Skad sie bierze homofobia?

Dziesięć lat temu amerykańscy psycholodzy przeprowadzili badanie ostatecznie wyjaśniające źródła homofobii. Grupie heteroseksualnych mężczyzn pokazywano próbki pornografii o różnych orientacjach, jednocześnie badając ich reakcje zmyślną maszynką mierzącą obwód penisa. Okazało się, że „normalna” heteroseksualna pornografia oraz pornografia lesbijska podniecała mniej więcej wszystkich tak samo, natomiast pornografia gejowska najsilniej powodowała erekcję u homofobów.
Nie ma w tym tak naprawdę niczego paradoksalnego. Wyobraźmy sobie religię zakazującą seksu z brunetkami (na świecie jest tak dużo tak dziwnych religii, że takowa by mnie wcale nie zaskoczyła).
Dla kogoś, kto akurat woli blondynki, taki zakaz byłby czymś obojętnym. Taki ktoś na widok wyzywająco ubranej brunetki po prostu uśmiechałby się taktownie, odwracał wzrok i wracał myślami do swojej ukochanej blondi. Co innego głęboko wierzący zwolennik brunetek. Ten, wierny nakazom swojej religii, żyłby samotnie – najwyżej z mamusią albo kotkiem.
Jego myśli i sny wciąż zaprzątałyby brunetki, brunetki, brunetki… i oczywiście surowa boska kara spadająca na grzeszników, którzy za nic mają religijny zakaz. W efekcie wciąż publicznie wyklinałby dekadencką Europę, w której – pfuj! – ludzie chodzą publicznie za rękę z brunetkami. Stanowczo potępiałby takich zboczeńców, bluźnierców, wysłanników szatana, pisałby jakieś idiotyczne projekty ustaw albo artykuły do partyjnych gazetek, domagałby się zwalniania nauczycieli lubiących brunetki ze szkół (wszak tyle dziewczynek jest brunetkami!). Hipotetyczny brunetkofob w praktyce wyglądałby więc mniej więcej tak samo komicznie jak typowy homofob z LPR czy PiS.
Kraj rządzony przez brunetkofobów pewnie też miałby na świecie poważne problemy wizerunkowe. A jego przywódcy bardzo by się upierali, że odpowiada za to jakiś układ, spisek, stolik brydżowy czy wręcz konspiracja ufoków. No bo w końcu nikt ich nie przekona, że białe jest białe, czarne jest czarne, a blond jest blond.

Najgorzej ubrany Bond ever

Czekanie w napięciu na nowego Bonda osłodziłem sobie przeglądem starych. Dawno nie oglądałem „Living Daylights” (1987) i zaszokowała mnie skrajna obciachowość mody męskiej. Nic dziwnego, że w latach 80. słuchaliśmy tak ponurej muzyki, przecież w tej dekadzie nie dało się żyć. Timothy Dalton w ogóle był słabym Bondem, ale ta jego błyszcząca kurtka… O rany!

Nawet Bond wypada jednak całkiem elegancko na tle Felixa Leitera i jego dwóch uwodzicielskich współpracownic. Feliksie… ja rozumiem, są lata 80., jako agent CIA masz pełne ręce roboty pomagając w Afganistanie stworzyć organizację, która już za paręnaście lat zaatakuje USA na własnym terytorium, ja wszystko mogę wybaczyć, ale CO TO JEST TO NIEBIESKIE?

Bondy z Rogerem Moorem to jest temat długi, ale na szczęście łatwo mi wskazać mojego zdecydowanego faworyta. To ciuchy, w których Bond wyrusza na wyspę Scaramangi w „The Man With The Golden Gun” (1974). Po prostu człowiek ze złotym pistoletem kontra człowiek z zabójczą marynarką. Aż trudno uwierzyć, że to jeden z moich ulubionych Bondów (głównie za sprawą rozkosznie idiotycznej tytułowej piosenki).

