Schowaj babci dowód


Po raz pierwszy pożałowałem, że nie używam IRC-a. Tak w ogóle to nie przepadam za krótkimi wiadomościami tekstowymi – mam jednakową awersję do sms-ów, IRC-a, komunikatorów wszelakich i shoutboxów w forumach. Wolę komunikację przypominającą tradycyjną korespondencję, taką że napiszesz, przemyślisz, usuniesz część wuglaryzmów, poprawisz literówki i wyślesz – a więc mail, a więc Usenet, a więc niektóre fora, blogi i komentarze pod blogami.
Jeśli jednak w środowisku ircowników powstała tak fajna wirusowa akcja jak "Uratuj Polskę – schowaj babci dowód!", to po raz pierwszy poczułem, że coś jednak tracę :-). W każdym razie, chociaż zwykle nie lubię wirusówek, tym razem z przyjemnością podam mema dalej.

Polaczek potrafi

Rząd wreszcie doszedł do porozumienia z Autostradą Wielkopolską SA w sprawie budowy brakującego odcinka autostrady A2 do niemieckiej granicy. Budowa będzie kosztowała prawie 10 milionów euro za kilometr. Jak teraz się wszyscy sprężą, budowa ruszy pod koniec roku 2008 a ze Strykowa do Lizbony będziemy mogli śmignąć w roku 2010. To oczywiście ciągle nie oznacza podłączenia Warszawy do sieci światowych autostrad – między Warszawą a Strykowem ciągle mamy drogi rodem z kraju Trzeciego Świata i jeśli nadal będziemy w rękach kaczystów, nie ma szans by coś tu się poprawiło przed 2012, z czego niestety UEFA może wyciągnąc wnioski.
Fajnie, że przynajmniej na zachodnim odcinku coś wreszcie ruszy z miejsca, ale… ale tak naprawdę, to ten odcinek był gotów do rozpoczęcia budowy jeszcze w roku 2005 (na mapce sprzed dwóch lat mamy dwa gotowe odcinki – oba niestety przyblokowane przez Polaczka). Gdyby wyborów nie wygrała Paranoja i Schizofrenia, pojechalibyśmy tą autostradą jeszcze w tym roku (praktyka budowy poprzednich odcinków A2 pokazuje, że spółka AW SA i minister Pol potrafili machnąć sto kilosków w ciągu dwóch lat).
Swoje urzędowanie premier Marcinkiewicz i minister Polaczek zaczęli jednak od wstrzymania budowy tego odcinka, bo AW SA chciała budować za drogo. Aż za zawrotne 6 milionów euro! I w dodatku zarobiłby na tym niedobry oligarcha doktor Kulczyk stojący za AW SA. Niedopuszczalne. Przecież pod rządami Paranoi i Schizofrenii nie wolno zarabiać.
Przez dwa lata minister Polaczek szukał tańszego rozwiązania. Przez rok zapowiadam na swoim blogu (cholera, przegapiłem okrągłą rocznicę!), że to się skończy tym, że Kulczyk zarobi jeszcze więcej, bo tańsze rozwiązania to może i kiedyś były, ale sam wzrost cen w budownictwie spowodował, że te 6 megaeuro to se ne vrati.
No i miałem rację. Dwa lata poszukiwania innych rozwiązań zaowocowały powrotem do ustaleń z czasów rządu Millera. Drogę zbuduje Kulczyk i jego AW SA. Tyle, że teraz będzie to już kosztowało 10 milionów za kilometr. Dwa lata ciężkiej pracy Marcinkiewicza, Kaczyńskiego i Polaczka poszły tylko na to, żeby zmarnować 400 milionów euro z kieszeni podatników – oraz oczywiście żeby więcej ludzi zginęło w wypadkach.
Szczyt egoizmu to zagłosować na PiS i wyjechać do Irlandii. Szczyt głupoty to zagłosować na PiS i jeździć samochodem po kraju.

