Lustracja Lema


Układ właśnie mnie dopisał do bazy danych, więc zaczyna się. Przez najbliższy miesiąc mój blog będzie niestety żałosnym pokazem tandetnej autopromocji. Zamiast egosurfingu będzie już tylko egoempiking i egomerlining czyli obsesyjno-kompulsywne sprawdzanie, czy aby Mojej Książki nie zakrywa jakiś Puchatek. Chcąc uchronić moich miłych gości przed ostateczną żenuą proponuję wrócić tu pod koniec kwietnia.
PS. Jeśli dostałeś jakiś spam związany z tą książką, to nie odpisuj na maila z nagłówka listu tylko na blogowy adres wo at gazeta.pl.

Tusk mnie nie popiera



Donald Tusk mnie nie popiera! Łojezusicku, co ja teraz pocznę nieszczęsny, wszak o ile politycy świetnie u nas sobie radzą bez poparcia obywateli – to biada obywatelowi, na którego nie głosują politycy.
Szczerze mówiąc, ja też nigdy nie popierałem Tuska. Zawsze gdy go widzę, przypomina mi się celna charakterystyka towarzysza Wiśniewskiego z jednego z pierwszych numerów „Lewą Nogą”. Wiśniewski pisał o klasie średniej i dodał mimochodem mniej więcej taką uwagę – „używam tego pojęcia w sensie Davida Riesmana, a nie Nikiforów liberalizmu w rodzaju Bieleckiego czy Tuska”.
Tylko najstarsi bywalcy tego bloga jeszcze pamiętają pierwszą partię Tuska – Kongres Liberalno-Demokratyczny. Bardzo jej nie lubiłem za straszliwą trywializację liberalizmu w wykonaniu jej liderów. Mogę krytykować liberalizm z pozycji marksistowskich, ale po drugiej stronie barykady wolałbym mieć kogoś obeznanego w całym bogactwie myśli liberalnej – kogoś, kto zna Berlina, Rawlsa, Rorty’ego.
Wystąpienia liderów KLD – Bieleckiego, Tuska, Zawiślaka – tak się tymczasem miały do bogactwa myśli liberalnej jak obrazy Nikifora do bogactwa tradycji malarskiej. Zdaje się, że do dzisiaj rozumienie liberalizmu u Tuska nie wychodzi poza „obniżyć podatki! precz-sko-mu-nom! pił-ka-noż-na!”.
Świadczy o tym jego poparcie najbardziej absurdalnego rozwiązania lustracji – przez całkowite otwarcie archiwów. Nie zdecydowali się na to nawet Niemcy, świadomi że dramatycznie naruszałoby to prywatność wielu ludzi. Oczywiście, możemy powiedzieć że agent nie ma prawa do prywatności, ale jeśli w teczkach mamy relację o tym, jak SB zwerbowało do współpracy księdza X szantażując go nagłośnieniem romansu z panią Y – to ujawniając teczki przy okazji skasujemy prawo do prywatności pani Y. Ludzi, którzy znaleźli się w teczkach tylko dlatego, że byli czyimiś sąsiadami, znajomymi lub kolegami z pracy, jest bardzo wielu. Dlatego nawet w Niemczech nie możesz tak po prostu swobodnie buszować w teczkach – musisz uzasadnić cel swoich poszukiwań i pogodzić się z tym, że niektóre fragmenty będziesz miał zabazgrane tuszem dla ochrony czyjejś prywatności.
Spośród wszystkich mainstreamowych tradycji myśli politycznej, właśnie tradycja liberalna jest tą, w której prawo do ochrony prywatności jest samoistną wartością (z różnych powodów, prywatność słabiej chroniona jest w tradycji marksistowskiej, chadeckiej czy konserwatywnej). Jeśli Tusk tego nie rozumie to taki z niego liberał jak ze mnie znawca piłki nożnej.

