Chwała Ukrainie!

W ten straszny dzień nie sposób rozmawiać o popkulturze. Nawet ukraińskiej (choć, nawiasem mówiąc, niezmiennie gorąco polecam „Internat” Żadana jako najlepszą książkę o tej wojnie – i jedną z najlepszych książek wojennych w ogóle).

Wprawdzie nie traktuję serio pojęcia „geopolityka”, bo w Polsce zazwyczaj używają go ludzie, którzy z kolei traktują serio filmiki na jutubie – ale proponuję odwiedzającym pewną refleksję historyczno-geograficzno-polityczną. Otóż jak wiadomo, to akurat truizm, od czasów jagiellońskich Polska wciśnięta jest między dwa zasadnicze ośrodki potęgi – HRE i jego kontynuatorów, oraz Ruś Moskiewską i jej kontynuatorów.

Z obu stron nasi praprzodkowie zaznali sporo zła. Często nawet całkiem niedawno (dla mnie to jest pokolenie moich dziadków – a więc znałem ludzi, którzy tych cierpień doznali na własnej skórze).

Nie ma tutaj jednak symetrii. Relacje z HRE Polska często miała przyjazne. Bywaliśmy pełnoprawną częścią imperium (z uprawnieniem elektorskim). W tej roli w ogóle pojawiliśmy się na mapie i dostaliśmy nazwę (bez przyjaźni z Ottonem Bolesław byłby tylko jeszcze jednym plemiennym watażką).

To samo powiedzą Duńczycy, Holendrzy, Czesi, Szwajcarzy. Sąsiedztwo z Niemcami bywa nieprzyjemne, oni też w historii mieli szalonych, zbrodniczych władców, ale bywa też całkiem korzystne.

Sąsiedztwo z Rosją jest wyłącznie niekorzystne. Nie tylko dla Polski – patrzę na mapę i na granice Rosji, od Finlandii przez Estonię, Polskę, Besarabię, Czerkiezję, Kaukaz, serię państw ze „stanem” w nazwie, Mongolię i Mandżurię aż po Japonię. Nie widzę ani jednego kraju, któremu to sąsiedztwo przyniosło coś poza podbojem, cierpieniem i niewolą.

Jeśli ktoś może mi wskazać kontrprzykład – będę zobowiązany. W propagandzie PRL standardowo było nim oczywiście tzw. „wyzwolenie” w 1945, w którym ja jednak widzę zastąpienie jednego zniewolenia drugim.

Stalin nie był lepszy od Hitlera. Tyle w nim dobra, że umarł zanim zdążył w pełni uruchomić swój wariant Holokaustu – ale przymusowa koncentracja ludności żydowskiej w getcie Birobidżanu w połączeniu z „wykryciem spisku żydowskich lekarzy” wskazują, że takie miał plany.

Oczywiście, to już tylko gdybanie. Skupmy się więc na czymś, co jest obiektywnie weryfikowalne – czy gdzieś w jakimś kraju Rosjanie są spontanicznie fetowani jako fajni sąsiedzi?

Wiele narodów świata ma na przykład jak najgorsze zdanie o Amerykanach, to prawda. Ale są kraje, w których celebruje się rocznicę wyzwolenia przez wojska amerykańskie. Czy gdzieś celebruje się wkroczenie wojsk rosyjskich w formule innej niż „lokalny dyktator zwozi publikę ciężarówkami”?

Amerykanie o mrocznych sprawkach swojej historii robią hollywoodzkie superprodukcje – od wyrżnięcia Indian aż po zbrodnię iracką. Rosjanie o swoich nie mówią w ogóle, zakazują tego prawnie.

W efekcie do dziś niewielu ludzi poza Polską wie o zbrodni katyńskiej. Ale my na przykład niewiele wiemy o ludobójstwie czerkieskim.

Dzięki funkcjonującej w tym kraju niemal nieprzerwanie cenzurze, Rosjanom udało się wytworzyć wrażenie, jakoby nie uczestniczyli w imperialistycznych zbrodniach XIX wieku. Jakby cała ta gwałtowna ekspansja w stronę Kaukazu i Kamczatki odbywała się pokojowo.

Tymczasem tam ktoś mieszkał. I tego kogoś tam już nie ma nie dlatego, że wyjechał czy się zasymilował – ale dlatego, że go zamordowano.

Oczywiście, to samo się działo w Afryce, na Dzikim Zachodzie, w Indiach. Ale znów: odpowiadające za to zachodnie potęgi kolonialne otwarcie o tym mówią. Rosja udaje, że dokonała swojej ekspansji pokojowo.

Nie winię o to wszystkich Rosjan. Wiem, że są tam inne tradycje państwowe i że zanim spadkobiercy Rurykowiczów zaczęli zniewalać inne narody, najpierw musieli zniszczyć inne państwa rosyjskie.

O ile jednak na przykład Niemcy po 1945 włożyli dużo wysiłku w rugowanie pruskich tradycji, Belgowie chcą wreszcie usunąć pomnik swojego króla-ludobójcy, Amerykanie rozgrzebują dawne rany, by nie zarosły błoną podłości – Putin nawet nie ukrywa, że chce kontynuuować dzieło Stalina. To nie jest czas na symetryzm, tu nie ma „dwóch złych państw, jedno warte drugiego”. Niech żyje niepodległa Ukraina!

Kaprealizm

Jak już pisałem, pasjami oglądam ostatnio stare filmy. Niestety, nie będzie to notka aż tak apolityczna, jak bym chciał, bo jedną z motywacji mej ucieczki w przeszłość jest poszukiwanie Zaginionych Utopii Kapitalizmu.