Ciuchy Connery’ego zwykle były genialne, ale wczesne filmy dokomentują interesującą zmianę w modzie męskiej, jaką był upadek kapelusza. Jeszcze do połowy lat 60. kapelusz był normalnym codziennym elementem stroju, dzisiaj raczej śmieszy niż dodaje powagi. Kapelusz nosi się dzisiaj albo w intencjach jajcarskich albo dla podkreślenia, że się jest krakowskim konserwatystą (co zresztą często na jedno wychodzi). Connery regularnie nosił go zresztą tylko we wczesnych Bondach (tutaj: „From Russia With Love”, 1963), potem już tylko sporadycznie, chociaż w otwierającej „sekwencji z lufą” kapelusz dotrwał aż do „Diamonds Are Forever” (1971).

Kapelusza może i szkoda, ale w sumie to i tak zdumiewające, że przez cały dwudziesty wiek kanon mody męskiej, wyznaczony przez marynarkę, koszulę z kołnierzykiem i coś pod szyją, w zasadzie przetrwał wszystkie rewolucje, od bolszewickiej przez seksualną po teleinformatyczną. Ciekawe właściwie dlaczego?

Monospace o muerte

Wiele osób skarży się na layout, który mi osobiście bardzo się podoba. Poszedłem nawet do kolegi z pecetem i Explorerem, żeby sprawdzić, czy to jakoś gorzej wygląda w innym systemie, ale nie – tam jest mniej więcej tak, jak u mnie na Maku na Safari. Ideałem wzornictwa internetowego są dla mnie strony Niny i Kai. Faktycznie, u nich jest raczej szaro na czarnym niż zielono na czarnym i tutaj jako osoba o łagodnym i ugodowym charakterze (he he) mogę pójść na kompromis i zmienić zielony na zielonkawoszary, ale czy to wystarczy niezadowolonym? Mam wrażenie, że najbardziej im przeszkadza sama czcionka Courier i to, że jest jasno na ciemnym. No a tego właśnie jestem gotów bronić jak niepodległości.
Ze staroświeckością Couriera jest zresztą pewien paradoks. Najpopularniejszą czcionkę Times New Roman opracowano jeszcze przed drugą wojną światową dla londyńskiej gazety, której czcionka zawdzięcza swoją nazwę. Couriera natomiast już grubo po wojnie opracował dla swoich maszyn do pisania IBM. Chociaż Courier kojarzy się "oldskulowo" a Times "nowocześniej", to jest odwrotnie – Courier jest o jakieś ćwierć wieku młodszy.
Lubię Couriera po pierwsze dlatego, że bardzo lubię ASCII-Art o którym nie ma mowy w czcionkach proporcjonalnych. Po drugie zaś budzi miłe skojarzenia z maszyną do pisania i latami sześćdziesiątymi. A gdybym mógł sobie swobodnie wybrać jakąś dekadę (pomijając pytania typu "a co gdybyś zachorował na coś, czego wtedy nie umieli leczyć" itd.), to najbardziej właśnie chciałbym być wtedy dziennikarzem. Oczywiście, w jakimś wolnym kraju, nie w Bolandzie. Jeżdziłbym nowiuteńkim garbusem cabrio, chodziłbym na undergroundowe koncerty i pisałbym dla przyjemności opowiadania, których akcja rozgrywałaby się w roku 2006 a bohaterowie nosiliby srebrne kombinezony i mieszkali w koloniach na innych planetach.
Jestem otwarty na konstruktywne propozycje, nie wątpię że odwiedzają mnie osoby bardziej utalentowane plastycznie ode mnie, ale nie odstąpię od tego, żeby jednak dominował jakiś odcień zieleni, czcionka była nieproporcjonalna a litery były jasne na ciemnym. VT-100 o muerte.