Geje i zombiaki


Ludziska, idźcie do kina na musical „Lakier do włosów”! Przewrotnie ilustruję go nie trailerem samego musicalu tylko trailerem gry „Stubbs The Zombie”. Jeśli ktoś lubi klimat tego bloga, powinien mu się podobać klimat tej gry i tego musicalu. Akcja musicalu dzieje się w roku 1962 a akcja gry w 1959, od strony muzycznej oznacza to jednak mniej więcej to samo.
Soundtrack „Stubbsa” zachwycił mnie tak bardzo, że go sobie zaordynowałem via iTunes Music Store. Zawiera piosenki z tamtego okresu głównie we współczesnych coverach. Piosenki opowiadały głównie o miłości i takich tam pierdu-pierdu, ale gra nadaje im nowy kontekst i nagle okazują się piosenkami o zagładzie cywilizacji spowodowanej przez krwiożercze zombie. Polecam zwłaszcza „Mr Sandman” w wersji Orangera i „My Boyfriend Is Back” The Raveonettes.
Popkultura przełomu lat 50. i 60. ma w sobie coś takiego, że nic tylko zmienić się w zombiaka i ich wszystkich pożreć, z tymi ich durnymi sweterkami i ulizanymi fryzurkami. Bierze się to pewnie właśnie z tego, że to my już jesteśmy zombiakami, ukształtowanymi przez kontestację lat 60., która ten świat faktycznie unicestwiła. Świat już nigdy nie wrócił do pewnego poziomu sztywniactwa, przedbitelsowskiego, przedpigułkowego, przedstonewallowego. I bardzo dobrze.
Musical odwołuje się do pierwszych walk w USA o zniesienie segregacji rasowej jako do metafory walki do prawa o wszelkiej odmienności. Dla tego starego zboka Johna Watersa, który wymyślił tę historię w 1988 roku, była to oczywiście metafora walki o prawa gejów, ale zrobił na tyle zręcznie, by wyszło z tego uniwersalne przesłanie o akceptacji dla odmienności. Mógłbym o tej uniwersalności godzinami, ale ostatnio na blogu mam same długie notki, więc już tylko zakończę tym samym apelem co na początku, ludziska, do kina idźcie!

Herr Dyzma to Ubermensch

w
Zmęczony tekstami z cyklu „polskie elity są takie be, bo nam kwiat narodu Stalin z Hitlerem wymordował”, pozwolę sobie przypomnieć ponadczasową satyrę polityczną na polskie elity, zatytułowaną „Kariera Nikodema Dyzmy”. Powieść ukazała się w latach 1930-1931 na łamach endeckiego pisma „ABC – Aktualne, Bezpartyjne, Ciekawe” (tak wtedy, jak dzisiaj, gdy ktoś w Bolandzie się deklarował jako „bezpartyjny”, to znaczyło, że jest bezpartyjny jak Radio Maryja).
Bezpośrednią inspiracją dla Nikodema Dyzmy była kariera Romana Knolla, którego po zamachu majowym rzucono na odcinek kierowania polską dyplomacją, bo gdy Piłsudskiemu zgasł papieros, ręka Knolla jako pierwsza usłużnie podsunęła wodzowi zapalniczkę. Zgodnie z prawidłami ustroju autorytarnego, Knoll i tak nie był jeszcze najgorszym partaczem w sanacyjnej dyplomacji – wyrzucono go z MSZ po 5 latach, gdy skomentował nadejście ludzi Józefa Becka jako „najazd bandytów na dom wariatów”.
Inspiracją pośrednią był jednak tragiczny incydent z roku 1927, gdy Mostowicza – jako młodego, pazurnego dziennikarza „Rzeczpospolitej” – sanacyjne bandziory porwały prosto z ulicy. Wywieźli go pod Warszawę, pobili drągami do nieprzytomności i wrzucili do glinianki. Pisarza uratował rolnik, który przypadkiem był w pobliżu. Znalazł się też świadek, który zapisał numery samochodu zbrodniarzy. Okazało się, że sprawcami dowodził porucznik Bolesław Kusiński, oddelegowany przez sanatorów z wojska do policji. Ten zasłonił się w śledztwie „honorem munduru”, a w Drugiej Rzeczpospolitej to oznaczało koniec śledztwa. Zbrodniarzy nie ukarano.
Na krótką metę sanatorzy odniesli sukces – Mostowicz przestał pisać komentarze polityczne (a bezpośrednią przyczyną zbrodni był komentarz, poświęcony sprawie generała Zagórskiego, znanego przeciwnika Piłsudskiego – którego zamordowali „nieznani sprawcy”). Na dłuższą metę ponieśli klęskę straszliwą, bo rzuciwszy dziennikarstwo, Mostowicz zaczął pisać prozę i napisał znakomity portret sanacyjnych elit.
Bo przecież sam Dyzma – choć to cham i prostak – i tak wydaje się postacią całkiem sympatyczną na tle osobników takich, jak ministrowie Terkowski, Ulanicki i Jaszuński, jak mundurowy przygłup Wareda nie mówiąc już o szemranych biznesmenach takich jak Kunik vel Kunicki.
We wrześniu 1939 elity II Rzeczpospolitej powyciągały szwajcarskie paszporty z szuflad i wzięły nogi za pas. Dołęga-Mostowicz został w pobliżu granicy rumuńskiej by pomóc mieszkańcom opuszczonego przez władze miasteczka zorganizować samopomoc obywatelską. Jako przedstawiciel mieszkańców wyszedł na spotkanie wkraczającej Armii Czerwonej. Czterdzieści lat później towarzysze radzieccy wielkodusznie zwrócili zwłoki ojczyźnie.

