Wir brauchen bass, bass

Celna uwaga Suburban Housewife – „piwo nie alkohol, marihuana nie narkotyk, bas nie gitara” – zdopingowała mnie do nieśmiałej próby wznowienia comiesięcznych rankingów od czapy. Będzie to ranking basów. Jak wszyscy wiemy, gitara rzeczywiście od lat pełni w muzyce rockowej funkcję symbolu fallicznego – co najmniej od czasów Jimi Hendriksa, wyczyniający na niej różne brewerie soliści stawali się symbolami męskiego seksapilu w swojej epoce.
Spektakl koncertu rockowego to spektakl puszenia się jednego lub dwóch samców alfa – frontmena i gitarzysty solowego. Za sprawą frojdowskich powikłań, o których mógłbym długo na kozetce, zawsze fascynował mnie model samca meta, budującego sobie własną hierarchę gdzieś obok tej oficjalnej, dlatego w rockowym spektaklu moja uwaga najczęściej skupiona jest na basiście, zwłaszcza takim, co to stoi gdzieś z boku i z cynicznym uśmiechem obserwuje brandzlerkę solisty.
Linia gitary basowej zwykle ukryta jest głęboko w strukturze rockowego utworu. Gdy chcemy zanucić rockową piosenkę, najczęściej nucimy albo linię wokalu albo gitary prowadzącej. A jednak to bas jest tym właśnie, co piosence rockowej nadaje jej najważniejszą cechę, zwaną przez mego przyjaciela z dzieciństwa „wykurwem”. Gitarzystę grającego na elektrycznej „szóstce” spokojnie możemy zastąpić klawiszowcem, saksofonistą czy zgoła skrzypkiem – ale gdy usuniemy basową „czwórkę”, wyjdzie nam albo folk albo synthpop. Nie ma rocka bez basu.
Ale uwaga – gdy basista sam stanie się frontmenem, zacznie wszystkimi pięcioma paluchami robić klang-bang, to już nie jest rock tylko jakiś parszywy jazz. Idealny basista musi być albo cynicznym samcem meta, mądrzejszym od napuszonego lidera, albo po prostu samicą.
Cholera, miał być ranking, a znowu wyszedł mi felieton. Numer jeden w rankingu jest właściwie bezdyskusyjny – nie masz lepszej linii basu w dziejach muzyki rockowej od „Guns Of Brixton”. To dzieło geniuszu Paula Simonona (zauważmy na marginesie, jak dobrze określenie „samiec meta” pasuje do jego relacji z Joe Strummerem i Mickiem Jonesem).
Jak każdy geniusz, Simonon stał na ramionach gigantów. Ta piosenka nie powstałaby, gdyby nie zainteresowanie Kleszów muzyką jamajską i ich tradycją dubu. Dub to bowiem nic innego jak próba wyekstrahowania rockowego wykurwu w stanie 100& pure analytical grade. I chyba też nie będzie między nami większego sporu o to, że najdoskonalszym przykładem jest legendarny dub Kinga Tubby’ego.
Trzecią pozycją w rankingu będzie przykład kobiecej wirtuozerii w operowaniu „czwórką” – „Monkey Gone To Heaven” Pixies, jedna z nielicznych piosenek, w których właśnie linia basu przychodzi na myśl w pierwszej kolejności. Co prawda zapewne także dlatego, że w wersji albumowej dyskretnie podkreśla ją wiolonczela, ale posłuchajcie jak Kim Deal fedruje na żywo.
Dwa honorejbl menszynszy już umieściłem powyżej – Adam Clayton i U2 oraz Tina Weymouth i Talking Heads. Bliski mojego ideału basisty wyrazistego, ale nie wychodzącego przed orkiestrę, był też zawsze Jean-Jacques Burnell w „The Stranglers”. I wreszcie w ramach programu Patriotyzm Wczoraj wspomnijmy o najlepszej polskiej płycie rockowej wszech czasów, czarnym albumie „Brygady Kryzys”. Tam też wyraźnie słychać bardzo dobrze prowadzony bas muzyka ewidentnie inteligentniejszego od dwóch napuszonych samców beta – to Ireneusz Wereński. Śmiem twierdzić, że właśnie ten bas decyduje o tym, że ta płyta jest taka dobra (no bo przecież, na boga, nie wokal Lipińskiego ani nie solówki Brylewskiego).

