Mandala życia

„Obserwujemy współcześnie, iż coraz większa liczba przedstawicieli nauki przyznaje, że Ziemia w nieustajacym ruchu w przestrzeni jest w zasadzie olbrzymim pojazdem kosmicznym, w którym każdy człowiek, podobnie jak kosmonauci zamknięci w kabinach pojazdów, poddawany jest nieustannemu działaniu różnorakich wpływów kosmicznych, bardziej lub mniej przez naukę rozpoznanych i zbadanych”. Boże, co za przepiękne zdanie, jego bełkotliwość jakże celnie dopełnia głupotę autora.
Zdanie nie pochodzi wbrew pozorom z żadnego prawicowego bloga tylko z książki „Mandala życia”. Pamiętacie ją? Na początku lat 80. zaczęła się od niej krótka kariera niu ejdżu w Bolandzie. To był bestseller peerelowskich księgarni dorównujący co najmniej „Sztuce kochania”. W moich licealnych czasach czytał to każdy – jedni, jak ja, z intencjami złośliwie prześmiewczymi, inni zaś doznawali olśnienia, że no tak, teraz wszystko rozumiem, moje problemy z trądzikiem biorą się z tego, że Saturn wszedł w pierdutant Merkurego.
Urok wynajmowania domu wakacyjnego polega na tym, że razem z domem wynajmuje się jego bibliotekę, dzięki czemu mogę sobie teraz odświeżać stare lektury. Wybrałem to zdanie, bo podsumowuje całą „Mandalę” – po usunięciu wodolejstwa zdanie sprowadza się do tego, że Kosmos na nas jakoś działa i jedne oddziaływania poznaliśmy lepiej a drugie gorzej (w czym zwolennik niu ejdżu upatruje beznadziejnej nadziei na to, że może w tych gorzej zbadanych kryje się „naukowe uzasadnienie” astrologii). A że w krótszej wersji brzmi to zbyt banalnie, autorzy (Rafał T. Prinke i Leszek Wereś) dorzucają pozbawione treści wypełniacze – wkładają ten banał w usta tajemniczych „przedstawicieli nauki”, których „coraz większą liczbę obserwują”. I to „współcześnie!”.
Reszta książki w podobnym stylu dowodzi, że skoro nie wiadomo w jaki sposób Wszechświat na nas działa, no to astrologia musi być prawdziwa i jasno z tego, że dziewiąta planeta (he he), czyli oczywiście Pluton, oznacza w horoskopie „działania przymusowe, wymuszone lub obsesyjne”.
Do napisania wstępu do „Mandali” zaproszono Jerzego Prokopiuka, który oczywiście – jakżeby inaczej – poczepił astrologię pod gnozę. „Działanie zasady gnozy obserwujemy w naszych czasach szczególnie wyraźnie w parapsychologii” – pisze Prokopiuk, a sceptyczno-ironiczny czytelnik krztusi się ze śmiechu na taką teologię telepatii. Ostatnimi epigonami mody na niu ejdż są dziś już chyba tylko hurrakatolicy od Michalskiego i Tekielego, którzy dalej wierzą w zabobony – tyle że widzą w nich dzieło szatana, a nie zwykły bełkot.