Na skrzyzowaniu


Na blogu trzech em zdradziłem się już do swojego zamiłowania do moteli pozostałych po Trzeciej Rzeszy. Słowo „motel” kojarzy mi się głównie z amerykańskimi filmami drogi, a te z kolei z symbolem wolności jednostki. Czy w ustroju totalitarnym jest miejsce dla izirajderów oraz Telmy z Luizą?
Jednak nie, o czym świadczą losy tych miejsc. Królem nazistowskich moteli jest Rasthaus Chiemsee, budowę którego nadzorował sam Hitler, podobnie jak cały przebieg autostrad A8 i A93 w tym regionie. Wódz chciał, by autostrada, ten symbol nowych Niemiec, biegł samym brzegiem jeziora Chiemsee, co podobno bardzo utrudniało samą budowę a i dzisiaj kierowcy na to klną, bo łatwo tam o mgłę czy gołoledź. Droga jest dzięki temu bardzo spektakularna i warto się przejechać choćby z tego powodu.
Motel Chiemsee pełnił swoją rolę krótko. Otwarty w 1938, po wybuchu wojny przekształcony w szpital wojskowy, po wojnie przejęty razem z innymi nazistowskimi budowlami przez okupacyjne wojska amerykańskie, które go opuściły w 2003. Gdy sobie zafundowałem wycieczkę w 2005, był zamknięty.
Bywam za to w mniej znanym nazi-motelu przy Hermsdorfer Kreuz. Za Hitlera planowano tam skrzyżowanie dwóch wielkich autostrad północ-południe i wschód-zachód (dziś są to odpowiednio A9 i A4), które biegły śladem szlaków handlowych znanych jeszcze starożytnym. Wybudowano więc krzyżówkę full wypas w formie pełnej koniczynki.
Krzyżówka jednak okazała się być mocno na wyrost, bo po wojnie znalazła się w rogu NRD. W ciągu dzisiejszej A4 i A9 wycofujący się Niemcy wysadzili klika kluczowych mostów. Ponieważ mosty te leżały w pobliżu granicy niemiecko-niemieckiej, długo nikomu się nie chciało ich odbudowywać.
Autostrada Berlin-Monachium miała duże znaczenie jako droga tranzytowa, za zachodnie dojczmarki odbudowano więc w 1966 roku most w jej ciągu, wysadzony w powietrze pod koniec wojny. Autostradą wschód-zachód nikt się jednak nie przejmował, wysadzone mosty dbudowano dopiero po zjednoczeniu, a reszta – nieremontowana – popadała w zniszczenie. W 1972 roku zamknięto fragment autostrady w pobliżu polskiej granicy, bo stał się już katastrofą budowlaną.
Motel przy skrzyżowaniu dróg-widmo jednak działał nawet w NRD, prowadzony przez firmę Mitropa. Na autostradzie Berlin-Monachium dopuszczony był zarówno ruch tranzytowy jak i lokalny ruch enerdowski. Hermsdorfer Kreuz był więc wygodnym miejscem spotkań rodzin rozdzielonych przez żelazną kurtynę i mur berliński (z jakiegoś powodu Berlińczykom było łatwiej dostać pozwolenie na tranzyt niż wizę pobytową w NRD). Z tego powodu motel był ponoć naszpikowany aparaturą podsłuchową i agentami Stasi – władze tolerowały te spotkania właśnie dlatego, że w takim motelu przy autostradzie mogły mieć na wszystko oko. A przynajmniej ucho.
Dziś jest to zwykły dwugwiazdkowy motel. Lubię się tu zatrzymać na kawę, by podumać o dziejach Europy. Autostrada północ-południe zyskała już planowaną świetność (choć Monachium buduje obwodnicę już siedemdziesiąt lat i zbudować kurna nie może), ale autostrady wschód-zachód dalej nie ma. W zachodnim kierunku urywa się zaraz po przekroczeniu dawnej granicy niemiecko-niemieckiej i nie wiadomo czy i kiedy wschodni odcinek A4 będzie połączony z zachodnim, zbudowanym w latach 60. w Nadrenii. W kierunku wschodnim mamy za to realne szanse, by za dwa lata dojechać autostradą już do Szarowa, na wschód od Krakowa. W 2012 teoretycznie powinno już istnieć połączenie z planowaną ukraińską autostradą M10, do Lwowa, ale chyba nikt w to nie wierzy?

