”Mamy durnia za prezydenta”

Jak wiadomo, dwójka posłów PiS doniosła na Lecha Wałęsę za „znieważenie prezydenta”. Wałęsa powiedział mianowicie to, co mówi wielu Polaków: „Mamy durnia za prezydenta”. Nie wiem nic o posłance Szczypińskiej, ale Karol Karski ma u mnie przegwizdane od 10 lat, kiedy – będąc jeszcze tylko prostym radnym Porozumienia Centrum – zupełnie bez sensu wykończył kulturalne centrum działające przy kinoteatrze „Tęcza”. Trudno było znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie jego kampanii przeciw „Tęczy”, kaczyści często niszczą coś bez specjalnego powodu. Kulminacyjnym momentem wygłupów Karskiego było nasłanie na „Tęczę” policji by zatrzymała kolportowane tam faszystowskie materiały – czyli wypożyczoną z Filmoteki Narodowej kopię filmu Leni Riefenstal, pokazywaną w ramach przeglądu „Totalitaryzm a sztuka”. Obrazu dopełnia jeszcze to, że – jak przystało na szalenie antykomunistycznego i niebywale solidarnościowego polityka – swoją karierę samorządowca Karol Karski rozpoczął w roku 1988. Wystartował wtedy mianowicie na liście Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego w wyborach do rady narodowej. PRON jak zwykle wygrał wybory przez „landslide victory”, więc przyszły pis-mann został radnym. Jeszcze w ostatnim roku PRL, reprezentując front poparcia totalitarnej władzy. Czy to nie mówi wszystkiego o tym człowieku?

Bojkot mundurków

Czad! Reżimowa prasa podjęła ze mną polemikę. Krzysztof Gottesman na drugiej stronie „Rzeczpospolitej” dał mi odpór:
„Polska szkoła jest na skraju katastrofy (…) Maturę oblewa co piąty abiturient, nauczyciele nie mają autorytetu, w szkole jest mnóstwo agresji (…) Jedną z kilku metod musi być zwiększenie dyscypliny. Tymczasem w niedawnym warszawskim wydaniu "Gazety Wyborczej" Wojciech Orliński napisał: ‘Ani ja, ani moi synowie nie życzymy sobie żadnych mundurków. Nie wyobrażam sobie, żeby szkoła miała mnie zmuszać do ich zakupu. Zadziałajmy solidarnie – wszystkich nas nie wywalą’ (…)
W i tak rozhuśtanej szkole nawoływanie do wprowadzania obywatelskiego nieposłuszeństwa jest wysoce ryzykowne i szkodliwe (…) Strój może przestać być elementem współzawodnictwa, a stać się pozytywnym wyróżnikiem”
Argumenty za mundurkami słyszałem dotąd trojakie. Jeden, że jednolity strój podniesie bezpieczeństwo, bo łatwiej będzie rozpoznać obcych. Drugi, że to niezbędne by zwalczać „odkryte pępki”, ten największy problem dzisiejszej edukacji. Trzeci, że dzieci z rodzin uboższych mają kompleksy na punkcie stroju dzieci z rodzin bogatszych.
Każdy z nich jest durny. Po pierwsze: kto zabroni dilerom narkotyków nosić szkolne mundurki? Po drugie: do zakazywania „odkrytych pępków” nie potrzebujemy mundurków, wystarczy egzekwować istniejące przepisy, „od zawsze” wymagające skromności i schludności stroju. Po trzecie: dzieci i tak wiedzą, kto jest bogaty a kto biedny i strój tu ma najmniejsze znaczenie. Trzeba oka wytrawnego klubowego selekcjonera, żeby odróżnić dizajnerski tiszert od Hugo Bossa za pięć stów od tiszerta z bazaru czy sekondhenda za pięć zeta.
Gottesman podnosi czwarty argument, jeszcze bardziej od czapy od tamtych. Jakim cudem mundurki mają zaradzić temu, że „co piąty abiturient oblewa”? Jak mają pomóc nauczycielom „budować autorytet”? Jak konkretnie Gottesman chce osiągnąć to, by mundurki stały się „pozytywnym wyróżnikiem”, skoro uczniowie w znakomitej większości odnoszą się do tej koncepcji z nienawiścią?
Gdy śledzę biogramy filarów polskiej prawicy, zawsze uderza mnie to, jak niewielu ludzi ma tam dzieci (a jak już jakieś spłodzili, to zostawili je byłej żonie, więc niewiele wiedzą o ich wychowaniu). Polska prawico, może mała porada od praktyka: dzieci brykają. Dorosły może latać do pracy w jednej marynarce, ale dzieci dość regularnie wracają ze szkoły w strojach przybrudzonych, zachlapanych, naddartych, pogniecionych. Żeby pracujący rodzice mieli szansę z tym wszystkim nadążyć, muszą mieć różne ciuchy na zmianę, a nie jeden mundurek, który trzeba by codziennie prać, cerować i prasować. I proszę mi nie opowiadać o elitarnych prywatnych szkołach na Zachodzie, bo tam ludzie mają służące. Tylko ktoś całkowicie oderwany od życia poparłby takie utrudnienie polskim rodzinom.
Stąd mój apel do wszystkich rodziców – olejmy ich. Zadziałajmy solidarnie. Wszystkich nie wywalą! Za to już w 2009 nowe wybory, w których LPR dostanie takiego kopa, że Giertycha Marsjanie będą zeskrobywać łyżeczkami. Czy warto teraz dawać ciała?