Inna sprawa, że amerykańska popkultura naprawdę nigdy nie była apolityczna. Case in study: John Wayne. Gdy zyskał gwiazdorski status, miał kontrolę nad swoimi rolami – często współprodukował lub współreżyserował filmy i wykorzystywał to jako okazję do wygłaszania ideologicznych monologów.

Bodajże najwięcej tego jest w westernie „Chisum” (1970). Obejrzyjcie chociaż czołówkę – daje pewien przedsmak tego, jak wygląda sam film.

Uśmiecham się ironicznie, ale całość obejrzałem z przyjemnością. Bo ja w ogóle lubię westerny, nie tylko te, przy których się zgadzam z ideowym przesłaniem (co wbrew pozorom zdarza się całkiem często; muzyka country to też nie tylko ten syf, który puszczali w trójce).

Może to jedyny sposób na dyskusję międzybąbelkową – jeśli pojawi się tu prawicowiec potrafiący kulturalnie dyskutować o westernach, nie wywalę go tylko za to, ze ma poglądy takie jak John Wayne. Skłonię raczej do zastanowienia się nad skalą tego podobieństwa.

John Chisum to postać zmitologizowana, ale historyczna – jeden z uczestników „wojny w hrabstwie Lincoln”, w której walczyli m.in. Patt Garret i Billy The Kid. Obrosło to tyloma legendami, że nie da się dziś ustalić prawdy.

Co wiadomo na pewno, to że Lawrence Murphy miał monopol na handel i wszelakie usługi, z bankowymi włącznie (fachowa nazwa to więc raczej „monopson”) w hrabstwie Lincoln. A propos korwinistów i ich „tylko państwo może stworzyć monopol” – tam nie było państwa, był Dziki Zachód, z którego gringos już pogonili państwo meksykańskie, ale jeszcze nie byli w stanie zastąpić go własnym.

Murphy pozyskał (westerny pokazują to zazwyczaj jako „skorumpował”) lokalnego szeryfa, Billa Brady’ego. Bandidos pracujacy dla Murphy’ego byli bezkarni, bo Brady dał im status „zastępców szeryfa”.

Rancher John Tunstall założył konkurencyjną firmę oraz opłacił własną armię rewolwerowców, której działalność zalegalizował sędzia pokoju. Armia przyjęła miłe lewakom miano „Regulatorów”.

Tunstall zginął, ale jego armia wygrała wojnę o dominację nad hrabsterm Lincoln. Historia przyznała jej rację, niejako walkowerem – tylko Regulatorzy przeżyli, więc znamy tylko ich wersję wydarzeń.

Nawet w ich wersji pozostaje pewna niespójność – status Billy Kida. Walczył po stronie Regulatorów, ale gdy ci wygrali, pozostał „desperado”. Zastrzelił go w końcu dawny przyjaciel (acz jak zwykle w przypadku legend Dzikiego Zachodu, wszystko tu jest wątpliwe i słabo uźródłowione – ten, kto przeżył strzelaninę miał przecież powody, by kłamać na temat jej przebiegu).

John Wayne umieścił siebie w tej historii jako postać drugoplanową – krowiego barona Johna Chisuma, który popierał Regulatorów. Daje mu to okazję do wygłaszania monologów na temt przyczyn owego poparcia, które są polityczne jak w socrealizmie (te późne westerny z Waynem można nazwać „kaprealizmem”).

Chisum przedstawia siebie jako człowieka, który nie szuka przygód. Codziennie zarządzanie biznesem dostarcza mu ich w nadmiarze.

Ta działalność biznesowa przedstawiona jest z kolei jako filantropia – Chisumowi nie chodzi o personalne wzbogacenie się. Działa dla dobra wszystkich – konsumentów, kontrahentów, podwładnych.

Może i ma z tego jakieś przywileje, ale z nich nie korzysta. Nie dla niego szampany, najlepiej smakuje mu kawa z ogniska na prerii, wypita razem z kowbojami, którzy dla niego pracują.

„Ty pracujesz dla mnie, a ja pracuję dla każdego Amerykanina, który ma ochotę na stek” – mówi Wayne w innym filmie, „McLintock!”, w którym też gra krowiego barona. W ten sposób aktor jakby mówił do swoich fanów: „to, że jestem gwiazdą oznacza tylko tyle, że kupując bilet na western – stajesz się moim szefem”.

W tych westernach często występują mniejszości etniczne – Czarni, Chińczycy, Indianie i przede wszystkim Meksykanie. Wayne odnosi się do nich (w swoim mniemaniu) z szacunkiem i bez rasizmu. W „Fort Apache” mamy sugestię, że wszystkie wojny z Indianami można by zakończyć w jeden dzień, gdyby zostawić negocjacje postaci granej przez Wayne’a, niestety jak zwykle wszystko zepsuł głupiec przysłany z Waszyngtonu (Henry Fonda).

Ameryka pokazana jest jako raj dla wszystkich, nawet dla mniejszości. Meksykański ogrodnik jest szczęśliwy, że może pielęgnować piękny ogród krowiego barona, a chiński pracz, że ma tyle prania.

Jak w memach z serii „this could be us, but you keep playing”, ten raj jest możliwy pod warunkiem, że wszyscy znają swoje miejsce. Chińczycy nie domagają się prawa do głosu, kobiety rozwodu, pracownicy podwyżek, Indianie utraconych ziem a Czarni prawa do spacerowania po zmroku. I nikt nie kwestionuje przywództwa Johna Wayne’a, no chyba że chce dostać po ryju.