Obrażanie z kropką

Jakoś nie jestem w stanie się wypowiedzieć w dyskusji pod notką o obrażaniu (za bardzo się to chyba rozrosło), a nie chcę tracić przelotnego dostępu do internetu, więc po raz pierwszy zaserwuję łże-notkę w stylu „listy do redakcji”. Sorasy!
@spankee:
A szczerze mówiąc, to miałem tam dostawić nawias – "(stałych komentatorów, którzy znają twoje gadki nie liczę)",”
No więc jak go dostawisz to okazuje się, że Twoja wypowiedź sprowadza się do tautologii, zaskakująco często zresztą spotykanej w blogosferze („ten blog jest tak beznadziejny, że na pewno nikomu się nie podoba, z wyjątkiem oczywiście tych dziwaków, którym się podoba”).
„*świadomym* obrażaniem kogo się da.”
Ale przecież nikt nie obraża „kogo się da” dla samego obrażania. Problem polega jednak na tym, że np. obiektywna ocena wartości samochodu Mercedes-Benz Schrottenkoenig ‘1979 będzie zwykle obraźliwa dla szrociarza, więc albo się musisz powstrzymać przed wyrażeniem opinii albo rzucić coś grzecznościowego („no no, dziś już nie robią takich fajnych opon diagonalnych”)… albo mówić swoje i się nie przejmować. Ja wybieram to trzecie.
Wydaje mi się, że "ty kutasie" (czy dowolne obraźliwe określenie) nie różni się zbytnio od miejsca gdzie padnie.”
Błędnie Ci się wydaje. Pewien mój bliski znajomy jest znanym w warszawce pedałem – przy czym jest wrogiem neologizmów typu „gej”, bo opowiada się raczej za scenariuszem niemieckim (tam niegdysiejsze pejoratywne określenie „Schwule” po prostu zostało radośnie zaakceptowane przez niemieckich pedałów i dziś nie ma pejoratywnego znaczenia; za to „gej” już je nabiera w homofobicznych społecznościach; political correctness is sooo gay!”). Jego ulubiony toast wódczany to „ch* nam w d*!” i jakoś nikt się nie obraża spełniając go na imprezie. Kontekst decyduje o wszystkim.
Ponadto zauważ, że ja nie obrażam w ten sposób.
@tomba1
„To mam prawo do pisania,że cioty są zakałą ludzkości, czy dostanę bana?”
Jeśli będziesz o tym pisał ciekawie, dowcipnie i na temat – bimajfakingest. Jeśli natomiast totalnie offtopicznie będziesz przeklejać in extenso nudne choć słuszne dokumenty o tolerancji, będziemy się musieli pożegnać 🙂
@praptak
„A tak poza tym, wo, polemizujesz z jakąś rozdętą do granic absurdu tezą że nie należy obrażać _nikogo_.”
A kogo można? Jeśli nie można żyjących w celibacie to czy można chociaż użytkowników gnu-krapu? A szrociarzy w zagazowanym BMW rocznik 1976? Przecież do absurdu prowadzi właśnie próba niearbitralnego wyznaczenia grup zdatnych do bycia obrażanymi (a jeśli je wyznaczasz arbitralnie, to już jesteś na moich pozycjach – zgodnie z którymi obraża się tych, których ma się ochotę obrażać i cześć).
@garnek
„No proszę, widzę, że Pan redaktor odłącza się od wozu, na którym GW jedzie już kilkanaście lat, a który nazywa się "polityczna poprawność".”