Ekskursyjna randka

Czytelniczko/niku/phoebe mojego bloga, oto doskonała propozycja filmu na randkę, na której obaj/obie/oboje/menage a trois/dramat czwórni/whatever będziecie się świetnie bawić. Wprawdzie jest to konwencjonalna romantyczna komedia, w której Hugh Grant spotyka Drew Barrymoore, miziu miziu i hepili ewerafter, ale jest tu coś specjalnego. Grant gra postać luźno wzorowaną na Andrew Ridgeleyu z "Wham!" – czyli zapomnianą gwiazdę muzyki pop z lat 80. Teledysk z Grantem ucharakteryzowanym na beznadziejną modę tamtej dekady jest KAPITAAAAAAALNY.
Reszta filmu jest już trochę taka sobie, aczkolwiek jest tam trochę trafnych satyr dotyczących popkultury – przede wszystkim z nie mniejszym okrucieństwem potraktowano muzykę pop lat zerowych (świetny pastisz Shakiry). Jest też bliska memu sercu antypatyczna postać drugoplanowa (Jason Antoon – szef domu wirtualnych rozkoszy w "Raporcie Mniejszości", będę śledzić karierę tego aktora), która rzuca fajny tekst: "Jakie będą wasze następne słowa? Feelings, nothing more than feelings? Brzydzę się wami!".
Ogólnie, kogo bawi nastrój w jakim na tym blogu rozmawiamy o popkulturze, powinny też rozbawiać żarty z tego filmu. Z drugiej strony – najlepszy macie właśnie powyżej, czyli teledysk "Pop Goes My Heart" z roku 1984 (he he). Polecam przynajmniej kliknięcie na "play", jeśli już nie wyjazd do kina.

Now playing (24)


Szykuję sobie taneczną plejlistę na pewną Bardzo Specjalną Okazję. Układam ją ze znanych szlagierów w nietypowych coverach/remiksach/mashupach (dajmy na to – „All Tomorrow’s Parties” w wersji goth synthpop albo „Porque Te Vas” jako garażowe ska). Problem miałem tylko ze „Stayin’ Alive” Bee Gees, które ma tak genialną linię basu, że wszystkie covery brzmią blado. Na szczęście trafiłem na mashupa „Stayin’ Alive In The Wall”, rewelacyjnego w swej bluźnierczej prostocie. Że też nikt na to jeszcze nie wpadł?
Jest to klasyczny mashup typu „versus”, czyli jedna piosenka nałożona na drugą. W tym wypadku megahicior Bee Gees spotyka się z megahiciorem Pink Floyd – „Another Brick In The Wall Part II”. Purystów może to zaszokować bardziej niż Tubgirl Katarynę, więc uprzedzam wszystkich, że klikają na własne ryzyko.
Rozumiem purystów, bo sam kiedyś jako typowy emo nastolatek przepadałem za „The Wall” i oczywiście nienawidziłem disco. Z dzisiejszej perspektywy taka postawa wydaje mi się bardzo – well – nastoletnia. „ABITW p2” ma rytm i strukturę piosenki tanecznej, co niedawno przypomniał Eric Prydz świetnym remiksem „Proper Education”. Wiem wiem, „The Wall” to nie są po prostu piosenki tylko wzruszająca historia Chłopczyka Co To Stracił Tatusia I Strasznie Go Od Tego Porypało. Ale o czym jest tekst „Stayin’ Alive”?
Tak jak wiele przebojów disco, „Stayin’ Alive” opisuje sytuację z pogranicza depresji – podmiot liryczny ma świadomość tego, że jego życie zmierza donikąd, od urodzenia dostawał od życia głównie kopniaki, ale przynajmniej tańcząc czuje, że może dożyje następnego dnia. Sytuacja podmiotu lirycznego w przeboju Bee Gees jest w gruncie rzeczy podobna, tyle że w ma mniejsze skłonności od podmiotu lirycznego Pink Floyd do zawracania swoimi problemami pupy otoczeniu. Za co oczywiście ma u mnie plusa.
Mashupa wyprodukował australijski mistrz mieszania Tom Compagnoni znany też jako Wax Audio. W stylu, który jest mi bardzo bliski, łączy on zainteresowania polityczne z popkulturowymi. Na jego majspejsie do obejrzenia jest zwalający z nóg teledysk, w którym George W. Bush wykonuje „Imagine” Johna Lennona. Must see!