Wydaje mi się, że znając kaprealistyczne westerny – dobrze rozumiem światopogląd wyborców Trumpa, a także pisowskich emerytów. Młodzieży wyjaśnię, że te westerny były pokazywane w TVP w latach 70., a każda taka emisja była świętem (w „Brunecie wieczorową porą” wszyscy sąsiedzi Kowalewskiego oglądają fikcyjny western „Przez prerie Arizony”; tak to wtedy wyglądało, okna w blokach migotały synchroniczną poświatą i grzmiały zwielokrotnionym echem lektora).

To też tłumaczy, dlaczego mimo swojej (słusznej) niechęci do elit, nie uważają za elitę Trumpa, Kaczyńskiego ani „swoich” celebrytów i oligarchów. Po prostu wierzą, że jako widzowie, klienci czy wyborcy, są ich „szefami”. A kapitalizm wyobrażają sobie jak z tych monologów Chisuma.

Ja wiem, gdzie robią błąd w tym rozumowaniu – ale nie wierzę, że da się ich do tego przekonać. Ta notka nie jest więc po to. Zapraszam do rozmowy o kaprealistycznych westernach (do których zaliczam także np. „Terytorium Komanczów”). O lewicowych planuję osobną notkę…

Kochani pisowcy…


Jak bardzo – och jak bardzo! – chciałbym teraz przeczytać komentarz zwolennika PiSu, który miażdząco by mi wykazał słuszność polityki rządu. Ach czemuż ach czemuż redaktor Woś tak się niby interesuje tą ekonomią, tak lubi wychwalać PiS za jego niebywale prześwietlanie słuszne decyzje, a na temat flagowego rządowego programu to ani be, ani me, ani kukuryku.

Kiedy rząd zapowiadał, że zmiany będą „korzystne lub neutralne” dla podatników zarabiających mniej niż „12800 brutto miesięcznie” (czyli 153600 rocznie), to nawet się trochę ucieszyłem, bo zarabiam znacznie mniej. Jako lewak uważam, że jeśli ktoś przekracza ten próg, to faktycznie nie powinien narzekać na podatki, tylko z godnością wypłakać się w studolarówkę.

O swoich zarobkach nie będę wam pisać konkretów, ale możecie je sobie łatwo oszacować. Szkoła jest wprawdzie prywatna, ale nie płaci znacząco lepiej od publicznych (mniej więcej wiem ile się zarabia w publicznych, bo mam znajomych z roku, którzy od 30 lat są wierni naszej wyuczonej profesji).

Jak wielu nauczycieli, mam dodatkowe dochody. W moim przypadku nietypowy jest ich charakter (ksiązki, felietony, spotkania autorskie), ale samo zjawisko jest już typowe.

Typowy warszawski nauczyciel ma jakieś dodatkowe źródło dochodów. Najczęściej są to po prostu korepetycje.

Zwykle na początku roku nie jestem w stanie oszacować swoich przyszłych zarobków. Po prostu nie wiem ile książek się sprzeda, ile będę miał spotkań, czy mi znowu nie zrzucą felietonu.

Mogę tylko powiedzieć, że raczej na pewno nie będzie to 153600. Nie sądzę, żebym w tym roku wyszedł ze stówy bez jakichś mało prawdopodobnych wydarzeń w rodzaju znalezienia angielskiego wydawcy.

Jestem więc dość typowym przedstawicielem klasy średniej. Na pewno nie niższej średniej, ale na pewno też nie wyższej średniej. Czyli teoretycznie słynna ulga powinna mnie uchronić przed stratą, prawda?

Praktycznie moja pierwsza nauczycielska pensja w tym roku była pomniejszona o jakieś 180 złotych. Jak bardzo wzrosną obciążenia od moich fuch honoraryjnych, tego jeszcze nie wiem, bo moje biuro rachunkowe też nic nie wie.

Od pewnego czasu premier obiecuje różne rzeczy w wywiadach, ale przecież podatków nie pisze się na podstawie obietnic z wywiadu, tylko na podstawie ustaw. A do 20 lutego podatnik musi podjąć decyzje typu „działalność? ryczałt? skala? liniowy?”.

Najpiękniejszą obietnicą premiera było wprowadzenie podwójnego systemu podatkowego. Że kto będzie stratny na nowych zasadach (ale zarabia poniżej tego pułapu), będzie mógł się rozliczać według starych zasad. Byłoby super, ale to chyba jednak tylko kolejne kłamstwo.

Słuchajcie, drodzy pisowcy zaglądający na tego bloga. Ja naprawdę CHCIAŁBYM, żeby premier mówił prawdę. Ja chciałbym, żeby ludzie zarabiajacy poniżej stówy rocznie nie byli stratni, no bo sam do nich należę.

A jak już jestem stratny, to chciałbym chociaż wiedzieć, jak bardzo. Ale to też niemożliwe. Tak zwany „Kalkulator Polski Ład” ma serię opcji takich jak ta obrazku.

Skąd u licha mam wiedzieć, czy „korzystam z zasad rozporządzenia”? Jakiego rozporządzenia? Przecież nie sposób z tego skorzystać.

Wygląda na to, że nikt nie pomyślał o banalnym scenariuszu, w którym podatnik pracuje w kilku miejscach na raz. Ileś ma z etatu, ileś z dzieła, a ileś ze zlecenia. Albo w ogóle łączy pracę z działalnością i za fuchy wystawia faktury.