Currently playing

Jak co roku, przygotowałem na wakacje specjalną plejlistę. Wakacyjnym przebojem dla mojej rodziny okazał się na niej remiks piosenki „Radio #1” duetu Air zrobiony przez niejakiego Senora Coconut (kolejny pseudonim niemieckiego didżeja Uwe Schmidta). Albumowa wersja jest raczej melancholijna i przyznam, że dotąd za nią specjalnie nie przepadałem (najlepszy utwór z albumu „Talkie Walkie” to moim zdaniem „Surfin’ On A Rocket”, miałem go zresztą na plejliście „Wakacje 2004”).
Remiks ma zupełnie zmienioną ścieżkę rytmiczną, a do tego doszedł auironiczny nawias: Senor Coconut dołożył do tej piosenki głos jakiegoś dziwacznego latynoskiego didżeja radiowego, który prezentuje ją strasznie się przy tym podniecając i krzycząc „Rumba! Mambo! Cza cza cza!”. Rytm dają już nie smętne francuskie syntezatory tylko ogniste latynoskie instrumenty perkusyjne, został jednak oryginalny wokal. Słucha się tego jakby się popijało caipirinhę w knajpie na plaży jak ze snu – karaibski rytm robi tu za cukier trzcinowy, smutny wokal za limetki, a całość jest cool niczym pokruszony lód.
Utwór był B-trackiem do singla „Radio #1”, który sobie przywiozłem byłem z jakiejś podróży. Rynek singli w Bolandzie – jak wiadomo – praktycznie nie istnieje, nie działają też u nas sklepy typu iTunes Music Store, zdaję sobie więc sprawę z tego, że chwaląc ten utwór namawiam jednocześnie do robienia Bardzo Brzydkiej Rzeczy. Jakby co, to głośno sobie siorbnę caipirinhą i udam, że nic nie widziałem, nic nie słyszałem…

Przygody pani Nieprawdziwskiej

Kiedyś na Walentynki do „Wysokich Obcasów” napisałem tekst o fikcyjnej psycholog leczącej ludzi z miłości. Nadałem jej nazwisko Pas-Vraiment („Nie-Naprawdę”), umieszczając w tekście wskazówki, które powinny były wskazać inteligentnemu czytelnikowi, że ma do czynienia z żartem. Redakcja „Wysokich Obcasów” na wszelki wypadek obarczyła jeszcze to wyrazistym dopiskiem – „Angelique Pas-Vraiment jest postacią fikcyjną”. Trochę mnie to zniesmaczyło, bo nie lubię łopatologicznego tłumaczenia żartów, ale okazało się, że są przypadki, dla których nawet łopatologia to za mało – poskutkowałby może buldożer, ale redakcja niestety nie dysponuje takowym.
Wystarczy wpisać „Angelique Pas-Vraiment” do gugla. Jako pierwszy wyskoczy tekst z pisma „Nowe Państwo”, będącego intelektualnym zapleczem PiS. Autorka tego tekstu chciała udawać, jaka to ona niby jest oczytana we współczesnej psychologii, więc powołała się na nieprawdziwą panią Nieprawdziwską: „Na marginesie warto wspomnieć, iż niektórzy uczeni – jak chociażby doktor Angelique Pas-Vraiment ze szwajcarskiego Institute de Therapie Emotionnelle – twierdzą, że zakochanie wykryte na wczesnym etapie, czyli wówczas, gdy naszego organizmu nie ogarnia jeszcze biochemiczne zauroczenie, jest w pełni wyleczalne”. Rzecz jasna, nie dodała przy tym, że o owej doktor Pas-Vraiment przeczytała w „Wysokich Obcasach”.
Jeszcze fajniejszy musiał być tekst niejakiego Jerzego Gracza z pisma „Wróżka”, zatytułowany „Zabójcza miłość”, w którym – jak wynika z wpisów takich jak ten – również pojawiła się pani Nieprawdziwska. Aż żałuję, że pismo „Wróżka” nie oferuje tekstów online.
Jest coś zabawnego w tym, że na panią Nieprawdziwską nabrały się akurat te dwa tytuły – pismo traktujące serio propozycje braci Kaczyńskich oraz pismo traktujące serio zjawiska nadprzyrodzone. Są po prostu ludzie, którzy się dadzą nabrać na wszystko, nawet jeśli ich się ostrzega wielkimi literami „UWAGA DOWCIP”. A że jest ich tak dużo właśnie wśród zwolenników PiS i entuzjastów zjawisk parapsycho? Dziwnym nie jest, jak mawia bohater mojego ulubionego komiksu.