Kto to jest dziennikarz?

Z opóźnieniem nadrabiam zaległości w niusach spowodowane feriami i dopiero na blogu „piąta władza” przeczytałem o idiotycznej propozycji ustawowego definiowania zawodu dziennikarza. Co ci kretyni jeszcze wymyślą?
Nie należę do żadnego stowarzyszenia dziennikarskiego. Byłem ze dwa razy na jakichś spotkaniach dyskusyjnych w SDP, ale zniesmaczyło mnie to towarzystwo – zobaczyłem tam głównie tak zwane „leśne ludki”.
Dziennikarstwo to zawód urynkowiony jak mało który. Wykonuję go nie dlatego, że go lubię tylko dlatego, że istnieją podmioty gospodarcze chcące kupować ode mnie moje teksty za cenę na tyle godziwą, że mi się nie opłaca przebranżowić (chociaż na wsiakij pożarnyj słuczaj trzymałem do 1999 roku ciągłość pracy w zawodzie chemika, biorąc na umowę-zlecenie zeszyty serii chemicznej biuletynu PAN; finansowo to nie miało sensu, ale chciałem mieć jakiś „plan B” na wypadek, gdyby przygoda z mediami nie wypaliła).
Wyobraźmy sobie, że Sejm przyjmie ustawę uzależniającą prawo do wykonywania zawodu dziennikarza od zapisania się do stowarzyszenia dziennikarskiego (na co reaguję machnięciem ręki z wyprostowanym środkowym palcem), poddania się lustracji (na co flipuję fingera drugą ręką, wulgarnie przy tym cmokając), a na dodatek posiadania gęstej czupryny na głowie i inicjałów nie kojarzących się z ruchem Wolnego Oprogramowania.
Czy to znaczy, że przestanę pisać? Nie, bo dopóki ktoś mi będzie za to gotów płacić, znajdziemy z tym kimś jakąś metodę by obejść ustawowe ograniczenia (pseudonim, figurant, w ostateczności zarejestrowanie redakcji w jakimś normalnym kraju – polskie HBO formalnie zresztą już jest nadawcą bodajże czeskim, a moje felietoniki w tymże stanowią zauważalną część moich dochodów jako żurnalisty).
A jak mi za to nie będą chcieli płacić? No to się poszuka innego zajęcia. Żadna ustawa mnie jednak w tym zawodzie nie może ani zatrzymać ani go z niego usunąć wbrew działaniu mechanizmów rynkowych.
Za Pressem: „Za wprowadzeniem ograniczonego dostępu do zawodu jest Zenon Bosacki, członek zarządu SDP: (…) Samorząd mógłby ustalać np. minimalne stawki za publikacje, by właściciele mediów nie zaniżali wynagrodzeń reporterów – dodaje Bosacki (…) Krystyna Mokrosińska, szefowa SDP (…) proponuje utworzenie rejestru dziennikarzy prowadzonego na przykład przez Ministerstwo Kultury”. Kochani, najlepiej od razu się oflagujcie i zróbcie blokadę dróg by zażądać interwencyjnego skupu swoich wypocin.

