Łotergejt Kaczmarka

Wkurza mnie pojawiające się w komentarzach do rewelacji Kaczmarka słowo „Watergate”. Zdaniem prawicowych publicystów afera ta polegała na „podsłuchiwaniu obywateli USA”. To tak jakby powiedzieć, że afera Rywina polegała na spacerowaniu po tarasach Agory.
Nawet gdyby wszystko co powiedział Kaczmarek było prawdą, to ciągle bylibyśmy daleko od Watergate. Istotą tej afery nie było podsłuchiwanie tylko to, że prezydent zatrudniał ekipę bandziorów, dokonujących włamań, kradzieży, prania brudnych pieniędzy. Ponadto także podsłuchiwaniem, ale to tylko jeden z zarzutów, wcale nie najcięższy.
Z rewelacji Kaczmarka nie wyłania się póki co aż tak przerażający obraz (rzecz jasna, w miarę agonii reżimu przerażenie może się zwiększyć lub zmniejszyć). Co innego traktować służby specjalne jak prywatny folwark (a niezależnie od prawdziwości zeznań Kaczmarka, nie mam wątpliwości co do tego, że minister Ziobro je tak traktuje), a co innego utrzymywać własny gang działający już poza tymi służbami.
Gdy 17 czerwca 1972 roku ochroniarz kompleksu Watergate przyłapał pięciu kolesi na włamaniu do siedziby sztabu wyborczego partii demokratycznej, kolesie byli już niemalże weteranami w tej robocie. Rok wcześniej Nixon powołał grupę, której nadano nieformalne miano „hydraulików”. Jej pierwszym zadaniem było włamanie do biura psychoanalityka, z którego usług korzystał Daniel Ellsberg, analityk RAND Corporation, który przekazał prasie materiały pokazujące skrywaną prawdę o wojnie w Wietnamie. Notatki psychoanalityka miały pomóc w skompromitowaniu Ellsberga.
Notatek nie odnaleziono, ale hydraulicy działali dalej. Poczucie bezkarności sprawiło, że przestali dbać o elementarne środki bezpieczeństwa – stąd wpadka w Watergate. W procesie szybko wyszło na jaw, że nie byli to zwykli włamywacze, a ślady w oczywisty sposób prowadziły do Białego Domu. Senat powołał specjalną komisję śledczą.
Nixon zrozumiał wtedy, że sprawy nie da się już zatuszować – rzucał sądom na pożarcie kolejnych członków swojego gabinetu, wciąż jeszcze licząc na to, że uda mu się wykręcić sianem w stylu „ja nic o tym nie wiedziałem, to nadgorliwość moich współpracowników”. To akurat była sytuacja podobna do tej z Kaczmarkiem – przed komisją zeznawał bliski współpracownik prezydenta, który do niedawna był filarem rewolucji moralnej, a nagle od wczoraj się okazało, że prezydent zakończył znajomość z tym panem. I oczywiście Nixon wciąż sięgał po ten argument – czy można wierzyć zeznaniom kogoś umoczonego w takie afery.
Gwoździem do trumny Nixona okazało się urządzenie nagrywające rozmowy prowadzone w Gabinecie Oralnym. Gdy komisja dowiedziała się o istnieniu urządzenia, zażądała taśm z nagraniami mogącymi wykazać winę lub niewinność prezydenta. Zażądał ich też prokuratur Archibald Cox prowadzący dochodzenie w tej sprawie. Nixon wezwał swojego prokuratora generalnego i kazał mu wyrzucić Coxa. Ten odmówił i podał się do dymisji. Nixon polecił to samo jego następcy, który też odmówił i podał się do dymisji. Schodząc niżej po hierarchii Departamentu Sprawiedliwości Nixon doszedł w końcu do urzędnika, który wyrzucił prokuratora i mianował jego następcę (nazwiskiem Jaworski). Ten jednak znowu zażądał taśm, a ich wydania nakazał sąd. To już był koniec Nixona.
Wynikają z tego dla mnie dwa wnioski. Dobry: u nas nie jest tak źle, Kaczyński jeszcze nie wynajmuje bandziorów (a jeśli wynajmuje, to sprytniejszych niż Nixon, bo nie dają się złapać). I… trochę mniej dobry. Choć prokuratura pośrednio podlega prezydentowi, Nixon nie był w stanie zastopować dochodzenia przeciwko sobie. Czy polscy prokuratorzy od tylu lat zarządzani przez kreatury takie jak Ziobro i Kaczmarek, jeszcze potrafią zachować niezależność tak jak Cox i Jaworski? Bardzo, bardzo chciałbym w to wierzyć.