Ale nie wiem, może się mylę. W istocie: bardzo CHCĘ się mylić. Bardzo bym teraz chciał, żeby jakiś zwolennik PiS mnie przekonał, że to wszystko jednak jest dla mnie korzystne albo chociaż neutralne.

W tym całym chaosie jest jedna grupa zawodowa, która z pewnością zyskała na Polskim Ładzie. To zarabiający po kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie dziennikarze TVP, menadżerowie państwowych spółek, trenerzy narciarscy pisowskich polityków.

Przy tych zarobkach z pewnością stać ich na ubogacenie portfolio posiadanych nieruchomości o jakąś skromną leśniczówkę czy pałacyk. A wtedy ich podatek spada do zera.

Ach, jak bardzo bym chciał przeczytać komentarz obrońcy PiSu, który będzie przekonywać, że owszem, że uważa to za sprawiedliwe. Że podatki trzeba podnieść pielęgniarce, która dorabia sobie zleceniami – ale obniżyć oligarchom.

Znów o wolności słowa

Na początku III RP niechęć do cenzury jednoczyła nas wszystkich. Tylko na skrajnie prawym skrzydle Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego otwarcie mówiono wtedy o potrzebie cenzury pro-katolickiej. Nie miało to symetrycznego odpowiednika na ówczesnej lewicy, pod tym względem libertariańskiej jak mainstream.

30 lat później został „nam” złośliwy rechot, kiedy „im” coś zablokuje Facebook czy Youtube, a „im” złośliwy rechot, kiedy prokuratura ściga kogoś z „nas” za tęczową aureolę. Czy jest szansa, żebyśmy (umowni) „my” i „oni” znowu wspólnie opowiadali się za wolnością słowa – „my” „ichniego”, a „oni” „naszego”?

Żeby to przeanalizować na serio, trzeba moim zdaniem oddzielić kilka różnych zagadnień, które hurtowo wrzucamy do worka „cenzura” i „wolność słowa”. Pierwszym jest PREWENCYJNA CENZURA PAŃSTWOWA, jedyna zakazana konstytucyjnie.

Tutaj nic się nie zmieniło. Część ludzi jednak myli ją z moderacją komentarzy, stosowaną choćby na moim blogu. Prywatnej moderacji, choćby i prewencyjnej, nie zabrania żaden przepis.

Represyjna tymczasem stopniowo się zaostrza. Od 1989 coraz więcej jest zakazów mówienia tego czy tamtego.
Początkowo byłem przeciwnikiem prawnego ścigania tzw. mowy nienawiści (zainteresowany znajdzie definicję w tej notce). W ostatnich czasach wygrało we mnie podejście belferskie.

Nastoletnie dzieci są podatne na skoki nastroju, przeżywają mnóstwo niepewności z serii „kim jestem”, „kim będę”, „czy życie ma sens”. Są jedną burzę hormonalną od myśli samobójczych.

Nie można im dokładać dodatkowych problemów poprzez tolerowanie w dyskursie wypowiedzi atakujących ich cechy, na które nie mają wpływ – takie jak tożsamość etniczna czy genderowa. Życie ludzkie wydaje mi się ważniejsze od prawa do zwalczania „ideologii LGBT”.

Mogę sobie ewentualnie wyobrazić teoretyczny model, w którym homo-, trans- albo ksenofobię uprawia się wyłącznie w specjalnych serwisach dla dorosłych, tak jak upychamy tam inne treści szkodliwe dla dzieci. Tylko że to już naciągany hipotetyczny scenariusz, który łatwiej rozwiązać po prostu przez „możesz sobie być homofobem, ale bądź nim w domu po kryjomu”.

Przyjęta przez Radę Europy definicja mowy nienawiści już jest kompromisem między prawicą a lewicą. „My” akceptujemy, że na liście chronionych cech jest wyznanie, „oni” akceptują orientację. Pola do innych kompromisów nie widzę (zresztą definicja Rady Europy po prostu nas obowiązuje).

Do cenzury represyjnej wliczają się też przepisy zakazujące obrażać osoby i instytucje. Tutaj jestem nie tyle za ich zniesieniem, co za łagodnym interpretowaniem (tak jak to zwykle czynią sądy).

Z jednej strony, ogólnie jako drobnomieszczanin nie lubię publicznego dyskursu typu „dupa chuj kurwa wypierdalać”. Jestem za tym, żeby kary były rzadkie i symboliczne, ale jestem za zachowaniem większości zakazów tego typu.

Jestem też za prawną ochroną obiektów sakralnych. Uważam, że występki w postaci wysprejowania swastyki na synagodze, wylania świńskiej krwi w meczecie albo napisu „JEBAĆ PIS” na zabytkowym kościele powinny być karane – i to nie jak zwykły czyn chuligański (materialna wartość szkody może być przecież symboliczna). W tym sensie jestem więc gotowy na kompromis z prawicą (sam nie mam osobistego zainteresowania w ochronie uczuć religijnych z powodu ich braku).

Osobnym problemem jest CENZURA W PRYWATNYCH SERWISACH. Tutaj istnieje „od zawsze” – trudno sobie wyobrazić gazetę publikującą wszystko co jej przyślą.

Mimo to i tak ludzie, którym coś odrzucono, często krzyczą o „cenzurze”. Pan Stanisław Remuszko kiedyś wytaczał procesy gazetom, które nie chciały go publikować, a przegrane procesy przedstawiał jako prześladowanie go przez sądy.