No więc właśnie nigdy nim nie jechała. Najpierw o politycznej poprawności „GW” pisała głównie piórem Jacka Kalabińskiego z USA. Całe pokolenie prawicowych psycholi wychowało się na jego tyradach o pp, choć oczywiście wyparli źródło. Potem też dominował ton „no może i słuszna idea, ale jakże wypaczona” – pamiętam, jakie jaja były, jak około 1998 po raz pierwszy w swoim dziale użyłem słowa „Afroamerykanin” zamiast „Murzyn” (pisząc IIRC o „Spawnie”).
@oviary
„bo obrazi tyle osób, że w końcu mu wyprocesują dupę i się do końca życia nie wypłaci.”
Przecież to tak nie działa. Nic mu nie wyprocesują, natomiast do pewnych miejsc już go po tym nikt nie zaprosi. I tak to powinno działać – nie jestem za prawnym ściganiem wypowiedzi antysemickich, ale jestem za tym, by ich autorów izolować w getcie prawicowej publicystyki. Na przykład zdaję sobie sprawę z tego, że mój niewyparzony internetowy język blokuje mi karierę w polityce – ale leję na to ciepłym parabolicznym.
@alpha wolf
„Whooops, tego też nie można na Jabłku?”
Przecież można, ale w życiu bym nie kupił rozbudowywalnego modelu (nawet gdybym się przesiadł na pecety, dalej trzymałbym się laptopów i desktopów typu „sam monitor a komputer gdzieś sprytnie w nim ukryto”; podobno już robią takie pecety).
@sh
„każdy, kto reprezentuje jakąś mniejszość uciśnioną, może np pozwać pracodawcę za wyrzucenie go z roboty,”
Pozwać to każdy może każdego o wszystko, pytanie czy sąd uwzględni powództwo. W Nowym Jorku są dzielnice białe w stu procentach, gdzie Czarny nie ma szansy kupić czy wynająć nieruchomość. Teoretycznie prawo zabrania dyskryminacji rasowej na rynku nieruchomości, praktycznie poszkodowany nie ma szansy udowodnić, że do transakcji nie doszło akurat z powodu koloru skóry (kupiłem sobie bardzo interesującą książkę o strukturze społecznej NY i LA; w skrócie, w LA jest pod tym względem dużo lepiej, bo wbrew pozorom dużo bardziej przerażający obraz rasizmu odnajdziemy w śnieżnobiałej komedii Woody Allena niż w kolejnym filmie Spike’a Lee pt. „South Central Madafaka Versus Compton Gangzta”).
@wojtekr
„bo z dyskusji wynika, że jej właściwie nie ma.”
Bo też w dużym stopniu wymyślili ją prawicowi komentatorzy, którym nie podobało się to, że kobieta zyskała np. prawne możliwości obrony przed macankami szefa w pracy, więc zaczęli fantazjować, że następny będzie zakaz pożądliwego spojrzenia (a bardzo chętnie takie żarty przedrukowywali na początku lat 90. polscy korespondenci w USA – w Polsce czytani na serio).
@piotrekdobry
„choćby małej roli dla Murzyna – to są właśnie absurdy dzisiejszej PC, które inteligenty człowiek może tylko wyśmiać.”
Bo oczywiście zupełnie nieabsurdalnie jest, kiedy w fafnastu filmach Woody Allena Nowy Jork zdaje się być miastem zamieszkanym wyłącznie przez białych. Za to nagle jakby pokazać jakiegoś Czarnego na ekranie, łojeja, jaki to absurd PC.
@zamorano
„W różne "dyskryminacje pozytywne" , w politycznie poprawne interpretacje historii,”
Chwilunia, a to nie Ty niedawno twierdziłeś, że nazwa państwa może być werbalną agresją przeciwko historycznemu dziedzictwu małego, dzielnego narodu? To nagle zauważanie tego, że osadnicy z Mayflower nie przypłynęli na niezamieszkane ziemie jest be, ale FYROM jest cacy?