Słucham, kultura?

Na odwieczne pytanie „po co dziennikarzom blogi?” moją ulubioną odpowiedzią jest „cmentarzysko zarzuconych pomysłów”. Pomysły, jeśli im się nie urządzi należytego pogrzebu, potem jęczą w kominach. Dopadło mnie ostatnio widmo mojego pomysłu sprzed lat – napisania sitcomu o dziale kultury dużej gazety codziennej.
Jak widać po jednej z postaci, pomysł naszedł mnie jeszcze w zamierzchłych czasach, w których pracował u nas Robert Leszczyński. Prawdziwy pierwowzór mają też dwie inne postacie – Wieczny Stażysta, który od stuleci czeka na swój wymarzony etat, ale redakcja go zwodzi (pierwowzór tej postaci w końcu doczekał się etatu w „Dzienniku”). Z krwi i kości jest też Wszechwiedząca Sekretarka, która przeżyła pięciu kierowników i sześć przeprowadzek. Reszta to już kreacje mojej wyobraźni, obdarzone różnymi moimi cechami takimi jak niechęć do piłki nożnej czy ataki panicznego lęku.
Pomysł oczywiście od początku był bez sensu w sensie komercyjnym, bo jaka telewizja miałaby to w Polsce emitować, jaki widz miałby to oglądać, a przede wszystkim – co można by mu w przerwach reklamować? Napisałem jednak dla własnej rozrywki tritment „pilotowego” odcinka – a teraz sprawię mu godny pogrzeb wrzucając go do ściągnięcia dla zainteresowanych (chociaż opublikowałem go za darmo, pozostaje moim oryginalnym dziełem chronionym prawem autorskim).
Niezainteresowanym proponuję dla zagajenia wątek z cyklu psychozabawy z forum dla nastolatek – gdyby wasze życie było serialem, to jakiego typu? Mój pomysł na serial wziął się trochę z projekcji – chciałbym, żeby moje życie było sitcomem, ale oczywiście jest beznadziejnie nudną telenowelą. Wytknął mi to pewien dziennikarz z BBC, któremu pomagałem kiedyś robić korespondencję o serialu „Klan”. Przetłumaczyłem mu topornie tekst piosenki boskiego Rycha („Live is a soap opera, the one you never have enough of…”). Pilnie notował a gdy go odwoziłem do hotelu, spojrzał na trzy foteliki na moim tylnym siedzeniu i powiedział „Your life definitely is a soap opera!”.
Śmiech z taśmy się nie rozległ, więc jednak nie był to sitcom 🙁

Now Playing (39)

Dzisiejsza notka będzie trochę emo, ale jak na człowieka bez kolana i tak się mało nad sobą użalam. Mam Ci ja zakazaną listę piosenek, których zabroniłem sobie słuchać za kierownicą, bo wprawiają mnie w dość specyficzny nastrój… w którym nie powinno się prowadzić, mówiąc eufemistycznie. „Blow Out” Radioheada to typowa pozycja z tej listy.
Tekst piosenki jest piękny i prosty jak przystało na wczesny okres grupy (nie żebym nie lubił ich nowych nagrań, ale słowo „prosty” do nich nie pasuje). Pozwolę go tu sobie jednak pominąć, bo czynnikiem wprowadzającym mnie w niezdrowy odlot jest kończące piosenkę… no właśnie, jak to nazwać.
Powiedziałbym, że jest to jednak solo gitarowe, bo choćby tradycyjna kompozycja utworu rockowego nakazuje wykonanie w tym momencie solówki. Dźwięk gitary nawet tu dominuje. Tylko że zamiast błyskawicznej palcówki w stylu Hendriksa mamy kakofonię przesterowanych instrumentów, samo solo zaś brzmi jakby było wykonywane monetą po gryfie.
Na pierwszy plan wysuwa się więc sekcja rytmiczna, odsłania się nam ukryty przez większą część utworu basowo-perkusyjny szkielet utworu. I to jest właśnie chyba najbardziej dołujące. Żelazna logika rytmu staje się metaforą różnych życiowych nieuchronności (każdy tu sobie dopisuje własne) oraz pozornego cyklu ludzkiej egzystencji – teoretycznie po każdej nocy nadchodzi dzień, a perkusista po każdym „bum” robi „cyk cyk”, ale przecież to wszystko bujda, każdego z nas czeka ta noc, po której nie będzie żadnego dnia. A piosenkę czeka bum, po którym nie będzie już cykcyka.
Z tego samego powodu na liście utworów zakazanych w samochodzie mam też bardzo rytmiczne kawałki Prodigy i Chemical Brothers. Jak się kiedyś zasłuchałem w „Narayanie” to ręka boska, że droga była pusta. Bez sensu, że sprawdzają poziom alkoholu a nie sprawdzają odtwarzanej plejlisty…