Sytuacja uległa zmianie, gdy pojawiły się monopolistyczne serwisy typu Facebook i Google. Rzeczywiście, jeśli tam ktoś dostanie bana, to średnią pociechą dla niego, że może się przenieść do któregoś z konkurencyjnych mikroserwisików.

Mogę tylko znów wzruszyć ramionami, że Ostrzegałem. Na tym blogu toczyłem m.in. flejmy z poetą Kapelą i tłumaczem Szpakiem, którzy 10 lat temu wierzyli w „wolność słowa na fejsie”.

Wolny rynek puszczony na żywioł zawsze kończy się monopolizacją. Albo przez jeden podmiot, albo przez kartel (oligopol).

Firmy internetowe cenzurują całkowicie legalnie. Za każdym razem, gdy usuną konto komuś sławnemu, pojawiają się hasło „JA ICH ZMUSZĘ W SĄDZIE DO PRZYWRÓCENIA”. Nie udało się Trumpowi, nie uda się nikomu.

Jedyne przykłady wygranych procesów tego typu, to procesy obywateli zabanowanych przez konta instytucji państwowych. To spójne z tym, że konstytucje krajów demokratycznych zakazują PAŃSTWOWEJ cenzury prewencyjnej – ale już nie prywatnej.

W Polsce też Konfederacja się odgrażała, że wymusi na Facebooju odzyskanie konta. Wsparł ją minister Cieszyński, stanowczym pismem, że się na to nie zgadza. „HEJ WY TAM W MENLO PARK, SŁYSZYCIE MÓJ DONOŚNY GŁOS? JA BARDZO WAŻNY MINISTER BARDZO WAŻNEGO RZĄDU SIĘ NIE ZGADZAM!”.

To żałosne popiskiwanie zostało olane, podobnie jak równie buńczuczne okrzyki Ziemkiewicza, że Anglicy go będą jeszcze na przepraszać. Takie sprawy są nie do wygrania w sądzie.

Jedynym wyjściem jest teraz regulacja na szczeblu unijnym, taka jak procedowane właśnie Digital Services Act. Ma nakładać specjalne ograniczenia na największe podmioty – tzw. gatekeeperów. Spór trwa o definicję, ale ogólna idea jest słuszna.

Paradoksalnie – ci, którzy dziś narzekają na „cenzurę na Facebooku” to ci sami, którzy parę lat temu protestowali przeciwko unijnym regulacjom, że to „ACTA 2”. Cóż, prawicowiec to człowiek, którego intelektualnie przerasta zauważenie prostej zależności, że im więcej praw mają bogacze, tym mniej praw ma on.

Jest wreszcie trzecie zagadnienie – zróżnicowana grupa zagadnień zwanych ogólnie „cancel culture”. Podkreślam jej zróżnicowanie, bo ilekroć chodzi o przemoc, groźby karalne albo zniewagi, jestem za stosowaniem zakazów ogólnokodeksowych. Potępiam wypowiedź „rektor jest reakcyjnym chujem” tak samo jak potępiałbym „rektor jest lewackim chujem”.

Większość zjawisk opisywanych jako „cancel culture” przyjmuję jednak z entuzjazmem, właśnie w imię wolności słowa. Prawo studentów do mówienia „nie życzymy sobie wykładu dr X” to przecież kwestia ich wolności słowa.

Dlaczego ich wolność ma być mniej ważna od wolności dr X? Moim zdaniem jest nawet ważniejsza, bo to oni płacą (albo bezpośrednio w czesnym, albo pośrednio w dofinansie idącym za uczniem/studentem z budżetu).

Wypowiedzi zwalczające „cancel culture” zazwyczaj mają fundamentalny błąd logiczny. W imię „wolności słowa” chcą zabronić studentom, czytelnikom, słuchaczom itd. nawoływania do bojkotu danego autorytetu.

Ja tymczasem uważam, że J.K. Rowling ma prawo do swoich wypowiedzi – a inni mają prawo do ich krytykowania. Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy im to prawo odebrać (jeśli ktoś mi zechce takie powody wyłożyć i zrobi to kulturalnie i merytorycznie, będzie mile widziany).

Podsumowując, mogę się porozumieć z prawicowcem co do następującego minimum:

CENZURA PAŃSTWOWA – wyłącznie represyjna, z katalogiem zakazów uwzględniajacych zakaz mowy nienawiści w definicji Rady Europy (tu zresztą i tak nie uciekniemy, póki jesteśmy w Radzie Europy)
PRYWATNE PODMIOTY – mogą moderować jak chcą, z wyjątkiem gatekeeperów, kiedy już wejdzie Digital Services Act. Póki nie wejdzie, mogą niestety bez wyjątku, to smutny fakt, z którym na razie się trzeba pogodzić.
CANCEL CULTURE – cancelujta kogo chceta, ale w ramach ogólnych granic kodeksu karnego, a więc bez przemocy, bez wulgaryzmów itd.

Dogadamy się?

Utopia i dystopia


Jak wiecie, fascynują mnie wielkie pokolenia XX wieku oraz ich utopijne narracje, a zwłaszcza to, które wręcz nazywane jest Wielkim Pokoleniem i które walczyło w II wojnie światowej. Należał do niego Lem i podejrzanie wielu moich ulubionych pisarzy, filmowców, filozofów i tak dalej.