Now Playing (37)

Jak przystało na człowieka, który stracił umiejętność chodzenia, dużo ostatnio myślę o starości. Tak jak Eryk Remiezowicz z Esensji, ja też kojarzę ten świetny kawałek Cypress Hill ze swoją starością. Jestem już nie tylko tak stary, by pamiętać „Guns Of Brixton” The Clash (które to arcydzieło mam w swoich ajtjunsach w dwóch wersjach – studyjnej i koncertowej), ale nawet dość stary, by nie czuć się szczególnie zbulwersowany wykorzystaniem linii basu przez innego artysty. Zaliczyłem ten szok kulturowy jeszcze za czasów Ace Of Base.
Piosenka, jak wiadomo, opowiada o dziewczynie zaczepianej w klubie przez podmiota lirycznego. Dziewczyna najpierw odrzuca te zaczepki, ale w końcu wydaje z siebie ten przekomiczny okrzyk „OMG, you must be a famous rapper!” i w końcu oddaje się podmiotowi na tylnej kanapie jego mercedesa (jako starszy pan zawsze zastanawiam się nad higienicznym aspektem tego scenariusza – jeśli samochód ma skórzaną tapicerkę, to kobieta sobie odparzy nagą skórę na lędźwiach i pośladkach; jeśli welurową, to zostaną plamy po spermie i śluzie waginalnym – gdybym był młodym człowiekiem liczącym na takie przygody, to bym woził w bagażniku czyste prześcieradło, no ale tak się właśnie zapewne objawia to, że niczym Richard Nixon nigdy tak naprawdę nie byłem młody i szalony i miałem 40 lat w chwili urodzenia).
Eryk zdaje się sympatyzować z pierwotnym odruchem dziewczyny, która nie chce ulec podmiotowi uzasadniając to tekstem „jestem na to za dobra, mam tak dużo do zaoferowania”. Ale przecież piosenka pokazuje, że bohaterka w rzeczywistości jest dokładnie taką płaską pipuliną, którą udaje, że nie jest – ten jej żałosny tekst o karierze, jaką robi w „prawniczej firmie swoich rodziców”! Jeśli ktoś pracuje u swoich rodziców to znaczy, że ma zbyt kiepską pozycję na rynku pracy, żeby stanąć na swoim. Cóż więc ma do zaoferowania, skoro jedyną egzemplifikacją jaka jej samej przychodzi do głowy, jest właśnie ta żałosna kariera (zbudowano na tym fajny rym „offer”/„law firm”)? Niech się przynajmniej cieszy, że przeleciał ją „famous rapper” a nie byle Joe Shmoe. W odróżnieniu od Eryka, ja sympatyzuję raczej z ironiczym „okej, niech będzie że Twoja kupa nie śmierdzi”, którym podmiot liryczny kwituje przechwałki bohaterki.
Z dyskusji pod poprzednią notką dowiedziałem się, że ktoś się skarży na forum Frondy na to, że „znany dziennikarz” obraża jego uczucia na moim blogu. OMG, I must be a famous journalist!

Obrazanie w internecie

Na pożegnanie (bo znowu zamierzam zaniknąć, mam nadzieję, że tym razem niczego już sobie nie rozwalę) zarzucę temat innego popularnego slashdotyzmu, jakim jest okrzyk „you insensitive clod!”. Tropicielom internetowych memów udało się wytropić jego bezpośrednie źródło w komiksie o Calvinie i Hobbesie, ale oczywiście pośrednim źródłem jest zarzut doskonale znany każdemu internaucie – „Twoja wypowiedź uraziła moje uczucia, ty nieczuły gburze”.
Ja oczywiście programowo zamierzam być nieczułym gburem i każdemu, kogo urażają moje wypowiedzi mam do zaproponowania tylko jedno: wypad na innego bloga. Niemniej jednak nawet taki internetowy misio-pysio jak profesor Sadurski regularnie słyszy skargi różnych delikatnisiów, których uraziła jakaś jego kpina.
Slashdotowy żart „you insensitive clod” polega na wstawianiu skargi sformułowanej tak, żeby z jednej strony jakoś tam merytorycznie pasowała do artykułu – ale jednocześnie sam zarzut był w osobisty sposób przesadzony i zamiast współczucia prowokował najwyżej pytanie „to po co to czytasz”. Typowy przykład to „ale ja mam ZX Spectrum, ty nieczuły gburze!” w dyskusji o wymaganiach sprzętowych nowych windowsów.
Slashdotyzm „insensitive clod” jest reakcją na odkrycie oczywiste dla każdego doświadczonego blogo-foro-usenetowicza: KAŻDA wypowiedź na dowolny temat może urazić czyjeś uczucia, dlatego postulat towarzyszący pierwotnej naiwnej formie politycznej poprawności („mówmy tak, by nikogo nie urazić”) jest nierealizowalny i zasługuje na spuszczenie w muszli historii.
Każdego uraża bowiem choćby to, że ktoś inny ma lepiej. Użytkownika odtwarzacza General Krapotronix urazi dowolna wzmianka o iPodzie i będzie się domagał, by przy każdym artykule o iPodzie dodać zastrzeżenie, że inteligentne plejlisty som gupie a 128k wbudowanego flesza wystarczy każdemu. Mnie uraża teraz widok dowolnej osoby posiadającej sprawne kolano (ci wszyscy zadufani w swojej arogancji szpanerzy w kółko sobie wchodzący i schodzący po schodach, jakby nic innego nie mieli do roboty!). I tak dalej.
Gdyby się tym przejmować, nie można by w ogóle publicznie zabierać głosu w jakiejkolwiek sprawie, bo nawet trywialne zdanie „markiza wyszła z domu o piątej” może być obraźliwe dla: ludzi nie znających się na zegarku, ludzi bezdomnych, ludzi obłożnie chorych i szlachty od stopnia hrabiego w dół. Ja się więc przejmować nie zamierzam, więc pamiętajcie, kolaniarze, że wchodzicie tu na własne ryzyko 🙂