Lewicowi psychole

Gdy piszę na blogu o „prawicowych psycholach”, co jakiś czas pojawia się pytanie o lewicowych psycholi. Szanuję ludzką potrzebę symetrii – sam w imię zachowania symetrii postulowałem niedawno istnienie piłkarza Rinaldinho – dlatego wreszcie na te pytania odpowiem, przy okazji książki Nicka Cohena „What’s Left” (która też już się tu w komentarzach przewijała).
Ta książka to paszkwil na lewicowych psycholi napisany przez centrolewicowego publicystę. To oczywiście książka a nie blog, więc nie padają tam tak ostre określenia, ale zwał jak zwał, opisuje ludzi tak bardzo zaślepionych ideologicznie, że już odciętych od rzeczywistości.
Rzeczywistość to rzecz jasna konstrukt społeczny, ale mimo to widzę różnicę między – dajmy na to – rozsądnym wysuwaniem wątpliwości co do rzetelności raportu komisji 9/11 albo co do roli niemieckiej żandarmerii w Jedwabnem, a kompletnie oszołomskimi teoriami typu „w Pentagon nie uderzył samolot” czy też „zbrodni w Jedwabnem nie dokonali Polacy”.
Dominującym tematem „What’s Left” jest polemika z lewicowymi oszołomami w Wielkiej Brytanii, negującymi zbrodniczość reżimu Saddama. Rzeczywiście, w szerokim świecie są i tacy wariaci, w końcu nawet w głupkowatym filmie Michala Moore’a „Fahrenheit 9/11” znalazły się jakieś idylliczne scenki irackiej prosperity.
W świecie lewicowego oszołoma Unia Europejska i USA odpowiadają za wszelkie zło na świecie. Każdy ich wróg automatycznie staje się „good guy”, choćby były to tak odrażające kreatury jak Miloszewicz, Saddam czy Kadafi. Wobec straszliwych zbrodni dokonywanych przez tak zwany cywilizowany świat, drobiazgiem są Gułag i Holocaust (dlatego w myśl hasła „oszołomy wszystkich oddziałów, łączcie się”, psychol lewicowy – zaangażowany w negowanie zbrodni Stalina – z sympatią będzie się wypowiadać o psycholu prawicowym, negującym zbrodnie Hitlera).
Polska specyfika polega na tym, że psycholi tego typu przyciąga u nas niemal wyłącznie prawica. Zaznaczam „niemal”, bo zdarzyło mi się spotkać np. negacjonistę gułagowego, ale to tylko dlatego, że w młodości zdarzało mi się widzieć zebrania w które wy ludzie byście nie uwierzyli. Nawet ja nie znam jednak żadnego hardkorowo oszołomskiego polskiego bloga lewicowego – takiego z wychwalaniem Saddama i Miloszewicza. W efekcie nawet psychole zaznaczający, że mają „lewicową wrażliwość” w końcu i tak lądują u nas gdzieś między PiS a LPR. Co już nie jest moim zmartwieniem.