Now Playing (41)


Zawsze mnie ekscytowały określenia typu „champagne socialism” czy „kawiorowa lewica”. Podobno mają charakter pejoratywny, ale przez sam fakt bycia urodzonym w ponurym i zapyziałym kraju, niespecjalnie miałem szansę zetknięcia się z desygnatami tych określeń, czyli kimś w rodzaju Pandory Braithwaite z „Adriana Mole’a”. Wypruwając sobie flaki mogę się najwyżej dochrapać statusu średniej klasy średniej w europejskim sensie. Oczywiście, to nieskończenie więcej, niż można było marzyć w PRL, ale w dalszym ciągu kosmicznie daleko do Pandory.
Dla klasy średniej pozostaje lizanie luksusu przez szybkę w postaci składanek z muzyką puszczaną w ultramegawypaswyczesanych lokalach, takich jak Hotel Costes. Gdybym był Kubą Wandachowiczem, byłbym na pewno zbyt cool, żeby ich słuchać, ale nie jestem, więc za nimi przepadam. Na dziewiątce kolega Pompougnac (rezydentny didżej Hotelu Costes) wrzucił własny kawałek, „Ballad Of Sacco And Vanzetti”, którego ostatnio w kółko słucham.
Nicola Sacco i Bartolomeo Vanzetti byli, jak wiadomo, dwoma anarchistami, których w roku 1927 Amerykanie zamordowali na krześle elektrycznym po sfingowanym procesie. Dla wszystkich obserwatorów oczywiste było to, że Sacco i Vanzetti sądzeni są nie za swoje winy – prawdziwe lub nie – tylko za poglądy. Tyle, że niektórzy faktycznie uważali, że za te poglądy i tak należy ich zabić.
Balladę skomponował w 1971 roku Henio Morricone w ramach soundtracku do włoskiego filmu na ten temat. Śpiewała ją Joan Baez i – no cóż – nie jest to moje porno. Ballada ma charakter toastu („here’s to you…”) i w uwspółcześnionej wersji Stephane Pompougnaca nasuwa się nieodparte skojarzenie z toastem, jaki można wnieść w Hotelu Costes. A w tamtejszym barze najtańsza opcja do wznoszenia toastu to zapewne woda Evian za pięć euro. Wznosić w Hotelu Costes toast szampanem za dwóch męczenników lewicy to połączenie perwersyjne jak japońskie DVD – ale właśnie to mi się tak bardzo podoba…