Purytanie w USA

To była odpowiedź do Rabbita w poprzednim wątku. Zatrzymał mi ją automat antyspamowy, który wykrył ciąg znaków "ultram" – podobno będący jakimś spamowanym lekarstwem. Łotewer, dostałem od odpowiednich osób wyjaśnienie, żebym wyłączył w ustawieniach bloga listę słów zakazanych. Ale lamer ze mnie, nawet nie wiedziałem, że ją mam włączoną. Let’s see, słowa zakazane: Bojarska, Łysiak, Ziemkiewicz, ultram, rolex, viagra… OK, wyłączamy. Ale nie mogę tego teraz przekleić bo jak znam ten filtr, pogoni mnie za przeklejanie, więc niech to tu zostanie.

@bloody rabbit
""Przypuszczam, że religijna prawica jest w USA tak popularna dlatego, że dzięki bystrzackiej konstytucji Amerykanie nigdy nie mieli u siebie takiej teokracji jak my czy Hiszpanie."

Tragedią USA jest to, że to społeczeństwo założył skrajny odłam purytanów, który uciekał z Anglii rządzonej przez purytanów zbyt umiarkowanych (takich, którzy tylko zabronili wystawiania sztuk Szekspira, tej wszetecznej pornograficznej pełnej przemocy kultury masowej XVII wieku). To jakby jakąś polską kolonię założył odłam ultramoherystów, dla których zwykłe mohery są zbyt kompromisowe (dajmy na to, jakieś świry od sedewakantyzmu).

Cognac police, arrest this man!

Co wiemy o sprawie doktora G.? Że miał „30 procent zgonów, niesłychanie wysoki odsetek” (Mariusz Kamiński). Wiemy też, że „to typowy procent zgonów chorych po przeszczepieniu serca w rok po operacji” (prof. Wojciech Rowiński, szef Polskiej Unii Medycyny Transplantacyjnej). Wiemy też, że w domu lekarza policjantom udało się zidentyfikować kilka butelek koniaku.
Te cienkie jak jelito zaskrońca materiały wystarczają „Dziennikowi”, by rozstrzygać o winie – walnęli se tytuł „Lekarz zabił pacjenta, bo nie dostał łapówki”. Słusznie, redaktorzy, znak zapytania jest dla mięczaków. Przynajmniej „Fakt” odwołuje się do inteligentniejszych czytelników i jego publicystyczny filar też ma w tej sprawie wątpliwości.
Ja nie zamierzam wydawać wyroków przed poznaniem dowodów – być może doktor G. nie będzie w stanie wykazać źródła pochodzenia każdej flaszki (obywatelu: czy twój barek ma już certyfikowany audyt od proboszcza lub lokalnego działacza PiS?). Jeśli jednak minister Ziobro przedstawia tę sprawę w takim stylu, że dla samej tej sprawy warto było powołać CBA – to ja jakoś kurna nie jestem przekonany, że potrzebujemy robokopów ze specjalnymi uprawnieniami do liczenia butelek koniaku.
Ostatnie przetasowania w rządzie pokazują, że Ziobro i jego ludzie mają być teraz nowymi gwiazdami PiS. Jest w tym jakaś kacza logika. Nawet najwięksi idioci przestali już chyba wierzyć w obietnice obniżenia podatków, przyśpieszenia budowy autostrad, taniego państwa, tanich podręczników, solidarnej Polski, w dodatku całej w buraczkach.
Co jeszcze rządowi zostało? Zbigniew Ziobro, natural born showman. Ten zawsze może zrobić konferencję i pokazać jak działa niszczarka do papieru. Jako showman sprawdza się tak dobrze, że z takich konferencji zapamiętujemy nie tyle to, że Ziobro po raz kolejny wyszedł na durnia (niszczarką bawił się, przypomnę, na supertotalspeckonferencji zorganizowanej z okazji rzekomej afery bilboardowej, która w końcu okazała się totalnym palcossankiem Jacka Kurskiego), ale same jego gesty i miny. Teraz też tak pięknie podniecał się tym, że „nikt już nie będzie pozbawiony życia przez tego pana”, że kiedy cała ta afera skończy się oddaleniem zarzutu zabójstwa – ludzie będą pamiętać jak pięknie pan minister bronił prostego człowieka, a nie to jakie bzdury wygadywał.
Przy całym moim braku sympatii do Leszka Millera, nikt nie podsumował Ziobry tak celnie jak on. Szkoda, że TVPiS reżyserując wczorajszy spektakl nie wykorzystała tego kreatywnie – gdyby ministra Ziobrę ustawić pod odpowiednim kątem, wyszłoby nawet że dr G. miał 300% zgonów. Kamiński miałby wtedy przynajmniej swój niesłychanie wysoki odsetek.