SLD, PiS, NSDAP, PZPR

Koniec rządów PiS postanowiłem podsumować meganotką (najdłuższą ever!) na temat dziejów budowy autostrad na ziemiach polskich z uwzględnieniem dorobku różnych partii politycznych.
Nim przejdę do konkretów, kilka uwag metodologicznych. W wyliczeniach biorę pod uwagę tylko drogi formalnie oddane do użytku jako autostrady. Wiem, że to nieścisłe – sam wolę jechać full-wypas ekspresówką niż autostradą w remoncie – ale musiałem przyjąć jakieś niearbitralne kryteria. Wszystkie wyliczenia zaokrąglam do 1 km. Wyniki się nie sumują, bo niektóre odcinki (np. A4) budowano dwukrotnie w odstępach kilkudziesięciu lat.
Najpierw dane ogólne. Mamy w tej chwili okrągłe 666 km autostrad oddanych do użytku, 252 km w budowie oraz dwie dane ciekawostkowe: 142 km dróg oddanych do użytku jako autostrady i później zdegradowanych do dróg niższej kategorii oraz około 200 km porzuconych placów budowy, ze sterczącymi tu i tam wiaduktami. W tej chwili to głównie szczątki olimpijki i berlinki, ale jeszcze nie tak dawno temu w tym stanie było np. wiele odcinków dzisiejszej A4.
Na początku była niestety NSDAP. Partia owa na ziemiach dzisiejszej Polski w latach 1936-1942 oddała do użytku 366 kilometrów autostrad, w tym jednak tylko 152 w pełnym profilu. Składały się na to cztery odcinki: Berlin-Wrocław (ten odcinek to dziś fundament autostrad A4 i przyszłej A18), Gliwice-Zabrze (dziś kawałeczek A4 i zdegradowana DK88), Elbląg-Królewiec (przyszła S22) i Szczecin – Pomorze (dziś A6 i mieszanka różnych dziwactw takich jak zimnowojenne lotnisko wojskowe).
Potem długo, długo nic, aż wreszcie w 1976 budowę autostrad wznowił rząd premiera Jaroszewicza z partii o nazwie PZPR. Do roku 1989 partii tej udało się oddać 113 km autostrad (A1 pod Piotrkowem, A2 Konin-Września, A4 Kraków – Byczyna). Tak jak NSDAP, PZPR zostawiła porzucone kikuty wiaduktów w polu a nawet jeden odcinek, który w wolnej Polsce zdegradowano – to 4 kilometry dzisiejszej drogi S7 w Krakowie, the road formerly known as autostrada A41.
Potem nastały czasy wolności, niepodległości i preczskomunomizmu – do wyborów w 1993 roku mieliśmy premierów Mazowieckiego, Bieleckiego, Olszewskiego, cameo Pawlaka i Suchocką, reprezentujących mozaikę koalicji partyjnych. Autostradami się mało interesowali – ich dorobek to dokończenie budowy 30 kilometrów autostrady A4 na odcinkach, na których prace zainicjował jeszcze rząd premiera Messnera z PZPR. Wśród nich był oddany do użytku odcinek Mysłowice-Byczyna, dzięki któremu Kraków zyskał autostradowe połączenie z Górnym Śląskiem. Rząd Suchockiej zainicjował też budowę dwukilometrowego odcinka A4 pod samą granicą – pierwszą autostradę wolnej Polski.
W latach 1993-1997 Polską rządziła koalicja SLD-PSL z premierami Pawlakiem, Oleksym i Cimoszewiczem. Koalicja ta zajmowała się wyłącznie autostradą A4. Oddała wprawdzie do użytku tylko żenujące 17 km (nieznacznie wydłużyli ją na wschód i na zachód, dzięki czemu przynajmniej sięgnęła Katowic) ale za to zainicjowała budowę kluczowych 125 kilometrów łączących dwa pohitlerowskie odcinki – dolnośląski i górnośląski oraz rozpoczęła odbudowywanie 14 km zapuszczonej autostrady A6 pod Szczecinem.
Koalicja AWS-UW z premierem Buzkiem, która objęła władzę w kadencji 1997-2001, oddała te odcinki A4 i A6 do użytku. Sama jednak zainicjowała niewiele – tylko 7 km obwodnicy Krakowa aż do smutnego znaku „koniec autostrady”, który do dzisiaj stoi przy węźle Wielicka oraz 13 km obwodnicy Poznania (pierwszy raz od upadku komunizmu coś drgnęło na A2).