Chwała Kościołowi

„Now, is this a tasty beverage or is this a tasty beverage?” – pyta Quentin Tarantino w swoim najnowszym filmie, serwując swoim bohaterom zieloną Chartreuse w roli cameo, barmana Warrena. To jeszcze jeden fetysz, który mnie łączy z boskim Quentinem – jakiś czas temu do swoich usenetowych sygnaturek dorzuciłem cytat z Sakiego, „Gadajcie ile chcecie o upadku chrześcijaństwa, religia, która wynalazła Chartreuse, nie może zginąć”.
Wrzuciłem sobie tę sygnaturkę po prostu jako wielbiciel tego trunku. Od lat poluję na niego na całym świecie – niestety, nie lubią go lotniskowe duty free, nie było go też w Polsce, zdarzało mi się z desperacji kupować po paskarskiej cenie w tym niesamowitym sklepie na Old Compton Street, w którym mają Wszystko Ale To Absolutnie Wszystko. Od pewnego czasu Chartreuse jest na szczęście dostępna w regularnej sprzedaży w pewnym sklepie Łomiankach, jam to zresztą nie chwaląc się spowodował najskuteczniejszą znaną mi metodą na zmienianie świata na lepsze, czyli Upierdliwym Mendzeniem.
Dopiero film Tarantino uświadomił mi jednak ile mądrości jest w słowach Sakiego. Czy jakakolwiek inna religia świata wytworzyła tyle dobrych alkoholi? Sam się robię zaprzysięgłym wrogiem ateizmu czytając, jakie problemy zacni bracia kartuzi mieli z masońsko-ateistycznymi rządami francuskiej Republiki, usiłującymi powstrzymać ich przed produkcją Chartreuse w imię swej haniebnej antyreligijnej obsesji.
Na kartuzach sprawa się oczywiście nie kończy. Nie ma mowy o porządnej balandze sylwestrowej bez wynalazku siedemnastowiecznego benedyktyna, Dom Pierre Perignona. Przyda się na niej, oj przyda, napój po raz pierwszy opisany w dwunastym stuleciu przez błogosławioną Hildegardę z Bingen – też benedyktynkę.
Wprawdzie odkrycie al-koholu, tak jak al-gebrę, al-gorytmy i niezbędny do otrzymania al-koholu al-embik zawdzięczamy światu islamu, produkowali go tam świeccy al-chemicy. Za to w naszej cywilizacji ich odkrycia opisywali duchowni, jak franciszkanin Raimundus Lullus, który zaprojektował machinę służącą nawracaniu muzułmanów na chrześcijaństwo – na każdy argument niewierzącego machina miała dostarczać al-gorytmiczny kontrargument (śmichy-chichy, ale prace Lulla naprawdę zainspirowały kilka stuleci później Boole’a i Leibniza do projektowania machin algorytmizujących liczenie). Pracując nad ową machiną Lullus raczył się napojem destylowanym przez arabskich al-chemików, który trafnie nazwał „ostatecznym pocieszeniem ciała ludzkiego”.
Jeśli spojrzeć w knajpie do karty drinków i usunąć wszystko, co zawdzięczamy odzianym w habity i sutanny ludziom Kościoła – nastąpi apokalipsa. Znikną wszystkie destylaty. Piwo straci chmielową goryczkę i stanie się z powrotem zawiesistym zajzajerem jakim raczyli się jeszcze Sumerowie (trzeba było go pić przez rurkę, żeby się nie zakrztusić syfami). Wino też straci większość szlachetnych odmian i zrobi się jakimś kwaśnym syfem, który Grecy rozcienczali wodą. Delusion my ass, Richard Dawkins, Christians got the proof (up to 110 proof, actually!).

