallen In Love? (With Someone You Shouldn’t Have)” uważam za wzorzec inteligentnego pisania o miłości, zasługujący na wykonanie w stopie irydu i platyny, by go przechowywać w Sevres w słoju z argonem.
To trochę obciach, ale najpierw usłyszałem cover tej piosenki w wykonaniu neo-soulowej brytyjskiej grupy Fine Young Cannibals. Obciach, bo w 1985 roku – kiedy nagrali to Kanibalsi – w zasadzie interesowałem się punk rockiem i powinienem był znać klasykę gatunku. No ale ekscytowały mnie wtedy głównie bardzo bojowe piosenki punkowe o anarchii, rewolucji, wojnie atomowej i tym podobnych bzdetach, więc w ogóle nie istniało dla mnie takie coś, jak punkrockowy love song.
A przecież ten znakomity tekst u szczytu punkowej rewolucji roku 1977 napisał Pete Shelley, lider grupy Buzzcocks. Grupy bardzo ważnej, bo wywarła wpływ na całą ówczesną punkową scenę w Manchester (a więc pośrednio na Joy Division i New Order, a więc – jeszcze bardziej pośrednio – na muzykę, przy której do dzisiaj ludzie podrygują w klubach).
Obie wersje tej piosenki – oryginalny punk i coverowy soul podobały mi się tak bardzo, że nigdy nie mogłem ustalić, którą z nich wolę. Teraz doszła mi jeszcze trzecia, równie dobra – francuskiej grupy Nouvelle Vague, która swoim zwyczajem przerobiła to na skoczne latynoskie rytmy.
Lubię ten tekst za to, że niezależnie od tego, w jakim akurat jestem nastroju – melancholijno-cynicznym, wesoło-cynicznym czy po prostu cyniczno-cynicznym – nigdy nie wywołuje u mnie złośliwego chichotu, już prędzej jakieś zamierzchłe wspomnienia. A wy, drodzy bywalcy blogosfery, czy wam się kiedyś zdarzyło coś takiego jak w tytule?
Oczywiście, wcale nie chcę znać odpowiedzi, to jedno z takich pytań, które się zadaje gościom po to, by mieli o czym myśleć zanim gospodarz poleje.