W roku 2001 władzę przejęła koalicja SLD-UP z premierem Millerem i pamiętnym ministrem Polem, jedynym ministrem w dziejach Polski, któremu na tych autostradach w ogóle zależało. Zaproponowane przez niego winiety były oczywiście samobójstwem politycznym – sam się z nich nabijałem – ale Pol wyciągnął wnioski z fiaska dotychczasowych metod budowy, prywatni inwestorzy się nie kwapili a państwo nie miało kasy.
Rządom SLD-UP zawdzięczamy zbudowanie 53 km autostrady A4, wreszcie łączących odcinek małopolski z odcinkiem śląskim i 149 km autostrady A2 (wliczając w to dokończenie obwodnicy Poznania i przebudowę odcinka poperelowskiego). Rządy te zostawiły też swoim następcom 269 km autostrad w budowie – w zeszłym roku przecięto wstęgę na 103 km autostrady A2, w przyszłym roku na 90 km autostrady A1 (po raz pierwszy coś na niej ruszono od czasów PRL).
Jako odcinek w budowie liczę też 68 km autostrady A18 w półprofilu – formalnie ta droga wciąż jest oznaczona jako DK18, ale to już właściwie autostrada, jezdnię południową zbudowali Niemcy, jezdnię północną SLD. Ze zmianą oznaczenia drogowcy czekają na remont jezdni południowej, który się jednak jeszcze nie zaczął.
W 2005 roku władzę objął PiS. Wkład premiera Marcinkiewicza w budowę autostrad był wyłącznie ujemny – zablokował gotową do rozpoczęcia budowę A2 do granicy bo nie chciał, żeby Kulczyk na tym zarobił. Do dzisiaj w tej sprawie nie ma żadnego postępu, nie wymyślono innej formuły budowy – Kulczyk w końcu jednak zapewne zarobi i to dużo więcej, bo od tego czasu cena kilometra autostrady wzrosła dwukrotnie. Niech mi wolno będzie teraz wyrazić głęboką pogardę do każdego, kto chce głosować na Marcinkiewicza, bo on tak ładnie na studniówce tańczył.
Następca Marcinkiewicza, premier Kaczyński, coś jednak zaczął budować – spychacze wróciły na 50 km odcinka autostrady A4 do granicy (rozgrzebany jeszcze przez Niemców). Ambitny plan dociągnięcia A4 z Krakowa do Tarnowa skurczył się do 20 km odcinka Kraków-Szarów. Ambitny plan budowy A1 z Gliwic do granicy czeskiej skurczył się do 15 km odcinka, który urywać się będzie w wiosce Bełk, z której nie prowadzą dalej żadne międzynarodowe drogi, więc tym odcinkiem jeździć będą tylko bełczanie na zakupy do Gliwic – a jest ich aż trzy tysiące.
Mam nadzieję, że dojdzie do tego jeszcze 5 km odcinka A2 Stryków – Stryków. Rząd SLD zakończył autostradę w bezsensownym miejscu, trzeba się przeciskać przez koszmarne korki w małym miasteczku. Kto mógł jednak przewidzieć, że następny rząd w ogóle nie zamierza tej budowy kontynuować? Ten odcinek, którego budowa ma szansę ruszyć lada chwila, może przynajmniej rozładować te korki.
Podsumowując, wyłania się następujący ranking:
Rządy prawicy postsolidarnościowej wprawdzie przecinały wstęgę aż na 291 km autostrad, ale same inicjowały niewiele – 2 km (Suchocka), 20 km (Buzek), 90 km (Kaczyński). Numerem jeden rankingu uczynię więc lewicę postkomunistyczną, która przecięła wstęgę tylko na 200 km, ale zainicjowała dla swych następców 125 km (Pawlak) i 269 km (Belka). Tylko lewicy postkomunistycznej zdarzało się też coś takiego, jak zbudowanie sporego odcinka w dwa lata od wbicia łopaty w ziemię po przecięcie wstęgi (np. 50 km Nowy Tomyśl-Komorniki).
Wbrew pozorom, NSDAP ląduje na trzecim miejscu, bo w konwencji tego wyliczenia „autostrady w półprofilu” kwalifikują się jednak jako „autostrady w budowie” (casus DK18). Daje to 152 km gotowych odcinków oraz 114 km w budowie. Na czwartym miejscu wreszcie mamy PZPR – 106 km oddanych do użytku, 25 km pozostawionych w budowie i kilkanaście km dróg-widmo takich jak „autostrada” Bolimów-Wiskitki.
Ja chcę w sumie tylko jednego – by następne wybory wyłoniły rząd, dzięki któremu na ten porzucony ćwierć wieku temu plac budowy wrócili budowlańcy.