Byle nie do Warszawy

Dziś w „Gazecie” artykuł na gospodarce, który mówi wszystko o polskiej polityce (mówię ofkors o papierowej „Gazecie”, bo w portalu jak zwykle nie umiem go odnaleźć). W rankingu atrakcyjności europejskich miast Warszawa pod rządami kaczystów spadła z pozycji 21. na 44. (na 91 wszystkich).
Powód? Infrastruktura. Zamiast Mostu Północnego, obwodnicy czy drugiej linii metra – Kaczyński wolał muzeum Powstania Warszawskiego. A poprzednikom zarzucał, że ośmielili się zbudować aż dwa mosty (bo za drogo). Teh bastards! Jak można coś budować i w dodatku pozwalać na tym komuś zarabiać!
To samo mamy teraz w skali całego kraju. Minister Polaczek wstrzymał budowę autostrad, bo przeszkadzała mu korupcjogenność poprzednich rozwiązań – systemu koncesyjnego i partnerstwa publiczno-prywatnego. Przez dwa lata szukał nowego, lepszego rozwiązania. I znalazł – jest nim mianowicie partnerstwo publiczno-prywatne (A1) i system koncesyjny (A2). Po dwóch latach zmarkowanych na lustrację, dekomunizację i tym podobne, wrócili do punktu wyjścia. Teraz pewnie Kaczyński go wywali i następny znowu dwa lata będzie wspierać trębacza, aż go wyborcy pogonią.
No ale hej – postawią za to Świątynię Opatrzności. Atrakcyjność Polski dla inwestorów poleci od tego hen, do stratosfery. Nadaję jej imię jaszczomp.

Mam i ja!