Kobiety są z twarzy, mężczyźni z krocza


Jason Kottke (ten od klasycznego trolla „nie chcę tu rozpętać żadnej świętej wojny”) na swoim blogu przytacza wynik sensacyjnego odkrycia naukowego. Online Journalism Review pacnął artykuł o badaniach ruchu gałek ocznych ludzi spoglądających na różne strony internetowe i wynikających z tego sugestii co do ich właściwego dizajnu.
Badania przeprowadziła szefowa badań agencji Nielsena, Tara Coyne w roku 2005. W ogóle są bardzo ciekawe i powinien to zobaczyć każdy webmaster (a zwłaszcza każdy zjebmajster). W szczególe jednak ujawniają strasznie zabawną różnicę demograficzną między mężczyznami i kobietami.
Badanym pokazano zdjęcie wybitnego koszykarza George’a Huewera. O ile uwagę kobiet skupiła na tym zdjęciu twarz sportowca, mężczyźni gruntownie oblukali też jego krocze, zapewne zgodnie z atawistyczną potrzebą rywalizacji z innymi samcami o to, kto ma większego. Jak zauważyła Coyne, to nie ogranicza się tylko do zdjęć ludzi – mężczyźni odruchowo zerkają też w krocza zwierzęce, co wyszło na jaw przy badaniu strony amerykańskiego związku hodowców psów.
A więc telewizyjny cenzor z serialu „Millennium”, o którym pisałem niedawno – miał rację! Nawet krocza kosmitów mogą być podejrzane…

Twardzi jak polski hiphop

Za dużo tej polityki u mnie ostatnio, więc najwyższy czas na tradycyjny comiesięczny ranking od czapy. W marcu zajmiemy się fascynującym zjawiskiem, jakim są polscy aktorzy gwarantujący swoją obecnością, że film będzie do niczego. Żebyśmy się dobrze zrozumieli (zwłaszcza w kontekście ewentualnego pozwu o naruszenie dóbr), nie mam nic do samych tych aktorów, często są to ludzie utalentowani i ciężko pracujący. Po prostu z jakiegoś tajemniczego powodu wyjątkowo często właśnie ich zaprasza się do filmów z beznadziejnym scenariuszem i amatorską reżyserią.

Bronisław Wrocławski to w tej kategorii numero uno magnifiko absolutistiko. Śródziemnomorska uroda sprawia, że ilekroć jakiś scenarzysta od siedmiu boleści wystuka słowa typu „WNĘTRZE. DZIEŃ. GABINET DON PALANTINO, GROŹNEGO MAFIOSO”, producent z bożej łaski zaczyna klaskać w łapki i wołać, że to wymarzona rola dla Wrocławskiego.
Jego rolą życia był Don Luciano Gambini w straszliwie beznadziejnej komedii sensacyjnej „Dublerzy”. Przynajmniej wreszcie grał prawdziwego włoskiego mafiozo a nie polskiego gangstera snobującego się na takowego – jak w beznadziejnej komedii niesensacyjnej „Francuski numer”.

Nie lubię telenowel, na Małgorzatę Foremniak zwróciłem więc uwagę dopiero w japońsko-polskim filmie „Avalon” wybitnego reżysera filmów animowanych Mamoru Oshii – który nie wiadomo po jaką cholerę zrobił w Polsce beznadziejny film nieanimowany. Foremniak biega w nim po czymś, co przeciętnemu Japończykowi wydaje się wyjątkowo przerażającą postapokaliptyczną ruiną, a przeciętnemu Polakowi po prostu banalnym Wrocławiem.
Największą sławę Foremniak przyniósł zapewne serial „Na dobre i na złe” (yuck!), tandetne superprodukcje „Stara baśń” i „Quo vadis” oraz mój ulubiony film – „Pitbull”, kryminał twardy i autentyczny niczym polski hiphop, pełen prawdziwie prawdziwej prawdy o twardzielach, o których twardości najlepiej świadczą ich profesjonalne ksywki: „Despero”, „Gebels”, „Ciągły”, „Nielat” i „Metyl”. Otóż Foremniak była kobitą „Metyla”.

Nie rozumiem dlaczego w „Pitbullu” zabrakło Radosława Pazury, aktora bardzo chętnie grającego prawdziwych twardzieli („Prawo miasta”, jou madafaka!). W połączeniu z jego aparycją miłego, inteligentnego i przystojnego przedstawiciela klasy średniej, daje to efekt niezamierzonego komizmu. Pamiętacie jeszcze Pazurę jako komandosa z „Demonów wojny” Pasikowskiego?
Na koniec tradycyjnie kilka honorejbl menszynsów. Przede wszystkim – Michał Żebrowski, który ma podobny problem co Pazura (tylko bardziej) i specyficzne zjawisko klątwy Machulskiego – aktorzy wylansowani przez tego reżysera (Jacek Chmielnik, Krzysztof Kiersznowski) często potem wpadali w wieloletni ciąg grania w strasznym chłamie.