Ulica Tichego


Wielbiciel Lema odwiedzający Wiedeń z zaskoczeniem odkrywa w różnych punktach miasta plakaty reklamujące coś o nazwie TICHY. Nie chodzi jednak o „Dzienniki Gwiazdowe” tylko o lodziarnię na Reumannplatz, tak sławną, że doczekała się nawet wzmianki w dojcze wikipedien.
Kurt Tichy zaczął sprzedawać lody w roku 1952, natychmiast po zniesieniu reglamentacji żywności. Eissalon na Reumannplatz otworzył w roku 1955. Mniej więcej w tym samym czasie postać Ijona Tichego pojawia się w pierwszych opowiadaniach Lema, drukowanych m.in. na łamach „Życia Literackiego” i „Przekroju” oraz w tomiku „Sezam”.
Ze względu na galicyjskie korzenie Lema i jego bliskie związki z Wiedniem, kusi to do zbudowania jakiejś teorii o związku między Kurtem a Ijonem. Badałem ją na wiele sposobów i jestem na sto procent pewien, że związek jest żaden, po prostu przypadkowa zbieżność nazwisk.
No ale od czego dziennikarzom blogi. Tichy Eissalon zafascynował mnie jako temat marksistowskiej poststrukturalnej dekonstrukcji lodów z bitą śmietaną. Sztandarowym deserem Tichego jest Eismarillenknoedel – pierwszy wynaleziony w Wiedniu deser od czasów Sachertorte, dorównujący mu sławą.
Sachertorte wynaleziono, jak wiadomo, dla Metternnicha w czasach wielkości imperialnej Austrii. Deser jak deser, nie mówię że zły, ale na pewno nie byłby taki sławny, gdyby nie rozreklamował go arystokrata. „Prawdziwego” Sachertorte do dzisiaj można skosztować w Hotelu Sacher, którzy swoją nazwą i dizajnemu usiłuje odwoływać się do arystokratycznej tradycji, choć dziś to już takie same kapitalistisze uternejmen jak wszystko inne.
Kurt Tichy nie był Kurtem von Tichym, Kurtem de Tichym ani nawet Kurtem III Tichym. Sprzedawał lody, tak tanie i tak dobre, że ustawiały się do niego wielkie kolejki. Stoją zresztą do dzisiaj, bo to nie tylko salon, w którym kelner serwuje puchary lodowe, to także tradycyjne okienko, w którym można zamówić po prostu kulki do wafla. Kolejka jak pod nim stanęła w 1955, tak stoi do dzisiaj.
Do pełni analizy poststrukturalistycznej potrzebujemy kontekstu. Reumannplatz to serce robotniczej dzielnicy Favoriten. Naprzeciw salonu stoi Amalienbad, odjechany secesyjny basen dla proletariatu, w którym można się taplać w wodzie geotermalnej wśród secesyjnych mozaik. Sama nazwa placu pochodzi od Jakuba Reumanna, pierwszego socjalistycznego burmistrza Wiednia z lat 1919-1923 (basen nazwano na cześć Amelii Poelzer, socjalistycznej działaczki z tej epoki).
Dookoła pełno jest pięknej architektury „czerwonego Wiednia”, wśród których na mnie największe wrażenie zrobiła podstacja elektryczna Umspannwerk Favoriten – socjaliści projektowali te budynki jak fortece, szykując się do wojny domowej z klerofaszystami, która w końcu wybuchnęła w 1934.
Po 1945 roku bezpośredni spadkobiercy obu stron tej wojny – socjaldemokraci i chadecy – zaczęli wspólnie odbudowywać Austrię. Teza i antyteza stały się syntezą, którą doskonale symbolizuje chyba właśnie Tichy Eissalon, oferujący lody dla proletariatu. Socjalistyczne władze Wiednia uhonorowały „swego” kapitalistę w 2004 roku wytyczając ulicę Tichego. Czy zna ktoś lepszy adres?

Michnik i zombiaki

Uroki Wenecji
Dla tych, którzy byli na mojej polconowej prelekcji o teoriach popkultury – mały bonus w postaci traktatu purytańskiego kaznodziei, z którego się chichrałem. Dla reszty anegdotka przytoczona w tejże prelekcji – wyrwana z kontekstu, ale za to o Michniku.
Było to w zamierzchłych czasach, w których konsola do gier Sega Dreamcast była sensacyjną nowością. Siedziałem w redakcji i ciężko pracowałem nad artykułem, czyli strzelałem z lajtgana do zombiaków w The House Of The Dead 2 – przecudownej grze z gatunku „rail shooter”, który bardzo źle się przekłada na komputery.
Granie w to myszką nie ma sensu, trzeba w to grać albo w salonie gier w centrum handlowym albo przynajmniej na konsoli podłączonej do dużego telewizora. Koniecznie z lajtganem. Tylko wtedy można zapomnieć o bożym świecie i drżąc z podniecenia podejmować decyzje, czy jeśli w spluwie mam tylko jeden pocisk, to raczej liczyć na załatwianie zbliżającego się zombiaka jednym hedszotem czy jednak przeładować ryzykując, że będzie Za Późno. Miooodzio.
W pewnym momencie przyszedł mój sławny szef. Raz od bardzo wielkiego dzwonu zdarza mi się napisać jakiś nudny tekst na doniosły temat. Wtedy akurat napisałem publicystykę o Międzynarodowym Trybunale Karnym (ICC) – zacnej instytucji, co do której wtedy nawet nie było wiadomo, czy powstanie, a to ze względu na opór Stanów Zjednoczonych, których podejście do prawa międzynarodowego generalnie niezbyt dalece wyewoluowało od czasów My Lai.
Adam przyszedł zasugerować, że tekstowi dobrze by zrobiła dokładniejsza prezentacja stanowiska USA – co w końcu zmaterializowało się w postaci rozmowy z Johnem Boltonem. No ale mniejsza, istotą anegdotki jest moja psychologiczna reakcja w tej sytuacji. Nie robiłem wszak nic złego, pełniłem swoje obowiązki zawodowe, a jednak wobec wagi sprawy, o której przyszedł rozmawiać mój szef, napierniczanie do zombiaków wydało mi się jakieś dziwne niestosowne.
Na szczęście Adam jak zwykle był tak zaaferowany tematem, że nie zwrócił uwagi na to, że trzymam w ręce plastikowy pistolet. Dyskretnie ukryłem spluwę za plecami, niczym uczeń papierosa i podjąłem rozmowę na Bardzo Poważny Temat.