Ha, już nie będzie M.R. Wiśniewski pluł mi w twarz, hasło w Wikipedii każdy z nas ma. Tytuł mojego bloga tajemniczy wikipedysta przedstawił jako „"Dyskursje w ekskursje”. Mam nadzieję, że kiedyś to poprawią ale to sygnalizuje, że niektórzy odwiedzający w ogóle nie kojarzą tych dwóch słów. Mam wrażenie, że kiedyś już to tłumaczyłem, ale blogoedukacyi nigdy za dużo.
No więc: dyskurs to pojęcie różnie opisywane przez różnych filozofów, jako (post)marksista odwołuję się do znaczenia leżącego gdzieś między Foucault a Habermasem (kimże jestem, by rozstrzygać Ich spory?), a więc rozumiem dyskurs jako świat słów i znaków, które wyznaczają nasze możliwości postrzegania. Czego nie umiemy nazwać, tego nie dostrzegamy (że przypomnę malowniczy przykład jakim są naukowcy, którzy obserwowali dyfrakcję elektronów ale udawali, że jej nie widzą dopóki de Broglie nie zaproponował odpowiedniego dyskursu).
Dyskurs postrzegam jako zjawisko dynamiczne, pozostające w permanentnym konflikcie z innymi dyskursami („ach, jakie głupie są inne cywilizacje, one nic nie rozumieją!”) oraz z sobą samym (tak lewica jak prawica zgodzą się co do tego, że najważniejsza jest Wolność; ale każdy rozumie ją inaczej).
Odkrycie filozofii dyskursywnej uważam za najważniejsze osiągnięcie naszej cywilizacji. Inne cywilizacje wpadały i wpadają w ślepe uliczki filozofii wykładanej w relacji mistrz-uczeń czy prorok-wyznawca. Z Nauczycielem (sensei, rebe, mułłą) się nie dyskutuje, przyjmuje się jego Naukę albo ją odrzuca. My stworzyliśmy model, w którym metaforyczni starożytni Grecy snują się po metaforycznej agorze i spierają o to, czy ziemia ma kształt banana.
Rzecz ważna: gdy po prostu sięgniemy po pisma jakiegoś Hegla czy innego Arystotelesa, zwykle znajdziemy tam same głupoty. Ha ha, Arystoteles dowodził, że wąż nie ma penisa, bo jakby miał to by go bolało, a Kant dowodził, że wszystkie planety Układu Słonecznego są zamieszkane, bo inaczej po cholerę Stwórca by je miał stworzyć.
Geniusz filozofów zawarty jest bowiem nie w tym, co literalnie znalazło się w ich pismach, co właśnie w ich roli w dyskursie – by docenić ten geniusz, trzeba wiedzieć z jakimi poglądami polemizowali i jakie poglądy zbudowano na polemice z nimi. Tak powstały w naszej cywilizacji nauki ścisłe – z przejścia od np. alchemików badających materię w duchu mistyczno-hermetycznym do chemików badających ją dyskursywnie (tak, by móc się spierać z innymi chemikami).
No więc to jest dyskurs. A ekskursja to po prostu archaizm oznaczający wycieczkę. Lubię to słowo, bo brzydzę się nowoczesnym modelem turystyki polegającym na kupieniu pakietu „all inclusive”, wolę właśnie staroświecką swobodną ekskursję polegającą na pałętaniu się w przypadkowych kierunkach (stąd zamiłowanie do motoryzacji i wakacji typu „jeśli dziś wtorek to jesteśmy w Andorze”).
Ekskursje w dyskursie oznaczają więc swobodne pałętanie się po sferze kultury i cywilizacji, traktowanej dyskursywnie (raczej w poszukiwaniu sporu niż uległej akceptacji). Mniej więcej tak samo postrzegam swoją rolę jako krytyka i publicysty, tyle że tam są to raczej płatne wycieczki z przewodnikiem – a tutaj turystyka dla własnej przyjemności (choć oczywiście pasażerowie zawsze mile widziani).