Mimo całej sympatii do filmu „Za ścianą”, nie mogę w tym rankingu pominąć Mai Komorowskiej. Wyspecjalizowała się w roli polskich patriotek, które albo są gwałcone przez zwyrodniałych Rosjan na Syberii albo nawracają małych chłopczyków (żeby ci poszli do nieba jak tylko zginą z winy paskudnie ateistycznego ojca). Wygląda na to, że z zasady odrzuca ona scenariusze filmów, w których nie będzie nic o Cierpieniach Narodu Naszego Udręczonego ani o Wierze Naszych Praojców Przenajświętszej. Talk about pidgeonholing!

Układ

Sponsorem niniejszej notki jest inż. Mruwnica, który komentując poprzednią notkę poruszył interesujący motyw popkulturowych korzeni kaczyzmu. Mnie też to od dawna intryguje. Kaczyzm to projekt bardziej literacki niż polityczny. Próżno szukać jego wykładu w tekstach programowych czy publicystycznych, znajdziemy go za to w popularnych powieściach czy widowiskach – jak choćby „Ciało obce” Ziemkiewicza, spektakl „Norymberga” Wojciecha Tomczyka czy świeżutka nowość, „Uwikłanie” Zygmunta Miłoszewskiego.
Tylko w takich utworach znajdziemy dokładny opis tego, co premier nazywał Układem przez bardzo wielkie „u”, a nawet „uuu”, bo nie chodzi o po prostu literkę tylko o odgłos wydawany przez jakieś czające się w mroku widmo. Chodzi o superpotężny spisek nie tyle tworzony przez najbogatszych czy najbardziej wpływowych ludzi w naszym kraju, co raczej tworzący tych ludzi. Kulczyk – w powieści Ziemkiewicza występujący jako „doktor Hans” – jest tylko marionetką Układu obracającą powierzonymi jej pieniędzmi. Dziennikarce z „Norymbergi” Tomczyka wydawało się, że zrobiła karierę w mediach bo jest taka ładna i mądra. Ha ha, co za naiwność, nie zauważyła tego, że to Układ dyskretnie promował ją przez całą jej karierę, z ukrycia pociągając za odpowiednie sznurki.
Ziemkiewicz prawdopodobnie w to wierzy, bo podobne wątki pojawiają się w tych jego publikacjach, które nie są oznaczone jako fantastyka. Miłoszewski chyba już niekoniecznie (jego debiutancką książką był świetny horror „Domofon”, w którym inne, już zupełnie tradycyjne widmo robi „uuu” w bloku na warszawskim Bródnie), odwołuje się do tej koncepcji po prostu jak do popkulturowego stereotypu.
Trudno ten Układ opisać poza popkulturą, bo w praktyce to się nie bardzo trzyma kupy. Przede wszystkim straszący Układem politycy sprawowali władzę od początku lat 90. – i to na stanowiskach pozwalających im prowadzić i nadzorować własne śledztwa. Kierowali Biurem Bezpieczeństwa Narodowego, Ministrem Spraw Wewnętrznych, Najwyższą Izbą Kontroli, Ministerstem Sprawiedliwości i prokuraturą. Jak to się stało, że nie udało im się wtedy zdemaskować Układu?
Ci, którzy wierzą w Układ, wciąż czekają na kolejne epifanie, które mają wreszcie na zawsze zmienić Polskę. Przedtem miała to być publikacja raportu o WSI, ale – jak poprzednie epifanie – skończyło się wielkim rozczarowaniem. Teraz ma to być lustracja dziennikarzy. Wynik będzie podobny, bo w końcu co jakaś taka biedna ustawa lustracyjna może zrobić tym niedobrym układowym dziennikarzom, pisać im zabronić się nie da, bo Europa nie pozwoli.
I w ten sposób można liczyć na to, że polska paranoja zintegruje się z paranojami ogólnoświatowymi – no bo skoro na straży Układu w Polsce stoi Unia, to znaczy że to wszystko jedna szajka: Illuminati, Majestic 12, masoni, Roswell, agent Milan. Dopiero kiedy Leniuch zacznie szukać doktora Kulczyka na klatkach z filmu Abrahama Zaprudera, ostatecznie wejdziemy do Europy. Leniuchu, polecam piosenkę Talking Heads jako źródło inspiracji.