Wsadzili? Wypuścili?

Weekend spędziłem w towarzystwie najszczęśliwszych ludzi w Polsce – mentalnie odciętych od otoczenia uczestników konwentu miłośników fantastyki Polcon 2007. Od czwartku do niedzieli wieczorem moim głównym źródłem wiedzy o wydarzeniach politycznych były okazjonalne komentarze na blogu o tym, że kogoś aresztowali i że coś będą symulować komputerowo (w00t?) – plus to co wyłapałem z TOK FM jadąc na miejsce konwentu i z powrotem. Mam wrażenie, że już wypuścili tych co to ich z takim hukiem zatrzymali (w000t???). Łotewa. Jutro przeczytam w gazetach o tym, co się działo, ale na razie nic o tym nie wiem – i bardzo mi z tym dobrze.
Te kilka dni, podczas których docierały do mnie tylko strzępki jakiejś politycznej rozpierdziuchy, przypomniały mi jeszcze raz, jak bardzo brzydzę się polskimi politykami. Oczywiście przede wszystkim kaczystami, bo nikt nie wyrządził tyle zła od dobrej dekady. No ale kaczystami gardzę za to, że dopuścili do żłoba aferzystów z Samoobrony i skinhedów z Młodzieży Wszechpolskiej. A więc brzydzę się nimi nie tyle dlatego, że widzę jakąś wielką różnicę między Marcinkiewiczem a Rokitą, tylko dlatego, że dali stanowiska rządowe ludziom, którzy na to jeszcze bardziej nie zasługiwali.
No ale dlaczego w ogóle mieli taką możliwośc? Brzydzę się Leszkiem Millerem za to, że samobójcza lojalność, z jaką ten chronił „Olę, Włodka i Zbyszka”, była najlepszym wkładem w kampanię wyborczą PiS. Nad trumną Blidy Miller obiecywał, że zrobi wszystko, by sprawcy jej śmierci ponieśli odpowiedzialność – chyba najprościej byłoby mu zacząć od wymierzenia sobie paru siarczystych ciosów przed lustrem.
Oczywiście, Miller ma okoliczność łagodzącą – myślał, że po nim władzę obejmie Platforma. Skąd mógł wiedzieć, że jej przywódcy wykażą się tak samobójczą głupotą, startując w wyborach pod hasłem „nasi przyjaciele z PiS”? Czy to się w ogóle zdarzyło w dziejach 3RP, że jakaś partia szła do wyborów zachwalając inną partię?
Jutro się dowiem, co ta banda kretynów wyprawiała przez weekend, na razie mi do tego jednak nieśpieszno.