Najgorszy minister kaczyzmu?

Gdy rządy kaczystów będą już tylko przykrym wspomnieniem, nadejdzie czas układania rankingów najgorszych ministrów rządów PiS-Doo. Moim faworytem nie są Giertych, Lepper, Fotyga ani nawet ten skinhed od rybołóstwa, tylko szary niepozorny człowieczek odpowiedzialny za sabotowanie infrastruktury, minister Jerzy Polaczek.
Prezentując bilans swojego rocznego nieudacznictwa premier Kaczyński rzucił niefrasobliwie, że jego rząd buduje 370 kilometrów autostrad. Kłamał jak zwykle.
W tej chwili w budowie są dwa odcinki autostrady A1: Rusocin-Nowe Marzy (90 km) oraz Sośnica-Bełk (15 km), dwa odcinki autostrady A4: Jędrzychowice-Krzyżowa (50 km) i Kraków-Szarów (20 km), autostrada A18 Olszyna-Golnice (68 km) oraz miniautostrada A6 pod Szczecinem – 7,7 km. Nie ma szans na to, żeby w tym roku doszło coś nowego – premier swoje 370 kilometrów uzyskał po prostu doliczając obwodnice i drogi ekspresowe (sprostujmy tu jeszcze raz popularne kaczystowskie kłamstwo: droga przez Rospudę NIE jest autostradą).
Z tych ok. 250 kilometrów tylko 85 zainicjował rząd Kaczyńskiego (rząd Marcinkiewicza nie zainicjował ani milimetra). Większość z budowanych obecnie autostrad to nadal zasługa rządów Belki i Millera. Wprawdzie sporo z tego to modernizacja dróg pohitlerowskich (A6 i A18), ale przecież budowę kaczystowskiego fragmentu A4 też zainicjowano w 1938.
Co najgorsze, głupota Polaczka doprowadziła do wstrzymania prac na gotowych do rozpoczęcia odcinkach A2 i A1. Budowa odcinka łączącego A2 z granicą państwa mogła ruszyć jeszcze w roku 2005 i gdyby szła tak szybko jak za Belki i Millera, już w tym roku moglibyśmy pomykać autobanem ze Strykowa choćby do Lizbony. Bezsensowna walka Polaczka z koncesjonariuszem A1 przyniosła zaś co najmniej roczne opóźnienie i wielomilionowe straty.
Po co to zrobił? Bo koncesjonariusze chcieli budować za drogo? Dowcip polega na tym, że nawet gdyby tak było, to i tak już nie ma znaczenia, bo między 2005 a 2007 rokiem ceny robót budowlanych wzrosły tak bardzo, że podatników i tak mniej kosztowałaby budowa autostrady nawet za drogo i korupcyjnie (ale licząc w cenach z 2005), niż supertanio i megauczciwie w roku 2007. Przez te dwa lata Polaczek nie wymyślił żadnej nowej formuły budowy tych autostrad i wrócił do starego pomysłu partnerstwa publiczno-prywatnego – będzie to samo, tyle że później a więc drożej.
Wszyscy wiemy, w jaki sposób ten nieudacznik maskuje swoje wpadki – po kaczystowsku, po prostu robiąc konferencję prasową i miotając oskarżeniami na Układ, który mu utrudnia pracę. Bo to po prostu Ferrovia działając w spisku z Gdańsk Transport Company, z poduszczenia WSI, Kulczyka, TVN i Majestic-12 nasyłają nam te krasnoludki blokujące rozbudowę infrastruktury. Minister jest niewinny, on przecież nic nie zrobił, on sobie tylko przez te dwa lata siedział na stołeczku i lustrował romana.