Maybach Maleszki

Pomysł reportażu o Maleszce jest świetny i aż się dziwię, że dopiero teraz ktoś na to wpadł. Aczkolwiek najlepszym komentarzem do sprawy Maleszki, jaki kiedykolwiek przeczytałem, był wpis Barta na blogu Olgierda Rudaka z 27 sierpnia 2006. Przeszedł niestety kompletnie bez echa, nawet gospodarz bloga nie zaszczycił Barta odpowiedzią, może dlatego, że gdy o tym rozmawiać poważnie, bez fantazji rojących się w chorych umysłach, nagle ten temat przestaje być taki prosty dla lustratorów.
Próbki chorych fantazji obficie zarzuca nam tu Leniuch – w jego umyśle Maleszka zawsze jest „hojnie wynagradzany”, jest także „członkiem kierownictwa redakcji” oraz „nauczycielem agorowej młodzieży”. Z fantazji wyłania się obraz Maleszki pławiącego się w luksusie, dzierżącego niebywale atrakcyjny etat (aczkolwiek w firmie tak staroświeckiej, że po wypłatę trzeba stać w kolejce pod „okienkiem kasowym”, z niejasnych przyczyn Leniuch bardzo lubi fantazjować o tych okienkach). Kto zna prawdę, ten tylko się uśmiechnie ironicznie.
Teraz prawdę zna już też Luiza Zalewska. Przypuszczam, że chciała napisać inny tekst – jej pamiętne emo z okresu wywalania Wildsteina z „Rzeczpospolitej” sugeruje, że to autorka daleka od lustracyjnego abolicjonizmu. No ale wyszedł jej tekst, który – jak widać choćby po forum „Dziennika” czy po Psychiatryku24 – dla prawicowej psycholii jest zbyt ugodowy. Przebija z niego jakiś cień – horrendum – współczucia dla drania.
Nie mogło być inaczej. Łatwo jest strugać bezkompromisowego lustratora, domagającego się bezrobocia dla Maleszki, kiedy się fantazjuje o jego maybachu. Trudniej to powtórzyć gdy się z nim zetknie w realu i zastanowi się nad jego sytuacją.
To bezsporne, że Maleszka dokonał wiele zła. Ale sam siebie przecież strasznie za to ukarał – nie umiem sobie wyobrazić, jak ja bym zniósł takie oczekiwanie latami „aż kupka walnie w wentylator”, jak to plastycznie opisał Bart. To jest piekielnie zdolny i wykształcony człowiek, przed którym świat stałby otworem, gdyby nie brzemienny w skutki błąd młodości. Krzywdził innych ale straszliwie też skrzywdził samego siebie. Dziś to strzęp człowieka, co zdaje się dostrzegać nawet Luiza Zalewska. Ciekawe, czy po tym co zobaczyła, jeszcze ciągle chciałaby go wywalić na bruk?

Płyńcie łzy moje, rzekł policjant

Często zdarza wam się po odkryciu jakiegoś nowego ciekawego bloga przekopać się przez jego archiwum, by nie stracić pomysłów, jakie autor miał np. rok temu? Mi w sumie dość rzadko, ale kiedyś kompletnie połknął mnie blog niejakiego Palmera Eldritcha. To zresztą nieuchronne bo blog ładuje się jako jedna tasiemcowa strona ale hej, jego pierwszy wpis dotyczy roli kobiecych piersi w prozie Philipa K. Dicka (Dick/Tit Theory).
Ubóstwiam Dicka za to, że bardzo trafnie wyobraził sobie ustrój XXI wieku. Klasycy science-fiction często zakładali, że kapitalizm zastąpi jakaś alternatywa, że przypomnę quasi-komunizm „Star Treka”. No bo jak to tak, ludzkość zacznie kolonizować inne planety a na Ziemi ludzie dalej będą umierać na pospolite choroby bo ich nie będzie stać na lekarza?
Dick był przekonany, że odpowiedź jest twierdząca. Kapitalizm przetrwa i stanie się jeszcze bardziej upiorny – że przypomnę „Ubika”, w którym wszystko jest objęte tym, co dzisiaj nazywamy DRM (nie kupujesz drzwi jako swojej własności, kupujesz prawo do przechodzenia z pokoju do pokoju za każdorazową opłatą; nie masz kaski? tough luck, jesteś uwięziony).
Gdy słyszymy o kryzysie gospodarczym w „Second Life”, gdy musimy udowadniać portalowi, że nie jesteśmy maszyną, gdy uśmiechamy się do jednej z kamer monitorujących miasto – żyjemy w świecie z książek Philipa Dicka. Wspomniany blog zajmuje się mniej więcej tym – wychwytywaniu niusów i blogonotek i przypisywanie jej utworowi Dicka, który pół wieku wcześniej pisał o tym samym.
Gdy myślę o współczesności Dicka, nieuchronnie mam też skojarzenia polityczne – w USA pojawia się dziedziczna dynastia rozpętująca wojny w interesie rodzinnej korporacji a pewnym dziwnym małym krajem, który wszyscy mają tendencję zapominać, rządzi dyktatura dwóch klonów, wspierana przez szaleńców przeżywających na jawie paranoiczne wizje (zalęga im się w domu kumpel z liceum, który po wyeksmitowaniu okazuje się być częścią wszechpotężnego spisku, itd.). Obiecałem sobie jednak, że te skojarzenia ograniczę tylko do jednego akapitu, bo politycznych niusów mamy ostatnio do totalnego wyrzygu.