Palestyna


Po blogonotce zatytułowanej „Izraelici” czas na notkę zatytułowaną „Palestyna”. Następną odpowiedzią na pytanie „po co dziennikarzom blogi” jest bowiem odpowiedź „by się uwolnić od tyranii pretekstu aktualnościowego”. Nie ma siły, żebym napisał na papier o komiksie, o którym po prostu mam ochotę napisać – musi być jakiś pretekst, że autor właśnie umarł albo że się ukazał polski przekład.
Tymczasem Joe Sacco ma się dobrze, jego „Palestyna” się w Polsce raczej nie ukaże, a w Usiech się ukazała w 1993, więc nie ma żadnego aktualnościowego pretekstu. Co robić? Opisać na blogu. Co niniejszym czynię.
Komiks jest zapisem podróży odbytej przez Sacco podczas pierwszej Intifady do okupowanej Palestyny. Sacco odwalił kawał solidnej reporterskiej roboty, był świadkiem aktów przemocy, zarejestrował relacje niezliczonych świadków.
Reportaż jest gatunkiem dziennikarskim, do którego odnoszę się z ogromną nieufnością – zwłaszcza gdy reporter udaje obiektywnego narratora i nadużywa strony biernej trzeciej osoby. Gdy reporter pisze „ludzie boją się wychodzić z domu”, zawsze mam ochotę zapytać „a skąd to wiesz, koleś?”. Wolę reportaże pisane w pierwszej osobie – powiedzmy, „Stara Bryzdulowa mówi mi, że się boi wychodzić z domu”.
Niezwykłość komiksoreportażu Sacco polega na tym, że pokazuje Palestynę właśnie w trzeciej osobie – rysuje samego siebie wśród swoich rozmówców. Gdy sam odsuwa się w bok, i tak jest obecny w komentarzach, jak „nie radziłbym” na załączonym obrazku – gdzie indziej zaś rzuca urocze onelinery takie jak np. „hoo boy, I’m in the Middle East!”, towarzyszący rysunkowi Araba podniecającego się okrzykiem „SMASH THE ISRAEL!”.
Sacco nie ukrywa też swojego światopoglądu (używa określeń typu „mam świra na punkcie praw człowieka”) ani nawet osobistych powodów, dla których może mieć skrzywiony punkt widzenia (kiedyś romansował z arabską studentką, ale romans urwała nagła sprzeczka o politykę – próbował jej wytłumaczyć, dlaczego dla zachodnich mediów śmierć jednego turysty z „Achille Lauro” była ważniejsza od śmierci tysięcy palestyńskich dzieci).
Przez to, że Sacco nie ukrywa siebie przed czytelnikiem – widzimy go, jak z bagażem swoich doświadczeń, swojego światopoglądu i swojego „okcydentalnego” podejścia do polityki, jego relacja budzi więcej zaufania – nawet ludzie z innym podejściem i innymi poglądami mogą sobie nałożyć odpowiednie filtry. Niebagatelne znaczenie ma też to, że ten komiks to chyba najpoważniejsza prezentacja palestyńskiego punktu widzenia w świecie zachodniej popkultury, w której Arabowie występują najczęściej w roli anonimowych zbrodniarzy, którym nawet nie wiadomo o co chodzi, bo kto by tam rozumiał ich barbarzyńskie „derka derka muhammad jihad”.

Izraelici (aka NP40)

W tych rzadkich chwilach, w których jestem w dobrym nastroju, chce mi się układać plejlisty o pozytywnych wibracjach. Że deszcz już przestał padać i będzie piękny słoneczny dzień i tak dalej. Nie wiem czy wszyscy tak mają czy tylko ja jestem taki dziwny, ale jak mam doła, to nienawidzę optymistycznej muzyki – zamiast mnie podnieść na duchu, budzi we mnie ponuro sarkastyczne odruchy, dopowiadam od razu złośliwe puenty (w stylu „będzie piękny słoneczny dzień i klima pierdyknie”). Jak mi jest ponuro, tylko ponura muzyka może mnie pocieszyć.
Zdaje się, że z moim wypadkiem przeszedłem już z fazy gniewu i depresji do akceptacji, bo myśl o słuchaniu optymistycznej muzyki nie wywołuje u mnie już aż takiego totalnego pawia, jak – powiedzmy – tydzień temu. Z gracją godną ciężkiego przypadku choroby dwubiegunowej po dołującej blogonotce o Radiohead przeskoczę więc od razu do numeru jeden na mojej pozytywnej plejliście – „Izraelitów” Desmonda Dekkera.
Piosenka jest bardzo stara – ma tyle lat co ja – i była pierwszym międzynarodowym przebojem reggae. Jeśli dobrze rozumiem, jej tekst jest raczej mało wesoły – podmiot liryczny opłakuje swoją niską pozycję społeczną tudzież związany z nią rozpad rodziny.
Skąd te smęty? Nagrywając „Ob-La-Di, Ob-La-Da” Beatlesi chcieli zaflirtować z muzyką reggae i nawet imię jednego z bohaterów piosenki jest hołdem dla Dekkera. I co spieprzyli? Ano właśnie, tekst „Ob-La-Di, Ob-La-Da” jest do wyrzygu optymistyczny. Tymczasem piosenka reggae nie powinno opowiadać wesołych historyjek, powinna być pocieszycielką strapionych. Może dlatego właśnie ta muzyka jest mnie w stanie ładować pozytywną energią – nikt tu nie udaje, że życie jest piękne, bo szilowsjujeeejeeejeee, więc nie odpalają mi się mechanizmy obronne, po prostu leniwie kołyszę się na kulach do taktu i zapominam o troskach.
Zadajmy jednak najważniejsze pytanie: skąd tytuł? W kulturze rastafari, jeśli dobrze to rozumiem, Żydzi nie są przedstawiani ani jako źródło wszechpotężnego spisku rządzącego światem ani jako wieczne ofiary prześladowań, tylko jako metafora ludu wziętego do niewoli przez Babilon. W tekście tej piosenki „poor me, Israelite” należy więc rozumieć mniej więcej jako „o ja biedny człowiek pracy ciężko zasuwający na kieliszek chleba”. O ile dobrze rozumiem stereotyp tradycyjnego antysemityzmu alla Polacca, rola Izraelity jest dokładnie odwrotna – to on jest tym wyzyskiwaczem, na którego zasuwa „poor me, Polish salary man”. Wynika z tego, że kultura reggae to kultura antypolska, nie sensie „wroga Polsce” ale w takim sensie, w jakim pozyton jest antyelektronem. Gdyby Desmond Dekker spotkał ojca Rydzyka, obaj by zniknęli pozostawiając tylko kawał kwanta.