Rynek to za mało

Trudno przecenić kulturowe skutki wyroku w sprawie Microsoft przeciwko Komisji Europejskiej. Nasz kontynent wysłał w świat sygnał, że nie podoba nam się metoda robienia interesów typu „dzięki pozycji dominującej w jednym segmencie rynku opanujmy drugą”. Przypadkowo zbiegło się to w czasie z decyzją mojej ulubionej firmy IT, która wypuściła nowe modele iPodów z interesującym nowym ficzerkiem – nie można już zarządzać na nich muzyką przy pomocy aplikacji innych niż applowski iTunes. Innymi słowy, Apple wykorzystując swoją silną pozycję na rynku producenta sprzętu do odtwarzania muzyki usiłuje wzmocnić swoją pozycję na rynku oprogramowania- to już tylko kwestia czasu, kiedy Steve Jobs dostanie za to po łapach od Unii. I pierwszy wtedy powiem „dobrze mu tak”.
Microsoft nie byłby Microsoftem gdyby nie reaganowskie lata 80. i ideologiczne zaślepienie kultem wolnego rynku. Interesujące jest porównanie tego, jak amerykańskie instytucje reagowały w dwóch różnych epokach na dwa różne monopole, które opracowały dwa ważne systemy operacyjne.
Zanim jeszcze Amerykanów opanowało wolnorynkowe zaślepienie, był sobie monopolista telekomunikacyjny o nazwie AT&T. W roku 1949 zawarł on ugodę z administracją Trumana treści takiej mniej więcej, że rząd toleruje monopol, a monopol w zamian stara się dołożyć swoje do rozwoju nauki i techniki. Na przykład oddaje za darmo swoje patenty. Tak mniej więcej rozwiązałby sprawę europejski rząd socjaldemokratyczny.
Gdy w latach 70. koncern AT&T opracował system operacyjny Unix, potraktowano go zgodnie z tą ugodą – rozdawano go za darmo ośrodkom akademickim zamiast sprzedawać jako komercyjny produkt. Ubocznym skutkiem było to, że naukowcy sami musieli ten system na swój użytek rozwijać, ale radzili z tym sobie całkiem nieźle – po trzech dekadach tego rozwoju dziś już wszystkie systemy operacyjne dzielą się na uniksowe i uniksowate, bo po co na nowo wynajdować koło.
Taka ugoda nie byłaby możliwa za rządów neoliberałów – dla nich albo jakaś firma jest monopolem (i wtedy należy ją podzielić) albo nie jest (i wtedy nikt nie ma prawa się wtrącać do jej praktyk). Za Reagana AT&T podzielono na kawałki a Microsoft tolerowano, choć w latach 60. z pewnością za jego monopolistyczne wybryki ktoś by mu się w końcu dobrał do tyłka. Blogonauto: ilekroć użerasz się z Microsoft Windows, możesz sobie zanucić „dana moja dana, wszystko przez Reagana”.
A przecież Microsoft – kiedy im się chce – potrafi się bardzo postarać. XBox 360 potrafi świetnie współpracować z innymi urządzeniami, nawet konkurencyjnych firm (gdy do niego podłączyć iPoda, XBox nie tylko rozpoznaje urządzenie, ale nawet umie korzystać z plejlist i odtwarzać niezabezpieczone AAC!). Praktyka pokazuje jednak, że wolny rynek nie zawsze wystarcza, by zmusić firmę do starania się. Czasem firmę musi przycisnąć jakaś socjalistyczna instytucja.