Now playing (20)

Dyskusja na blogu Slow Beara przypomniała mi tę przepiękną piosenkę i nie mogę się od niej uwolnić, o co zresztą nie mam do nikogo żalu. Posłuchajcie jak zmysłowo w tej piosence wymawiane są słowa takie jak „outer space” – brzmią jak pozycje z Kamasutry a nie jak motywy z literatury dla nastoletnich chłopców. Oczywiście, jeśli uwzględnić to, o czym nastoletni chłopiec myśli średnio sześćset razy na minutę, nie jest to wcale takie znów paradoksalne.
Piosenka pochodzi ze strasznie dziwnego musicalu „The Rocky Horror Picture Show”, który łączył campowe nawiązanie do motywów amerykańskiej pulp sci-fi z erotyczną perwersją (ale utrzymaną w ryzach PG-13, bez przesadnej dosłowności). Nie wiem jak was drodzy blogowicze, ale mnie ta piosenka wprawia zawsze w błogi nastrój, ewokując ulotne wspomnienie w czasów, w których naprawdę byłem w stanie z wypiekami na twarzy czytać opowieść o inwazji Alien Kriczers From Ałter Spejs i nie mieć przy tym postmodernistycznego uśmieszka na twarzy. Kiedy właściwie ostatni raz tak po dziecięcemu zaczytałem się w klasycznym science-fiction? (tak naprawdę to przed chwilą, bo w ramach ferii nadrobiłem zaległość w kwestii "Worldwar" Turdledove’a, no ale w końcu po to są wakacje, żeby trochę pobyć znowu dzieckiem).
Slow Bear na swoim blogu ironicznie porównał tę piosenkę do analogicznej mieszaniny kiczu i perwersji jaki Maciej Parowski wylansował w polskiej science-fiction, którą to miksturę złośliwi podsumowują jako opowiadania o "feminazistowskich lesbijkach mordujących katolickich księży". Ten nurt w polskiej fantastyce zasługuje na odpowiednio masakryczny esej, którego pierwszą wersję (pod roboczym tytułem "Prawicowe porno") zresztą już nastukałem, ale muszę jeszcze dolać trochę witriolu żeby puszczać do druku. No ale posłucham sobie na razie znowu piosenek z "Rocky Horrora", wspominając czasy w których w science-fiction chodziło o blastery i cyborgi a nie o walkę z widmem "politycznej poprawności".

Puchatek kontratakuje


Jak zauważyli czujni internauci, moją książkę też ręcznie usunięto z bazy danych zapowiedzi wydawnictwa Znak. Ale jak mawiał Conan Barbarzyńca, co mnie nie zabije, to mnie uczyni silniejszym. W cyberzaświatach usunięta książka mocowała się z próbującymi ją zakryć kartonowymi Puchatkami nasłanymi przez Układ i wróciła z tej walki z nową, fajniejszą okładką! Super!