Prowadzi mnie to do paradoksalnego hobby. Gdybym w latach 80. czytał opowiadanie science-fiction o bohaterze, który w roku 2022 podłącza się do globalnej sieci rozrywkowo-informacyjnej, żeby na jej domowym terminalu obejrzeć stary western z Johnem Waynem albo thriller z Humphreyem Bogartem, uznałbym to za dowód słabej wyobraźni pisarza. Nie chciało mu się nawet wymyślić autentycznej popkultury XXI wieku!

Jak przez mgłę pamiętam zresztą jakieś opowiadanie, budzące we mnie taki niesmak. Akcja działa się w Kaliforni po gospodarczym upadku USA, japońscy milionerzy skupowali artefakty związane z amerykańską popkulturą, fabuła toczyła się wobec poszukiwań rzadkiego plakatu (?) zespołu Grateful Dead.

No i teraz sam jestem jak bohater takiego opowiadania: Dys Topian włączył terminal, by zrobić wpis na swoim „blogu”. Tak nazywano popularne u zarania sieciowej rewolucji „elektroniczne pamiętniki”. Teraz wyszły z mody, bo w miarę jak sieć głupiała, coraz więcej w niej było materiałów wideo. Jeśli ktoś chciał teraz włączyć się do publicznej debaty, musiał to zrobić na kontrolowanym przez komunistyczne Chiny serwisie, w którym wszystko musiało być odtańczone do taktu głupkowatej pioseneczki. Dys Topian miał już dość doświadczenia w sieci by wiedzieć, że cokolwiek przyjdzie następne – będzie jeszcze głupsze…

Już na serio chciałbym polecić Waszej uwadze wojenny dramat „Sahara” z 1943 z Humphreyem Bogartem. Doczekał się bardzo wiernego remake’u z 1995, w którym tę samą postać gra James Belushi.

Remake ma kolor, panoramę, dolby stereo i ogólnie więcej realizmu. Oryginał ma Bogarta, ale chwilami trąci myszką.
Jest to jednak uczciwe kino batalistyczne starej daty. Samoloty robią wziuuuu i papapapa, czołgi robią brm brm i łubu-du, halftracki robią zgrzytu-zgrzytu.

Pierwszą wersję kręcono na pustyni kalifornijskiej, drugą na australijskiej. Może doczekamy remake’u w Libii?
Fabułę zaczerpnięto z radzieckiego filmu wojennego „Trzynastu”, którego nie oglądałem („Dys Topian unikał podejrzanych zakątków w sieci, w których można było znaleźć nielegalne treści”). Że Rosjanie potrafią robić kino batalistyczne, z tym się zgodzi największy rusofob.

Nie wiem, na ile propagandowe wstawki w filmie z 1942 są inspirowane socrealizmem. Ale w „Saharze” jest dużo tego, co mnie kręci, czyli powojennej utopii („post war dream”).

Jak w piosence Rogera Watersa, swoje marzenie wyraża tutaj umierający żołnierz (gra go zresztą Lloyd Bridges, który 40 lat później stworzy wspaniałą kreację w „Czy leci z nami pilot”). To marzenie o nawodnieniu Sahary, by ją zmienić w wielkie pole uprawne.

Wielbiciele Lema rozpoznają to z „Astronautów”. Dla mojego pokolenia takie pomysły są oczywiście zbrodnią ekologiczną, ale wielkie pokolenie szczerą i naiwną miłością kochało projekty typu „odwracamy biegi rzek”. Również w Ameryce.

Film silny nacisk kładzie na naiwny egalitaryzm. Wśród bohaterów nie ma podziału na oficerów i żołnierzy, wszyscy mają ten sam przydział wody. To naziści są pokazani jako ci, którzy hierarchii trzymają się do końca.

W grupie bohaterów znalazł się Afrykanin Tambul z oddziału kolonialnego. Wśród aliantów nikt nie jest rasistą, jest nim natomiast wzięty do niewoli Niemiec.

Wszyscy bohaterowie akceptują przywództwo Bogarta. Czemu? Francuz odpowiada na to pytanie dwukrotnie, „bo lubię amerykańskie papierosy” (którymi Bogart częstuje). Swoje odpowiedzi mają też Anglik, Irlandczyk, Południowoafrykanin i Włoch.

Mimo różnic kulturowych, odkrywają że łączy ich jedna wartość: „the dignity of freedom” (cyt verbatim), odróżniająca ich z kolei oczywiście od nazistów. Uśmiechnąłem się sarkastycznie, bo czy Irlandczyk by tak powiedział przy Anglikach? Albo Senegalczyk z jednostki kolonialnej?

To męskie kino batalistyczne, więc bohaterowie nie wdają się w seminaria filozoficzne. Wyrażają utopię „wolności pod amerykańską hegemonią (z dobrymi papierosami)” głównie w serii onelinerów. A tych Bogart był zawsze królem. Więc ogólnie polecam…

…napisał Dys Topian i przełączył terminal w tryb śledzenia złych wiadomości z kraju i ze świata. Dobrych nie było już od ponad roku.

Now Playing (187)


Jak już wielokrotnie pisałem, moje kolekcjonowanie płyt winylowych to zdecydowanie bardziej nostalgia niż audiofilia. Kupuję płyty, które kiedyś były dla mnie ważne, albo takiem o których marzyłem, ale byłem skazany na kasetową kopię.

Z ogromnym wzruszeniem kupiłem niedawno w sklepie z używanymi płytami „First Issue” PIL. Płyta trochę trzeszczy, ale nieźle się trzyma jak na swoje 45 lat. Tylko papierowa koperta się rozłazi w rękach, ironicznie ma dwujęzyczny napis „CARE OF YOUR RECORD – PRECAUTIONS ESSENTIELLES POUR LA BONNE CONSERVATION DE CE DISQUE”.