Dyktatura ciemniaków

Napisałem kiedyś tekst o programie "Szkło kontaktowe", w którym wyznałem, że podejście czysto satyryczne do polskiej polityki odpowiada mi znacznie bardziej od "poważnej" publicystyki. Poważny publicysta dyskutując z bełkotem polskich polityków koniec końców przegrywa zgodnie z zasadą "nie spieraj się z idiotą – sprowadzi cię do swojego poziomu i pobije dzięki doświadczeniu". W "Szkle kontaktowym" podoba mi się to, że autorzy tego programu zamiast polemizować ze spiczem – dajmy na to – Edgara Przemysława, po prostu demonstrują, że przemawiający w ogóle nie wie o czym mówi. Nie zgadzam się z tymi, którzy uważają, że takie podejście to nieistotne czepianie się drobiazgów – uważam, że kaliber intelektualny tych, którzy nami rządzą, jest właśnie ową istotą, a cała reszta to już wynikające z tego drobiazgi.
Nie zamierzam więc nobilitować wicewodza Wierzejskiego polemizując na serio z jego propozycjami zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Przekleję tylko cytat: "Nie może być tak, jak jest teraz, że zagrożenie zdrowia kobiety jest używane jako precedens do zabijania istoty ludzkiej". Za polemikę wystarczy zdrowy śmiech wśród ludzi znających sens słowa "precedens".

Moje bardzo stare strony

Prowadzenie bloga to moje trzecie podejście do posiadania własnego zakątka cyberprzestrzeni. Pierwsze było… ho ho jak dawno temu, niedługo minie dziesiąta rocznica. Kiedy tylko ruszył pierwszy serwis oferujący darmowy hosting – nazywał się „geocities” – zacząłem tam prowadzić stronę, która w założeniu miała być muzeum rewolucji. Rewolucji po prostu, nie żadnej konkretnej – zawsze fascynował mnie po prostu sam proces, w którym rządzeni w pewnym momencie buntują się i pokazują środkowy palec rządzącym. Kiedy zacząłem robić tę stronę, pracowałem jeszcze w tygodniku „Wiadomości kulturalne”. Potem dostałem propozycję pracy w „Gazecie”, zdążyłem już tylko uaktualnić to w polu „about me” i szybko przestałem mieć czas na wyszukiwanie kolejnych fajnych rewolucji do opisania. Porzuconą stronę kiedyś można było odnaleźć tutaj, ale uprzedzam, że to produkt dość radosnych eksperymentów pisania HTML od zera, w gołym edytorze tekstu.
Grubo potem własne doświadczenia namiętnego gracza w gry komputerowe na przenośnym sprzęcie marki Apple sprawiły, że postanowiłem prowadzić stronę zawierającej porady dla takich właśnie graczy. Strona już chyba wyparowała, a jej najbardziej mi szkoda, bo był to bardzo użyteczny projekt (bardzo brak mi do dzisiaj serwisu udzielającego praktycznych odpowiedzi typu „ale czy to zadziała na iBooku G4?”). Ktoś kiedyś powinien takie coś reanimować – pewnie jako wiki? – ale mi się znudziło.
Osobnym czymś-w-rodzaju-strony jest quiz advocacowy, który kiedyś przygotowałem jako podsumowanie odwiecznych internetowych bojów między zwolennikami Maka, Linuksa i Windowsów. W założeniu ma to być automatyczny doradca umożliwiający każdemu wybór strony w owym sporze (wszak to nieważne, jakiego komputera naprawdę używasz na codzień).
Blog pewnie też mi się kiedyś znudzi… ale na razie bardzo mnie to bawi. Tylko ten koszmarny edytor… już lepiej się chyba edytowało zwykłym tekstowym…

Yes, yes, yes!

Jako początkujący bloger postanowiłem uczyć się od najlepszych. Lektura bloga naszego nowego warszawskiego komisarza uświadomiła mi, z kim od początku kojarzył mi się trener polskiej reprezentacji. On też był bardzo optymistycznie przekonany o swoim sukcesie. A po porażce robił wrażenie osoby tak samo doskonale oderwanej od rzeczywistości jak zdymisjonowany premier.
Miarą według której oceniam polskich polityków jest ich wkład w budowę autostrad. Premier na początku swojej kadencji dużo nam naobiecywał, ale po roku nie rozpoczął ani jednej nowej budowy. PiS mógł przynajmniej uroczyście przecinać wstęgi na odcinkach zbudowanych za poprzednich rządów, jak choćby na nowym odcinku A-2. Swoim następcom PiS jednak nie zostawi niczego do przecinania – za rządów Marcinkiewicza nie ruszyła budowa ani jednego odcinka autostrady. Przeciwnie, z powodów politycznych rząd wstrzymał budowę kolejnego fragmentu A-2 (między Nowym Tomyślem a granicą), zasługi rządu są tu więc tylko ujemne, jeśli jakiekolwiek.
Ale czy premier ma sobie z tego powodu coś do zarzucenia? A skąd. Tryska radosną samooceną niczym działacz PZPN po mundialu. Obiecuje warszawiakom, że zbuduje za cztery lata Most Północny. Ten, którego budowę cztery lata temu obiecywał nam Lech Kaczyński. Ciekawe, kto jego budowę nam będzie obiecywał za cztery lata?