Lustracja Graczyka

W ramach lekkiej, łatwej i przyjemnej wakacyjnej lektury przeczytałem książkę Romana Graczyka „Tropem SB. Jak czytać teczki”. To świetna lektura i serdecznie polecam ją wszystkim: tak przeciwnikom jak i zwolennikom lustracji.
Dobrze napisana publicystyczna analiza jakiegoś tematu powinna dostarczać argumentów także tym, którzy się z autorem nie zgadzają – i to jest casus tej książki. Graczyk napisał ją by wykazać, że teczki IPN pozwalają poznać jakąś ważną prawdę historyczną oraz (jako bonus) że pozwalają poznać nie tylko historię zdrady i donosicielstwa ale też historie heroiczne tych, którzy współpracy odmówili lub też mieli odwagę się z niej wyplątać).
Drugi punkt Graczyk ilustruje historią czterech osób ze środowiska „Tygodnika Powszechnego”, które SB próbowała z mniejszym lub większym powodzeniem wciągnąć do współpracy. Wszystkie te historie Graczyk opisuje bez inkwizytorskiego zacięcia, starając się przedstawić punkt widzenia każdego agenta (lub kandydata na agenta).
Rzecz jednak w tym, że jak sam pisze we wstępie, te cztery przypadki wyselekcjonował z dużo szerszego zakresu badań, jaki sobie przyjął na początku: najpierw sformułował swój temat jako inwigilację krakowskiego kościoła w latach 1944-1989, w końcu zawęził to zaś do czterech osób z lat 60. W nieufnym czytelniku (a ja zawsze takim jestem) budzi to jednak wątpliwość w reprezentatywność obrazu – w końcu badając wynik eksperymentu polegającego na rzucaniu tysięcy monet bez trudu wyselekcjonujemy te kilka, którym dziesięć razy z rzędu wypadła reszka.
Wbrew obietnicom ze wstępu, Graczyk nie dowodzi jednak swojej podstawowej tezy, jakoby teczki przybliżały nas do poznania prawdy historycznej.
„Mimo Maleszki, Karkoszy (…) w debacie publicznej błąka się jeszcze, choć wprawdzie już nieco po kątach, przekonanie, że te archiwa nic nie wnoszą do naszej wiedzy o Polsce sprzed 1989 roku” – pisze Graczyk i obiecuje, że jego książka obali to przekonanie. Otóż nie obala, mnie raczej w tym przekonaniu utwierdziła. Badanie archiwów SB pozwala poznawać archiwa SB, ale w kwestii historii powszechnej – dziejów Kościoła, dziejow opozycji, dziejów badanego przez Graczyka czasopisma – nie wnosi nic, czego nie wiedzielibyśmy skądinąd. Sprawy Maleszki czy Karkoszy pozwaliły nam się dowiedzieć czegoś nowego o Maleszce czy o Karkoszy, ale przecież nie o historii środowisk, z którymi byli związani. Teczki SB pozwalają nam tylko poznawać historię działań SB, tak jak ćwiczenie rzucania podkowami pozwala rozwijać umiejętność rzucania podkowami.
Graczyk znakomicie opisuje sam proces werbowania agenta – od wezwania na rozmowę, które to wezwanie mało kto w latach 60. odważał się po prostu zignorować (choć jak wiemy z dzisiejszej perspektywy, to była właśnie optymalna strategia), przez skłonienie kandydata na agenta do podpisania zobowiązania do zachowania rozmowy w tajemnicy (który ludzie podpisywali przekonani, że tym kończą wszelkie kontakty z SB!), aż po szantażowanie delikwenta tym właśnie oświadczeniem (najskuteczniejszym środkiem dyscyplinowania agenta dla SB było zawsze „oj, bo wszystkim opowiemy, że jesteś naszym agentem”).
Detalicznie opisując ten proces Graczyk (nieświadomie?) wkłada oręż do ręki przeciwnikom lustracji bo pokazuje, że nikt nie był agentem „po prostu”. Nawet przypadki pozornie ewidentne po bliższym poznaniu okazują się przypadkami osób, które złamano jakimś szantażem, choćby właśnie szantażem typu „bierz tę forsę i nie marudź, bo ujawnimy to, że przedtem też ją wziąłeś”. Nikt nie zostawał „TW” na ochotnika.
Potwierdzając to, o czym od zawsze pisali przeciwnicy lustracji, Graczyk wywleka też na światło dzienne personalne animozje środowiska „TP” – bo tym właśnie przecież zajmowała się SB, szukaniem wiadomości o tym, że pan A. nie lubi pana B., a pani C. puszcza się z panami D. i E. Przy czym pan A. ani pani C. nie muszą być agentami – mogą być Bogu ducha winnymi osobami, o których plotki swojemu oficerowi opowiada TW „Alfabet”, po latach lustrowany przez jakiegoś bojowego publicystę.
W finale Graczyk dziwuje się temu, że choć od publicystów wymaga się wyrazistego stanowiska, to „zakazuje się im głosić własne oceny na tak nieobojętny moralnie temat, jak ludzkie postawy w PRL-u”. Jego książka utwierdziła mnie jednak w mojej bardzo wyrazistej ocenie kolesi, którzy ciesząc się z owoców bezpieczeństwa i dostatku demokratycznej 3RP przyklejają moralne etykietki ludziom z innej epoki. W historii ten błąd warsztatowy nazywa się „prezentyzmem”. Jednak tam, gdzie naruszane są interesy żyjących ludzi, poszukałbym mocniejszych określeń.