Warszawa miastem Boga


Przepraszam, że ostatnio tak ciągle jestem w antyklerykalnym nastroju, ale po prostu zatkało mnie od propozycji wpisania Boga do statutu Warszawy. Radni Platformy Obywatelskiej obiecują, że to właśnie wiara w Boga będzie dla nich „źródłem siły i wytrwałości” w działalności samorządowej.
Pamiętam, jak się cieszyłem, że dzięki zameldowaniu poza stolicą nie muszę wybierać między Marcinkiewiczem a Gronkiewicz-Waltz, bo do obojga odczuwam jednakowo głęboką abominację. Skoro jednak to Gronkiewicz-Waltz będzie się teraz zajmowała sabotowaniem budowy obwodnicy i Mostu Północnego, to na niej będę wieszał psy.
Gdy się patrzy na mapę świata, wnioski są w zasadzie jednoznacznie – miasta, w których radni szukają inspiracji w wierze w Allaha, Ducha Świętego czy inne Mzimu, są zazwyczaj zasyfione i zdezorganizowane niczym stolica Bolandy. Gęsta sieć metra, pomykające tunelami autostrady i zadbane parki zabaw dla dzieci to zaś cecha charakterystyczna dla miast umieszczonych w tak zwanej Cywilizacji Śmierci, razem z jej dekadenckim hedonizmem i laicyzacją codzienności.
Uczciwy statut miasta powinien brzmieć tak: „My, podatnicy, wynajmujemy tych oto radnych, żeby dbali o jakoś naszego życia w tym cholernym mieście, kropka”. Jak już ktoś chce wpakować do statutu pitu-pitu o wielosetletniej historii Stolicy, cześć przodkom, podźwignięcie miasta z ruin, Boga, uczciwość a nawet „zasadę pomocniczości i decentralizacji stanowiące fundament polskiego ustawodastwa” (nie zmyślam, naprawdę aż tak daleko pojechali w tym bełkocie!), widomy to znak, że chce tu budować drugie Miasto Boga a nie drugie San Francisco.
Jak ktoś nie oglądał filmu „Miasto Boga”, to ogólnie polecam – wstrząsający dramat o slumsach pod Rio.

Now Playing (36)