Należę do pokolenia, które punka zaczęło słuchać równolegle z post-punkiem, przy czym pierwsze nagrania obu tych gatunków już wtedy zaczynały być szacownymi klasykami, które wypada znać. Byłem więc wtedy rozdarty między postawą wierności ortodoksji („punk’s not dead”) a autokontestacją gatunku („it’s a swindle!”).

Przez te wszystkie lata zdarzało mi się dla przyjemności słuchać punka ortodoksyjnego, bo zazwyczaj jest to po prostu uczciwie zagrany rokendrol. Do postpunka a la PIL nie wracałem, bo ta autokontestacja często w praktyce sprowadzała się do celowego wydawania nieprzyjemnych w słuchaniu odgłosów.

Gdy puściłem sobie tę płytę, było to więc trochę spotkanie pięćdziesięcioparoletniego mnie z nastoletnim mną. Ciekawe, czym się ten dzieciak tak wtedy jarał?

Z wyjątkiem ostatniego utworu „Fodderstompf”, płyta zdumiewająco dobrze zniosła próbę czasu. Wtedy zdaje się, że go nawet nie skopiowałem na kasetę – w istocie był to głupi żart dograny na siłę, bo po prostu mieli za mało materiału na LP.

Zdumiewająco przyjemnie słuchało mi się „Religion”. Oczywiście, nie mogę teraz ocenić, na ile ta przyjemność bierze się z wartości tego utworu, a na ile z bagażu emocjonalnego związanego ze spotkaniem „dawnego mnie”.

Są tu właściwie dwaj „dawni ja”. Najpierw ten nastoletni anarchokomunista, zauroczony bluźnierstwem tego utworu, tym słodszym, że słuchanym pośród powszechnego ukąszenia wojtyliańskiego (na które sam byłem jakoś odporny).

A potem ten młody-dorosły, który odrzucał już takie naiwne formy ateizmu. Kuroń i Michnik nazywali go „tramwajowym” (co oni właściwie mieli przeciwko tramwajom?).

John Lydon wrzucił do tej swojej tyrady przeciwko religii zarzuty najrozmaitszego kalibru, od idiotycznych („God is Dog spelled backwards”), po w miarę sensowne („Not for one race, one creed, one world, but for money-effective absurd”). Przeważają tu jednak tandentne rymowanki („This is Bible full of libel”).

Kiedy się tego słucha z płyty, słyszymy ten tekst dwukrotnie. Znów: bo mieli za mało materiału. Ale efekt jest dzięki temu wzmocniony.

Najpierw Lydon recytuje to a capella, w stylistyce przemówienia w Hyde Parku. Dziś powiedzielibyśmy: slamu poetyckiego. Potem dołączają bas, perkusja i gitara i mamy to samo, ale z kapelą, już jako archetyp postpunka: ostra sekcja rytmiczna z melorecytacją.

Dziś to banał, ale wtedy coś takiego zrobiono chyba po raz pierwszy. Gdyby nie ta płyta, nie byłoby polskiej ejtisowej sceny alternatywnej.

Wyprzedzając Joy Division, PIL nie zamieścił na okładce konwencjonalnej listy utworów. Trudno z niej nawet zgadnąć, jak się ten zespół nazywa – na jednej stronie „PUBLIC IMAGE” (bez „ltd”), na drugiej „PIME”. W tekstach drobnym druczkiem występuje jako PIL, więc tego się trzymam.

Uderzyły mnie w tych tekstach antypodziękowania. „Nastoletni ja” był taką postawą zachwycony, dzisiejszy niespecjalnie – wydaje mi się to akurat dziecinadą.

No ale to są dzieci! Wtedy muzycy rockowi wydawali mi się wzorcem dorosłości. Ale na okładce tej płyty na jednej stronie mamy portret 22-letniego Johna Lydona, na drugiej – 21-letniego Keitha Levene’a. Jakie ich twarze są niewinnie dziecinne!

Że rocka tworzyły dzieci – tzn. ludzie, którzy dziś mi się wydają dziećmi – to dla mnie stosunkowo nowe odkrycie. Inaczej teraz patrzę na ten bunt, na te grymasy, na te rymowanki Bible/libel. Jak na ich wiek, to nie jest takie złe…

Nareszcie dobre wiesci


Niniejsza notka to przede wszystkim apel do PT Komcionatów o ubogacenie wiedzy mojej i innych. Sam czuję się z jednej strony totalnie niekompetentny, a z drugiej strony bardzo zainteresowany tematem współczsnego lewicowego zwrotu w Ameryce Łacińskiej.

Niekompetentny zrobiłem się trochę z własnej inicjatywy. Kiedyś interesowałem się tym, co się tam dzieje (trochę też ze względu na znajomość z ludźmi, którzy tam dużo jeździli – najpierw z Ikonowiczem, potem z Domosławskim i Zgliczyńskim.

Pod koniec minionej dekady z Ameryki Łacińskiej przychodziły jednak same złe wiadomości. „Nasi” popełniali koszmarne błędy, ponosili kosztowne porażki.

Nie miałem już siły tego słuchać. Wpadłem w coś w rodzaju geopolitycznego blackpillingu. Uznałem, że kraje tego kontynentu są po prostu skazane na to, żeby rządzili tam na zmianę wąsaty caudillo w mundurze i jakiś kolejny złodziej w garniturze od Armaniego.