Lustracja po niemiecku

W dyskusji o lustracji dziennikarzy Rafał Ziemkiewicz wysuwa pozornie bardzo poważny argument: "że w Niemczech wszyscy bez wyjątku dziennikarze składali oświadczenia lustracyjne i jakoś nie było takich oporów". Poproszę o źródło tej rewelacji. Według mojej wiedzy – która jakaś tam jednak jest, bo ulegam znanej lewackiej skłonności do czytania książek – nic takiego nie miało miejsca. W 1990 roku parlament NRD uchwalił lustrację pracowników służby cywilnej. Cytuję ich wyliczenie za "Transitional Democracy": "They included judges, lawyers, police, teachers, university professors and other representatives of the federal and regional legislature and executive offices". Już po zjednoczeniu oświadczenia musieli składać pracownicy enerdowskiej służby cywilnej przechodząc do służby cywilnej zjednoczonych Niemiec. Chodziło o lustrowanie pracowników sektora publicznego, nigdy prywatnego. Sam pomysł żądania takich oświadczeń od pracowników prywatnych korporacji medialnych jest tak niedorzeczny, że nie pasuje mi do normalnego kraju – to mógł wymyślić tylko jakiś prawicowy psychol w Bolandzie. Przyjmę jednak z pokorą kontrargument w postaci namiarów na konkretną niemiecką ustawę. Bitte sehr, herr Ziemkiewicz? A może znowu się napisało nie to co się miało na myśli – nie w Niemczech tylko na placu Czerwonym i nie oświadczenia lustracyjne tylko rowery?

Teraz odtwarzane (23)


Kontynuując najbardziej wstydliwe wątki mojej autolustracji, muszę
przyznać się do swojej ostatniej muzycznej zajawki. Wolałbym
oczywiście, żeby było to coś w stylu remiksu mashupa punkowych coverów
ballad Joe Dasina, ale niestety jakiś czas temu wpadło mi w ucho
„Wszystko czego dziś chcę” Trojanowskiej. No radia słuchałem po prostu,
swoim zwyczajem skacząc po kanałach w samochodzie. A uprzedzał pan
premier, że media elektroniczne nadają najgorszą muzykę z czasów PRL!
Zamemiło mnie do tego stopnia, że pognałem szukać po empikach „Best Of” Trojanowskiej i zaprawdę powiadam, Puchatek Ziemkiewicza nie pokrył tak skutecznie jak tej płyty. Wydawcy, wznówcie to! Didżeje, odpalcie laptopy i zróbcie skoczne remiksy! Początkujący muzycy rockowi, nagrajcie garażowo-punkowe covery, żeby was „Wyborcza” podlansowała! Przecież to naprawdę jedna z nielicznych perełek w dziejach naszej muzyki pop. Nie dosyć, że kobieta ma świetny głos i nie obawia się go użyć (śpiewa jak aktorka) – to jeszcze panowie Lipko i Mogielnicki wtedy jeszcze nie byli gotowi sprzedać się za ostatni grosz i mieli naprawdę fajne pomysły. Przecież taki kawałek jak „Jestem twoim grzechem” mógłby spokojnie powstać dzisiaj, uszami wyobraźni słyszę go jako czilałtowy remiks czegoś w stylu „Timo Maas featuring Iza” (a do tego słyszę też inne remiksy).
„Wszystko czego dziś chcę” to monolog kobiety, którą nieporadnie próbuje uwieść ktoś do kogo protekcjonalnie zwraca się per „chłopcze”. Chłopiec deklaruje swoje szlachetne intencje i snuje wspólne plany na życie: „powiedzmy tak: za osiem lat, adres w bloku i mały fiat”. Wokalistka wymawia te słowa z uroczą ironią – łamiąc seksistowskie stereotypy, piosenka pokazuje kobietę, którą interesuje czysto hedonistyczny seks a matrymonialne koncepcje „chłopca” ją tylko śmieszą.
A mnie napadły wątpliwości, że nie umiem tego przetłumaczyć z peerelowskiego na trzyerpowskie. Dzisiaj „adres w bloku i mały fiat” raczej nie brzmi dobrze jako dorobek ośmiu lat małżeństwa. Jak to właściwie wyglądało z punktu widzenia roku 1981? Z tego co pamiętam, nawet mały fiat był wtedy oznaką nienajgorszego poziomu życia. „Adres w bloku” to dla mnie zawsze był syf („wysypisko Radiowo, lotnisko Bemowo…”), ale dla pokolenia naszych rodziców był w tym jeszcze jakiś bajer. Mylę się? Bardzo chciałbym usłyszeć komentarze starszych (i młodszych) blogowiczów.
Ciekawe swoją drogą, jak podmiot liryczny tej piosenki zareagowałby w 1981 roku gdyby „chłopiec” zajechał tekstem typu: „Powiedzmy tak, za osiem lat, koniec komunizmu i otwarte granice”…
Nieporadnie przerabiając obciachową deklarację muzyczną na życzenia świąteczne: wszystkim paniom życzę, by dostały od swoich significant others wszystko czego dziś chcą. Nie wnikam, czy będzie to nieruchomość, samochód, obalenie kaczyzmu czy odlot z ramion wprost do nieba.