Dyskusja o odszkodowaniach za molestowanie, które wypłaca amerykański Kościół, oczywiście sprawiła, że w moich uszach brzmi najlepszy dance floor filler wszech czasów – „Y.M.C.A” Village People (jako laptopowy amatorski łże-diżej puszczam zwykle dwunastocalowy remiks, bardzo fajny, bo najpierw lecą różne elementy sekcji rytmicznej i ludzie rozpoznają klasykę z opóźnieniem).
„Młodzieńcze, jest miejsce, do którego możesz pójść i jestem pewien, że znajdziesz tam wiele sposobów na odczuwanie szczęścia. Fajnie jest być w Chrześcijańskim Stowarzyszeniu Młodych Mężczyzn – tam mają wszystko, co lubią młodzi mężczyźn, można tam przebywać z innymi chłopcami!”.
Jak to się stało, że w 1978 roku gejowski hymn, będący jednocześnie cienko zawoalowaną bluźnierczą kpiną, zawładnął densflorami – na których wszak podrygiwali głównie chrześcijańscy heterycy (przynajmniej nominalnie)? Sam nie wiem, ale sugeruje mi to, że wywrotowy potencjał muzyki disco jest nieporównywalnie większy od muzyki rockowej, z jej koncesjonowanym buntem i gniewnymi spojrzeniami (sory, Kuba).
Wprowadźmy ludzi w taneczny trans, a nagle przestaną być nadętymi funkcjonariuszami systemu, zaczną być zdolni do ironii, zwątpienia, bluźnierstwa, buntu. W odwiecznej walce karnawału z postem, rock zbyt często stawiał na post (np. jakieś popieprzone „straight edge”), a przecież miękkim podbrzuszem systemu jest właśnie karnawał – czymże zresztą jest rewolucja, jeśli nie karnawałem poza terminem?
To przecież właśnie Village People dokonali w kulturze masowej najskuteczniejszej dekonstrukcji patriarchalizmu. Ideał męskości, który marzyłby się Wierzejskiemu czy Giertychowi – charakterystyczny wąsik, twardy, męski zawód typu budowlaniec czy policjant, tężyzna fizyczna, grackość, chwackość i przynależność do Young Men’s Christian Association, to przecież powinny być cechy idealnego wyborcy LPR, idealnego wroga poprawnej polityczności, idealnego bywalca prawicowego klubu dyskusyjnego „Ronin”. Ale tak naprawdę są to cechy gejowskiego zawodowego tancerza, jak członkowie Village People. Zawsze gdy widzę typowo męski wąsik na obliczu typowo patriarchalnego polskiego wąsacza, myślę o jednym z członków tej grupy (tym w stroju kowboja, bo jest najbardziej wieśniacki).

Putin kontra Glazastik


Będzie teraz coś bardzo poważnie politycznego – podczas konferencji prasowej Putina ktoś nagle wstał i zaczął rozrzucać ulotki. Niestety, należę do tych ludzi, którym zwisa konferencja i powiewają ulotki, natomiast wielce zafascynował mnie niejaki Glazastik, którego rola w tym zajściu pozostaje do dzisiaj niewyjaśniona, niemniej jednak jest urocza.
Powyższe to skrin z materiału TV Wiesti – na pierwszym planie młody człowiek od ulotek, na drugim Glazastik wpatrujący się w niego swymi… glazami… stikowymi. Tutaj sam materiał na jutubce, a tutaj przepiękna galeria glazastikizmów.
Słuchajcie, z materiału wynika, że Putin płynnie mówi po niemiecku – czy Kaczyński zna w ogóle jakikolwiek język (z polskim, jak wiadomo, też u niego cieniutko, proszem paniom)?

Życie seksualne księży

Największym paradoksem duszy prawicowego homofoba jest to, że przeraża go myśl, że jego dziecko może być w szkole uczone przez homoseksualistę, a nie przeraża go myśl o kontaktach dziecka z facetem, który z racji samego tylko życia w celibacie jest skazany na jakąś seksualną patologię. Albo jego libido w ogóle nie istnieje, co samo w sobie jest patologią, albo sobie jakoś z nim radzi wespół w zespół z innymi członkami Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Młodych Mężczyzn im. abp. Paetza, albo wreszcie korzysta z okazji do sadzania sobie na kolanach dorastających dziewczynek w ramach katechezy.
Archidiecezja Los Angeles wybuli ofiarom 660 megabaksów molestowania seksualnego przez księży. Kardynał Roger Mahony powiedział swoim owieczkom, że kalifornijski Kościół będzie musiał sprzedać biurowiec w centrum miasta i inne nieruchomości. Część odszkodowania pokryją ubezpieczyciele, co odbiło się już na ich notowaniach na nowojorskiej giełdzie. Diecezje w innych stanach zapobiegliwie ogłosiły bankructwo.
W Polsce to nie do pomyślenia – nie dlatego, że nasi księża nie mają skłonności do obmacywanek, po prostu dlatego, że u nas kodeks cywilny utrudnia dochodzenie odszkodowania za straty trudne do wyliczenia w kategoriach materialnych, jak np. libido spieprzone w dzieciństwie przez zboka w sutannie. U nas jednak przecież dochodziło do takich sytuacji i u nas również Kościół przyjmował haniebną politykę „niech sprawa przycichnie”. To ostatnie może się skończy dzięki temu, że ludzie już nie pozwolą takim sprawom pozostawać w ciszy, ale to pierwsze będzie trwać tak długo jak długo trwać będzie celibat.
Celibat dla mnie osobiście jest podstawową przyczyną mojej głębokiej nieufności wobec ludzi Kościoła. Nie chodzi tylko o moją niewiarę – mogę z zainteresowaniem przeczytać moralną poradę protestanckiego duchownego czy katolickiego świeckiego teologa. Ale faceta zasadniczo zakłamanego w tak ważnej sprawie? Śmiech na sali.