Lub czasopisma

Lustracja dziennikarzy, pamiętacie taki temat? Kaczystowscy prawni analfabeci napisali groteskowy projekt ustawy odwołujący się do definicji dziennikarza pochodzącej z prawa prasowego z 1984. Innymi słowy, z ustroju, w którym mogło w ogóle istnieć coś takiego jak „zakaz pracy w zawodzie dziennikarza”, o czym dzisiaj taki poseł Mularczyk może już tylko fantazjować w bezsenne noce.
Inteligentni ludzie dostrzegali wszystkie wynikające z tego absurdy. Kaczyści natomiast bronili ustawy twierdząc, że „dziennikarz to zawód zaufania publicznego” (czym oczywiście tylko dowodzili swojego analfabetyzmu – bo nie jest, w odróżnieniu od np. weterynarza).
Uczestniczyłem w różnych dysputach na ten temat, na blogu swoim i cudzych, a moje oświadczenie lustracyjne wstrząsnęło nawet światem ufologii. Cały czas zwracałem uwagę na to, że definicja dziennikarza z 1984 jest bardzo szeroka i w dzisiejszym świecie obejmuje ją nawet bloger czy blogokomentator (co kaczyści uparcie kwestionowali).
Kontrowersyjne orzeczenie Sądu Najwyższego potwierdza moją interpretację. Zobaczcie co to jest prasa w rozumieniu tej ustawy: „publikacje periodyczne, które nie tworzą zamkniętej, jednorodnej całości, ukazujące się nie rzadziej niż raz do roku, opatrzone stałym tytułem albo nazwą (…) prasą są także wszelkie istniejące i powstające w wyniku postępu technicznego środki masowego przekazywania”. Jak w mordę strzelił, dotyczy to także blogów. Sąd Najwyższy nie mógł tego po prostu inaczej zinterpretować, bo sąd się kieruje prawem a nie zdrowym rozsądkiem – a ustawę z 1984 roku pisali ideowi pobratymcy kaczystów i mieli wolność słowa w tej samej części ciała co poseł Arkadiusz Mularczyk.
Szkoda, że Mularczyk aż tak bardzo się skompromitował – gdyby jego projektu nie zmasakrował Trybunał Konstytucyjny, w świetle orzeczenia Sądu Najwyższego nagle okazałoby się, że lustracji muszą się poddać wszyscy blogerzy. W tym oczywiście całe stowarzyszenie anonimowych kaczystów. Ale byłyby jaja!
Morał: Kaczyści, świat byłby zabawniejszy, gdybyście mieli odrobinę więcej inteligencji.

Moralna panika

Niniejsza notka będzie kolejnym aktem zachwaszczania przez mój blog polszczyczny brzydkimi anglicyzmami. No ale co ja poradzę, że nie dorobiliśmy się polskiego odpowiednika angielskiego terminu „moral panic”, chociaż już mamy zjawiska, do których ten termin pasuje.
Wymyślił go angielski socjolog Stanley Cohen w roku 1972, analizując reakcje mediów na zapomniane dziś młodzieżowe subkultury modsów i rockersów. Dziś trudno powstrzymać ironiczny uśmiech gdy się czyta, jak angielska prasa panikowała przed zbrodniczą subkulturą młodych ludzi jeżdżących skuterami i słuchających hałaśliwej, agresywnej, wyuzdanej muzyki Cliffa Richarda. I to jest tak naprawdę najlepsze antidotum na atak moralnej paniki – pomyśl, jak będą z ciebie polewać za dwadzieścia lat.
Według Cohena, moralna panika ma trzy fazy. Pierwszą jest jakiś nius podchwycony przez media, bo brzmi sensacyjnie. Dajmy na to – „nastolatka popełniła samobójstwo bo ją prześladowali rówieśnicy”.
Potem zaczyna się faza spirali wzmocnienia. Wiadomości, które dotąd nie przedostałyby się do mediów, bo są za mało sensacyjne, teraz podpadają pod modny temat, więc dostają hedlajny (pamiętacie jak nagle zaroiło się od depesz typu „nastolatek PRÓBOWAŁ popełnić samobójstwo”?). W efekcie nagle mamy wrażenie, że faktycznie, oto zaczęła się jakaś wielka fala nastoletniej przestępczości.
Trzecia jest faza kontroli społecznej. Rząd organizuje konferencję prasową i mówi, że tak dalej być nie może. Parlament uchwala specustawę. Sędzia orzeka rozstrzelanie przez powieszenie. Społeczeństwo oddycha z ulgą i traci zainteresowanie tematem, media rzucają się więc na – powiedzmy – Pijanych Kierowców Niesprawnych Autokarów. Teraz już cała klasa nastolatek może popełnić zbiorowe samospalenie i pies z kulawą nogą się nie zainteresuje, sooo last century, no chyba że w autokarze.
Już po opisaniu tego zjawiska przez Cohena, medioznawcy zauważyli przypadki typowej moralnej paniki pochodzące z zamierzchłych epok. Wynalazkom takim jak telefon czy automobil towarzyszyło straszenie strasznymi skutkami tego, że ludzie się przestaną spotykać, bo będą telefonować a kobiety będą świadczyć automobilistom erotyczne przysługi za przejażdżkę.
Jak napisałem na początku, właśnie świadomość tej historycznej perspektywy potrafi nabrać odpowiedniego dystansu do współczesnych przykładów moralnej paniki – że Nauczycielom Zakładają Kosze Na Głowę, Pełne Przemocy Gry Komputerowe Deprawują Młodzież a Nastoletnie Dziewczęta W Centrach Handlowych Gotowe Są Oddać Się Za Piwo.