Ratujmy onanizm!

To straszne – czyżby katolickie forum dyskusyjne onanizm.pl miało zniknąć z polskiego internetu? Na razie pod tym adresem pojawia się dramatyczny apel o pomoc. Koleżanki i koledzy, musimy podać administratorowi pomocną dłoń!
Młodzi polscy katolicy z pokolenia JP2 wspólnie walczyli tam (walczą?) ze swoim zgubnym nałogiem. Robili to (robią?) głównie poprzez nieustające rozmawianie na ten temat oraz prowadzenie kalendarzyków, w których skrupulatnie zaznaczali każdy akt ulegnięcia szatańskiej pokusie.
Jak można się domyślić z wypowiedzi dyskutantów na owym forum, ulegli oni jakiejś absurdalnej wizji ludzkiej seksualności, w której masturbacją jest dowolna forma seksu, jeśli tylko w niej – hospody pomiłuj! – chodzi o przyjemność. Używali takich pojęć jak „masturbacja we dwoje”, co – jeśli dobrze ich rozumiem – oznaczało po prostu normalny stosunek dwojga osób, które robią to bo mają na to ochotę a nie dlatego, że w swym świętym związku chcą sprokurować nową duszyczkę ku chwale Narodu i Kościoła.
Mając tyle lat ile mam, mogłem obserwować jak rozwijały się związki zawierane przez moich rówieśników w czasach naszej, ahem, młodości. Większość tych związków już się w taki czy inny sposób rozpadła. Najszybciej i najbardziej żałośnie rozpadły się wszystkie te, które budowano według kościelnych recept.
Model, w którym dwoje ludzi „składa sobie w prezencie ślubnym swoją czystość”, brzmi oczywiście bardzo poetycko, ale jest za bardzo sprzeczny z ludzką naturą, żeby to miało prawo zadziałać. Za to wśród moich rówieśników bardzo zgrabnie próbę czasu i próbę rodzicielstwa (jakże trudniejszą!) przetrwały związki, w których od tego modelu się oddalono. Związki, w których nie czekano do ślubu na sprawdzenie tego, czy w ogóle obie strony w sypialni czują się razem równie dobrze jak na randce. Związki, w których przynajmniej jedna ze stron już za sobą miała jakąś przeszłość i wiedziała, czego szuka w miłości (niby każdy szuka szczęścia, ale szczęście to nie Ford T, nie ma jednego modelu pasującego dla wszystkich).
Szkoda tylko wszystkich tych młodych ludzi, którzy rujnują sobie życie próbując dostosować swoje szczęście do ciasnego wzorca dyktowanego przez światopogląd.

Uelkam tu Bolanda

Bolanda – tak się nazywa nasz kraj po arabsku (nietrudno się domyślić, że tak jak japońskie Porando, to słowo pochodzi od angielskiego Poland). W internetowym slangu zaczęto jednak używać tego słowa ilekroć chce się podkreślić cywilizacyjne zapóźnienie Polski – Bolanda brzmi przecież całkiem jak nazwa jakiegoś egzotycznego miejsca gdzieś w Trzecim Świecie, w którym w parlamencie z udziałem szamana odbywa się ceremonialne zaklinanie deszczu. Według gugla zresztą naprawdę gdzieś w Kongu jest takie miejsce, z mapy wynika, że to rzut aksamitnym kapeluszem od równika. Doskonale pasuje to do zdań takich jak: „W normalnym kraju takie rzeczy załatwia się do ręki, ale w Bolandzie…” czy „W normalnych krajach budowę autostrad zaczyna się od wylotowych tras z wielkiego miasta, ale w Bolandzie…”.
Była kiedyś duszoszczypatielna piosenka kabaretowa "żeby Polska była Polską". Teraz czeka nas dużo ważniejsza sprawa – żeby Polska nie była Bolandą.