Znikający kaczyzm

Słynny konkurs od czapy pisałem wieczorem, a rano już Tymochowicz trafnie podsumował psychikę Kaczyńskiego. Sorki – dekompozycja reżimu postępuje w oczach, człowiek wieczorem jeszcze może uważać Pawła Zalewskiego za osobę związaną z reżimem, a rano już się okazuje, że prezessimus zakończył znajomość z tym panem.
Za chwilę – najpóźniej w dzień po decyzji UEFA o odebraniu Polsce Euro 2012 – okaże się, że kaczyzmu w ogóle nikt nie popierał. No może niektórzy akceptowali ogólne idealistyczne hasła prawicy, ale nie mieli nic wspólnego z wypaczeniami przy ich realizacji.
Jestem dość stary by pamiętać czasy rozkładu PRL. Gdy ten się rozkładał, byłem akurat człowiekiem młodym i dociekliwym i naprawdę chciałem ZROZUMIEĆ, kto personalnie odpowiada za to, że w sklepach nie było Nutelli. Otóż okazało się, że nikt.
Indagowani przeze mnie członkowie PZPR w latach 80. zwykle odżegnywali się od wszelkiego socjalizmu czy marksizmu, nie mówiąc już o komunizmie. Jako „komunistów” czy „marksistów” określali siebie tylko ekscentryczni staruszkowie czekający na emeryturę w różnych ośrodkach akademickich lub ich nie mniej ekscentryczni studenci (i studentki! za moich czasów najpiękniejsze towarzyszki były w Nurcie Lewicy Rewolucyjnej).
Niekomunistyczni członkowie PZPR dzielili się z kolei na dwie grupy. Liberałów, którzy weszli do reżimu, żeby go cywilizować (to im zawdzięczaliśmy to, że przynajmniej keczup był, bo mogli go produkować prywaciarze). Oraz czystych oportunistów, którzy weszli do reżimu po prostu żeby nie zabrakło w nim fachowców (ktoś tę „gierkówkę” do Katowic w końcu wybudował, nawet największy wróg reżimu temu nie zaprzeczy).
Przewiduję, że rozpad kaczyzmu będzie wyglądał podobnie. Nikt nie będzie się poczuwał do odpowiedzialności za dwa (w porywach do czterech) lata ośmieszania Polski na świecie, za wstrzymanie na dwa (w porywach do czterech) lata budowy autostrad A2 i A1, za finansowanie z pieniędzy podatników przez dwa (w porywach do czterech) skinhedów z LPR i aferzystów z Samoobrony.
Zostaną oczywiście jacyś ideowi zwolennicy ultramoherowskiego nacjonalpopulizmu, ale będą to już tylko ekscentryczni staruszkowie i ich nie mniej ekscentryczni studenci (i zapewne nawet studentki) skupieni wokół różnych marginalnych Nurtów Prawicy Skleromonarchistycznej. Poza tym będą sieroty po PO-PiS, które w reżimie zajmowały się głównie jego cywilizowaniem (to im zawdzięczamy powstrzymanie prezydenta przed wystawieniem Szwedom rachunku za Potop). Oraz czystych oportunistów, którzy weszli do reżimu po prostu żeby nie zabrakło w nim fachowców (ktoś w końcu ten kawalątek A1 faktycznie zaczął budować, nawet największy wróg reżimu temu nie zaprzeczy).
A najzabawniejsze jest to, że wiele filarów kaczyzmu to peerelowscy sędziowie i prokuratorzy czy po prostu wieloletni członkowie PZPR, więc odegrają tę samą rolę po raz drugi. Czy ze swojego poprzedniego wcielenia jeszcze pamiętają taki zabawny bon mot o tragedii i farsie?