Serio o patriotyzmie

Z okazji ponurej rocznicy pozwolę sobie podzielić się garścią uwag na temat patriotyzmu. I to całkiem serio. Otóż dziennikarz-kosmopolita będzie głupcem albo samobójcą. Dziennikarz – a jeszcze na dodatek posiadacz akcji koncernu medialnego – jest jak mało kto finansowo zainteresowany rozwojem swojej etnicznej wspólnoty. Programiście baz danych jest obojętne gdzie te bazy programuje, ale media są zbyt głęboko zanurzone w języku, w kulturowych grepsach, w wyczuciu potrzeb odbiorcy, żeby można się było bezproblemowo przeflancować z jednego kraju do drugiego. Nie mówię, że się nie da, ale wymaga to – że użyję metafory fizykochemicznej – pokonania ogromnej bariery przejścia. W praktyce łatwiej będzie zmienić zawód.
Problem w tym, że na hasło „patriotyzm” Polak często reaguje skojarzeniem przedstawiającym, dajmy na to, miasto puszczone z dymem w ramach jakiegoś bezsensownego powstania. Ja natomiast jako patriota myślę o Polakach jako o narodzie licznym i dostatnim. Chcę by przybywało nas i nam. Wizja narodu stu milionów gołodupców może podniecić jakiegoś stukniętego kaczystę. Mnie bardziej ekscytuje wizja, powiedzmy, pięćdziesięciu milionów, za to jeżdżących lśniącymi nówkami.
Bo przecież tak się mierzy siłę narodu w zglobalizowanym i zekonomizowanym świecie. Dziś kluczowe pytanie to nie „ile mają dywizji” ani nie „ilu ich jest”, tylko „ile oni kupują nowych samochodów, ubrań, lodówek i legalnej muzyki”? Dlatego właśnie Luksemburg dziś ma więcej mocarstwowości od Białorusi.
W „Zoście i Parasolu” jest scena, w której podczas szkolenia Szarych Szeregów pada pytanie o to, jakie zawody młodzi bojowcy widzą dla siebie w wolnej Polsce. Oczywiście, wszyscy chcą być zawodowymi żołnierzami. Wykładowcę trafił na to szlag i pouczył przyszłych powstańców, że wolna Polska będzie potrzebowała przede wszystkim inżynierów, lekarzy i naukowców, budujących jej przyszły dobrobyt.
Na książkach Kamińskiego całe pokolenia Polaków uczą się patriotyzmu, ale przez cały PRL bardziej jarały nas opisy tego, jak oni wszyscy malowniczo ginęli – ach, no bo jak słodko było fantazjować o ulicznych walkach z siepaczami Jaruzela – a mądre słowa owego wykładowcy leciały nam gdzieś mimo uszu.
Tymczasem patriotyzmu typu „puścić miasto z dymem” Polska już nie potrzebuje. Kwestią sporną jest to, czy kiedykolwiek potrzebowała, ale bezsporne jest to, że nie potrzebuje go dzisiaj. To jakby wkładać winyla do stacji CD. Potrzebujemy patriotów, którzy będą po prostu dobrze pracować, dobrze zarabiać i dobrze wydawać. Tych zaś, którzy nas chcą zatrzymać w błotnistym zaścianku katonacjonalistycznej zapyziałości, powinniśmy gonić jak bolszewickich najeźdźców, bo to oni są ich bezpośrednimi spadkobiercami.

Polityczne mordasy

Spodobało mi się określenie „mordasy”, którego użył mój redakcyjny kolega Tadeusz Sobolewski pisząc o serialu „Ekipa”. Rzeczywiście, gdy patrzę na Ryszarda Kalisza czy Przemysława Edgara Gosiewskiego, trudno mi wymyślić lepsze określenie. A ci dwaj to przecież i tak teoretycznie elita tego środowiska, jeszcze czuję dreszcz obrzydzenia, gdy sobie przypomnę te portrety pamięciowe na ulotkach wyborczych, jakie wrzucano mi do skrzynki podczas kampanii samorządowej.
Tylko że jeśli ten serial jest „odtrutką na mordasy” to jednocześnie nie może być „spojrzeniem na władzę od wewnątrz”, o którym pisze Sobolewski przy okazji „Królowej” Frearsa. We mnie ten film wywołał zresztą podobną zazdrość pod adresem Anglików, bo przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie mam wobec Blaira, jest kosmiczna różnica między britpopem, który wyniósł go do władzy i disco polo, na którym wybory wygrał Ole Olek.
W Bolandzie „spojrzenie na władzę od wewnątrz” z konieczności musi być filmem typu „z kamerą wśród mordasów”. Za najlepszy ekranowy portret polityki polskiej do dzisiaj uważam „Psy 2”, drugoplanową postać ministra Sarzyńskiego i kapitalny komentarz Franza („z jakiej on jest partii, z NSDAP?”).
W polskiej polityce nie ma miejsca nie tylko dla takich polityków jak kreacja ubermaczo Perchucia ale nawet takich jak kreacja Gajosa. Nie ma w niej miejsca dla charyzmatycznych działaczy dawnej opozycji peerelowskiej. Kimś takim dla obozu „liberalnego” mógłby być Mazowiecki, dla obozu „konserwatywnego” Olszewski, ale kilkanaście lat temu, jeszcze na etapie postkomunistycznego autorytaryzmu 3RP, wygryzły ich „mordasy”.
„Mordas” trzyma się w polityce dzięki trzem zaletom: to mocna głowa, spiżowy tyłek i całkowity brak życia prywatnego. Dzięki temu „mordas” odsiedzi swoje na każdym zebraniu, a gdy to się skończy to nie pobiegnie do rodziny czy „normalnych” znajomych, ale pójdzie na popijawę w sejmowym barze, na której zapadają decyzje typu „Maliniak z Paksu do Śwaksu, Dorn z ministerstwa na marszałka”. Stąd w polskiej polityce kariery ludzi takich jak Gosiewski, Schetyna, Kalisz, Czarzasty czy Karski (trzech ostatnich zresztą wyszkoliła legendarna Szkoła Mordasów, czyli reżimowe Zrzeszenie Studentów Polskich na Ordynackiej – brzydziłem się tymi ludźmi gdy byłem studentem i brzydzę się nimi nadal).
Jako krytyk mogę więc chwalić różne elementy tego serialu, ale jako widz poczułem się rozczarowany. Za bardzo to wszystko sztuczne i wydumane, żebym mógł odczuwać jakieś napięcie. Panie Turski, pan nawet nie jesteś zerem jak Ziobro. Pan jesteś pierwiastkiem kwadratowym z minus jeden.