Sztuka trollingu (2)

Pytania m.in. Maćka w poprzedniej dyskusji o trollowaniu zasługują na odpowiedź w formie osobnej notki. Jak oceniać dobry trolling? Czy po „zasygnalizowaniu czytelnikom, że to jednak prowokacja” (jak pisał Maciek) czy właśnie po doskonałości kamuflażu (jak ripostował Jelon P). Pomijając mój zwyczajowy relatywizm, zgodnie z którym każdy sobie powinien oceniać po czym chce, przychylę się jednak do drugiej szkoły.
Znam dwa krążące po sieci dokumenty próbujące jakoś kodyfikować to zjawisko – jeden pochodzi z grupy alt.folklore.urban a drugi z alt.troll. Według miejskich etnografów gradacja ocen jest następująca:
1. Troll beznadziejny – agresywna wypowiedź, ontopiczna i we właściwym do miejscu („Boga nie ma!” na grupie o ateizmie).
2. Troll przeciętny – „Boga nie ma!” na grupie o religii; newbiesy mogą dać się nabrać i może i wyjdzie z tego jakaś pyskówka, ale to jednak wszystko takie toporne.
3. Troll zasługujący na złotą gwiazdę trollingu – taki, w którym wielu ludzi dało się nabrać i zaczynało swoje odpowiedzi od czegoś w stylu „Nawet jeśli prawdą jest to co piszesz, to przecież…”, a kończyło już na totalnej pyskówce.
Dwa wzorce doskonałości to troll „How I Envy American Students”, którym angielski budowlaniec udający studenta rozsadził w 1996 roku kilka grup dyskusyjnych poświęconych edukacji (podobno kogoś nawet wyrzucono z uczelni za uczestnictwo w wynikłej z tego megapyskówki). Drugim jest troll dotyczący złego traktowania osób niepełnosprawnych, który podobno sprowokował do agresywnych wypowiedzi profesora Marvina Minsky’ego, guru od sztucznej inteligencji. Zaznaczam to „podobno”, bo oba te trolle mają swoje korzenie w okresie, w którym google jeszcze nie indeksowało grup dyskusyjnych więc nie zachowały się dobre archiwa. Sprawę strollowania Minsky’ego niektórzy uważają za legendę miejską, aczkolwiek są ślady w postaci cytatów Minsky’ego u innych dyskutantów (ktoś wykasował wypowiedzi Minsky’ego -zapewne sam Minsky).
Co do mnie, jestem umiarkowanym sympatykiem bardziej wyszukanych form trollingu (to tak jak z graffiti – granica między wandalizmem a sztuką tu jest płynna, ale jest). W czasach pięknego niekomercyjnego internetu obrona trollingu była prosta – pyskówki odstraszają zwykłych ludzi od internetu i weterani mają dzięki temu więcej bandwidtha na ściąganie, ummm, grafiki cyfrowej. W czasach internetu paskudnie komercyjnego trolling jest jeszcze lepszy – w końcu dla każdego portalu większy ruch na forach i blogach to większa atrakcyjność dla reklamodawców.
Internauto, zwymyślaj bliźniego swego! Wysokość twojej emerytury zależy m.in. od kursu akcji medialnych koncernów prowadzących komercyjne portale.