Now Playing (38)

Nową komórkę żem dostał, marki Nokia. Obcując z nią przestałem już uważać interfejs użytkownika w moim Ericssonie za najgorszy z możliwych syfów – interfejs Nokii musiał pisać jakiś die hard Windows fan, niczego tu się nie da zrobić jednym guzikiem, zawsze jeszcze wyskoczy requester „ale czy na pewno nacisnąłeś ten guzik” (kasowanie smsa? trzy klawisze: opcje/usuń/ale czy na pewno chcesz usunąć? ale czy na pewno potwierdziłeś? ale czy potwierdzasz to potwierdzenie?). Klasyczna windowsowa „śmierć od tysiąca szpilek”. No ale mniejsza. Skoro nowa komórka to i nowy dzwonek. Co tu zapuścić z moich ajtjunsów? W Eryku stałym dzwonkiem był temat „Ghost In The Shell” Briana Eno (chociaż okazjonalnie zdarzało mi się wrzucać Kaczyńskiego śpiewającego hymn albo zapewniającego, że go nie przekonają, że białe jest białe).
Na Nokię przebluetoothowałem zaś najstarszy utwór jaki mam w swojej bibliotece – „Pink Elephants On Parade” z filmu „Dumbo”, z 1941 roku (pamiętacie tego szlochającego generała w komedii Spielberga?). Jejku, jakie to jest fajne. Jak to się stało, że animatorzy Disneya przepowiedzieli o dobre ćwierć wieku nadejście sztuki psychodelicznej? Oczywiście, tak teoretycznie to wiem, że było odwrotnie, to sztuka psychodeliczna inspirowała się kreskówkami („with supreme visions of loony tunes”), ale wrażenie jest piorunujące.
Dziś takiego filmu nie można by zrobić – dzisiaj potępiłyby go ciotki przyzwoitki z prawicy (propaganda alkoholu a może i narkotyków!) i z lewicy (niesympatyczne wrony śpiewają z murzyńskim akcentem!). Zabawnie to działa z tą wolnością, jak jakąś zyskamy to od razu kosztem stracenia innej, w filmach dla dorosłych wtedy nie można było pokazać namiętnego pocałunku, za to w filmach dla dzieci można było pokazać paradę różowych słoni.

Niezalezni publicysci

Dzisiejszą notkę poświęcę pewnej drobnej upierdliwości w blogosferze. Kiedyś już wyśmiewałem dziwaczne znaczenie, jakie blogonauci przypisują pojęciu „obiektywny” – dotyczy to głównie oczywiście prawicowych psycholi, dla których „obiektywna gazeta” to „gazeta o takich samych poglądach jak moje”. Zauważyłem, że podobnie traktowane bywa pojęcie „niezależny publicysta”. Gdy pojawi się ono jako wizytówka kogoś wypowiadającego się w telewizji czy jakimś periodyku, często budzi to u prawicowych psycholi komentarze typu „a jaki on tam niezależny, przecież on ma poglądy i to nie takie jak moje”.
W ramach blogowej misji edukacyjnej przypomnijmy więc, że „niezależny publicysta” to po prostu gościu parający się publicystyką jako free lancer. Gdyby był związany z, dajmy na to, Nowym Tygodnikiem Wąchockim, miałby wizytówkę „publicysta Nowego Tygodnika Wąchockiego”. A jak tylko od czasu do czasu pisze coś raz tam, raz siam, raz owam, daje mu się „publicystę niezależnego”. Niezależnie od tego, jakie ma poglądy.
I to by było na tyle. To oczywiście i tak jest za trudne dla galbokatarynów24, ale zauważyłem ostatnio błędne znaczenie u Azraela, więc chyba jednak warto spróbować kogoś dokształcić. Rozczarowanym względną cieniastością niniejszej notki proponuję kliknąć tutaj – moim zdaniem, internet warto było wynaleźć tylko po to, by mogły po nim krążyć właśnie takie obrazki.