Zwyczajny kaczyzm

Znowu Leniuch się będzie podniecał, że bronię reżimu, ale nic na to nie poradzę, skręca mnie gdy słyszę teksty typu „podsłuchiwanie legalnej opozycji to praktyka rodem z totalitaryzmu”. W ustroju totalitarnym z definicji nie może być legalnej opozycji. Właściwym słowem jest „autorytaryzm” i tu się już robi ciekawiej.
Autorytaryzm to ustrój, w którym obywatele podporządkowani są państwu a nie państwo obywatelom. Nie ma „power of the people for the people by the people”, jest pała w służbie dyktatorissimusa. Może istnieć legalna opozycja, mogą się odbywać wolne wybory samorządowe czy nawet parlamentarne – pod warunkiem, że obóz władzy kontroluje kluczowe resorty.
Tym co odróżnia demokrację od autorytaryzmu nie są wybory tylko gwarancje chroniące swobody obywatelskie przed nadużyciem ze strony władzy. To tych gwarancji – a nie wyborów – brakuje za naszą wschodnią granicą czy w różnych autorytarnych reżimach Ameryki Łacińskiej.
Dochodzimy w ten sposób do kluczowego dla mnie pytania o demokrację w Polsce. Uważam, że jest znacznie młodsza niż się to na ogół podaje. Najwcześniejszą datą, jaką mogę zaakceptować, jest przyjęcie demokratycznej konstytucji w 1997 roku, chociaż tak naprawdę o gwarancjach swobód obywatelskich można mówić dopiero od naszego wejścia do Unii.
W latach 1989-1991 panował u nas autorytaryzm w ścisłym znaczeniu. Nie mieliśmy parlamentu wybranego w wolnych wyborach, mieliśmy za to prezydenta o dyktatorskich zapędach, który z pełnym cynizmem wykorzystywał słabość parlamentu i instytucji kontrolnych (skażonych „postkomunistycznością”). Nie on jeden. Okres trzecioerpowego autorytaryzmu to okres radośnie beztroskiego „juma juma hej”, w którym tworzą się fortuny późniejszych oligarchów Trzeciej RP.
Gdy mówią o tym Kaczyńscy to jest to banalny manewr „łapaj złodzieja”, byli w to bowiem umoczeni tak samo jak cała ówczesna elita władzy – czy postsolidarnościowa czy postkomunistyczna, i tak była przede wszystkim protooligarchiczna.
Likwidacja koncernu RSW – w ramach której Kaczyńscy zajumali „Express Wieczorny” – była aktem budowania oligarchii, rozdawano w niej bowiem po uważaniu gazety tandemom „szemrany biznesmen plus zaprzyjaźniona z nim partia” (wtedy nazywano to „inwestorem z poparciem społecznym”, dzisiaj nazywamy to korupcyjnym stykiem biznesu i polityki). Zajumane gazety w większości szybko zarżnięto, bo tandemy „biznesmen plus partia” robiły najlepsze interesy na nieruchomościach przechwyconych razem z gazetami.
Kaczyńscy nie tylko aktywnie uczestniczyli w tworzeniu oligarchii 3RP ale także odpowiadają za największe zagrożenie dla demokracji w 3RP w jej osiemnastoletnich dziejach – prezydenturę Lecha Wałęsy. Gdy teraz budują oligarchię obsadzając „swoimi” biznesmenami spółki skarbu państwa to nie jest w sumie żadna nowina – niczym innym nie zajmowali się od zarania 3RP. Chwilami mieli tylko przy tym mniej szczęścia od innych, teraz to się odwróciło, ale pewnie potem znowu się odwróci…