Dzięki, Roman!


Wiecie na czym PiS przerżnie nadchodzące wybory? Na mundurkach. Mamy właśnie za sobą wywiadówki w gimnazjum i podstawówce i rodzice nie są zachwyceni czołowym wkładem kaczyzmu w rozwój oświaty. Bo czym tu się zachwycać? Giertych zachwalał nam jakieś swoje fetyszystyczne serafuku jak z japońskiego pornola, ale problem polega na tym, że takie kawaii kosupure jest po prostu koszmarnie drogie. Żaden normalny rodzic w szkole publicznej nie zgodziłby się na mudurek za kilka stów, wymagający w dodatku regularnego prasowania, krochmalenia i cholera wie jeszcze czego. Na takie pomysły może wpadać oligarcha zatrudniający nadwornego kamerdynera.
W większości szkół skończyło się to więc wyborem najtańszej możliwej oferty. U nas na zebraniu pojawił się chamowaty przedstawiciel firmy odzieżowej i oznajmił, że drobiazgowe pomiary, jakie dotąd robiliśmy dzieciom nie mają znaczenia, oni i tak mają tylko rozmiary XS, S, M i L. Zgadnij, który będzie bardziej pasował dziecku. I zapłać oczywiście z góry.
A najśmieszniejsze jest to, że skoro mundurek i tak sprowadza się do jednej koszulki, to przekreśleniu ulegają wszystkie argumenty kaczystów. Że strój nie będzie już zdradzał zamożności? Przecież poza tą koszulką będą jeszcze spodnie, buty, kurtka, zegarek, dodatki (nie mówiąc już o tym, że dzieci i tak wiedzą, co kto robił w wakacje i kto czym przyjeżdża do szkoły). Że będzie widać mitycznych obcych na terenie szkoły? Przecież poza szkołą koszulka zniknie pod kurtką (nie mówiąc już o tym, że tylko idiota spodziewa się, że przysłowiowy dealer narkotyków nie będzie mieć mundurka). Że nie będzie już odsłoniętych pępków? Dopiero się dowiemy, co komu będą odsłaniać lub zasłaniać koszulki kupowane w ciemno bez możliwości przymierzenia (poza tym tylko idiota nie wie, że do zapewnienia schludności stroju nie potrzeba aż mundurków).
A najśmieszniejsze jest to, że najgorsza fala rozczarowania będzie gdzieś tak w połowie października, właśnie gdy rodzice zobaczą, co dostali za swoje pieniądze, do wydania których zmusiły ich prawicowe oszołomy. Tuż przed wyborami. Dzięki, Roman, domo arigato gozaimasu. Nie ma tego głupiego, co by na dobre nie wyszło.