Pobojowisko

Spodziewałem się zastać pobojowisko na scenie politycznej wracając w sierpniu z urlopu. Wróciłem tymczasem dużo wcześniej, bo pobojowisko zrobiłem ze swojego kolana. Jakże teraz zazdroszczę wszystkim, którym dostępny jest luksus, dajmy na to, zbiegnięcia schodami! No ale nie chce mi się o tym gadać. Najbardziej rozbawiło mnie to, że po tygodniu trwania sprawy Leppera dalej wiemy tyle samo co gdy wyjeżdżałem. „CBA pokazało, że potrafi” – pisał o bojowym chrzcie nowej czerezwyczajki You Are A Toy i jego słowa po tygodniu nabrały ironicznego wymiaru.
Jedno co na razie jest ewidentne w tej aferze, to amatorszczyzna Centralnego Biura Antylekarskiego. Albo – jak twierdził Wassermann – nie wiedzieli, że Andrzej K. był agentem wywiadu, co oznaczałoby kompromitujące zaniedbanie w przygotowaniu operacji. Albo wiedzieli o tym bardzo dokładnie, bo Andrzej K. był nie tyle podejrzanym w sprawie co jednym z prowokatorów, ale w takim razie okazuje się, że zamiast Leppera służby specjalne złapały same siebie. Either way, żenada.
Łapanie aferzystów ma jedną wspólną cechę z budowaniem autostrad. Obie rzeczy potrzebują nudnej, żmudnej papierkowej roboty. Nie wystarczy żarliwe serce i bezgraniczna wierność Wodzowi – przymioty, których z pewnością nie będę odmawiać Mariuszowi Kamińskiemu. Potrzebny jest do tego sprawny zespół urzędników przegryzających się przez stosy papierów. To tacy ludzie rozpracowują afery Enronu czy mafii sycylijskiej, a nie konferansjerzy typu Ziobro czy Kamiński.
Takimi ludźmi PiS nigdy nie dysponował, o czym warszawiacy mogli się przekonać choćby podczas mrocznych czasów prezydentury Kaczyńskiego i komisariatu Marcinkiewicza. Kaczyści byli mocni tylko w durnych hapeningach politycznych typu liczenie Niemcom strat za Powstanie. Most Północny? Trzeba było pogonić PiS, żeby cokolwiek się zaczęło dziać w tej sprawie.
Z CBA będzie więc taka czerezwyczajka, jak z Polaczka budowniczy autostrad. Do historii minister Polaczek przejdzie jako budowniczy Road To Nowhere, czyli odcinka Sośnica-Bełk oraz dokończyciel niemieckiej nazistowskiej autobany Leipzig-Breslau, której polskim odcinkiem po siedmiu dekadach budowy coś wreszcie przejedzie. Ale będzie robił fajoskie konferencje prasowe, na których będzie nam pokazywał czaderską mapkę planów na przyszły rok (wciąż tę samą, tylko z nowymi datami). Kamiński zaś będzie się prezentował na konferencjach z kolejnymi lekarzami-niby-to-mordercami albo Lepperami, których mu się nie udało przyłapać.
I tak aż do wyborów.