Szczególnie dużo bólu sprawiało mi obserwowanie Chile. Ich przejście do demokracji mniej więcej zbiegało się z naszym, kibicowałem mu więc wyjątkowo gorąco.

Szybko okazało się, że ustępująca dyktatura w praktyce zabetonowała swoje pozycje poprzez zapisy w konstytucji i system wyborczy, który praktycznie blokował drogę dla nowych ugrupowań.

Gdyby nie hiszpański sędzia Baltasar Garzon, który wydał nakaz aresztowania, Pinochet uniknąłby więzienia. Polskie elity oczywiście gorąco wtedy broniły dyktatora – Marek Jurek, Misiek Kamiński i seryjny zarzynacz gazet Tomasz Wołek wyruszyli do zbrodniarza z ryngrafem.

Każdego, kto to robił, mam za khooya. Nikomu tego nie wybaczę, nawet jeśli dzisiaj struga demokratę.

Nie wybaczę też Janowi Wróblowi załganego tekstu o Chile z „Frondy” sprzed prawie 30 lat. Mam z nim wielu wspólnych znajomych (przybyło mi ich, kiedy przeszedłem z mediów do oświaty). Ale ja z nim nigdy nie przejdę na „ty”, zawsze będę per „szanowny panie dyrektorze”.

Polskie elity musiały kanonizować Pinocheta, bo to był pierwszy na świecie neoliberalny przywodca. Kiedy Kuroń na spotkaniach z wyborcami wychwalał Jeffreya Sachsa, powoływał się na jego rzekome sukcesy w Boliwii.

Gdy neoliberałowie w Boliwii sprywatyzowali zasoby wodne, co oznaczało delegalizację zbierania deszczówki na własną rękę (to okradanie korporacji, która wykupiła koncesję!), eksplodowało powstanie. Boliwią od 21 lat rządzą socjaliści, tam akurat nie ma złych wiadomości.

W Chile jednak szybko się okazało, że ktokolwiek wygra wybory – rządzi i tak Pinochet zza grobu. Neoliberalno-militarny establishment wydawał się nie do ruszenia.

Tutaj masowy bunt eksplodował w 2019 od pozornie nieistotnego czynnika – cenę przejazdu metrem podniesiono o 4%. Pojawiły się masowe studenckie protesty, wymierzone przeciwko wszystkim siłom politycznym, także „starej lewicy”, która ułożyła sobie modus vivendi z postpinochetowską prawicą.

Nie chciałem o tym czytać, bo wydawało mi się, że wiem jak to się skonczy. Tak jak zawsze, jednych kupią, drugich zastraszą, po dwóch latach nie będzie śladu po proteście.

Aż tu nagle – zonk. Protestujący wymusili zmianę konstytucji (październik 2020), a potem ich przywódca, 37-letni Gabriel Boric, został prezydentem. I co teraz?

Nie mam pojęcia. Jak już pisałem, liczę na oświecone komcie.

Powyższa mapa w tym roku powinna się jeszcze bardziej zaczerwienić. To duże niebieskie to Brazylia, tam w tym roku będą wybory i póki co lewica znacząco prowadzi w sondażach.

Niesamowita wydaje mi się też wygrana Pedro Castillo w Peru i Xiomary Castro w Hondurasie. Lewicowa prezydentka Hondurasu! Marksistowski prezydent Peru! Ay caramba!

Optymistyczny morał jest z tego taki, że wbrew temu, co tak lubi pisać kolega MNF, nie ma „narodów wiecznie prawicowych” (ani oczywiście „wiecznie lewicowych”). Ja mu to w końcu zacznę wycinać, bo ile można.

Co więcej, pozornie wszechpotężny i zabetonowany sojusz tronu, ołtarza i mamony, może się wykopyrtnąć od sprawy tak pozornie nieistotnej, jak niewielka podwyżka cen metra albo prywatyzacja wodociągów. Jacy ci złodzieje w garniturach musieli być zaskoczeni – przecież większe wały uchodziły im bezkarnie, a tu nagle trzeba uciekać w panice przed demonstrantami.

Obyśmy dożyli podobnego zaskoczenia naszych rodzimych kleptokratów w garniturach i sutannach. Ameryka Łaciska pokazuje, że to jest możliwe nawet tam, gdzie się wydawało niemożliwe.

Wigilia u karpiów

Ledwie w felietonie wyraziłem radość, że dawno już nie było sondażu dającego większość koalicji PiS+Konfederacja, niestety pod koniec roku pojawiły się takie. Dobro-zła wiadomośc jest taka, że rośnie Konfederacji, a nie Pisowi, co zmniejsza d’hondtowską premię Pisu.

Nim to wyjaśnię – rys historyczny, czemu mamy tak dziwną ordynację. Jej korzenie leżą w latach 90., gdy główną osią podziału polskiej polityki była postkomuna/postsolidarność.

Doświadczenie pierwszych rozdrobnionych Sejmów doprowadziło do zgody, że ordynację należy zaostrzyć. Zaostrzono ją za rządów koalicji AWS-UW.

Pod koniec kadencji oba te ugrupowania spadły poniżej progu. Wszechpotężna (rzekomo) „Gazeta Wyborcza” robiła co mogła, by obronić Unię Wolności – skończyli z imponującym wynikiem 3,2%.

Nowa ordynacja poza progami wprowadzała też bardzo małe okręgi, od 7 do 19 mandatów. Te progi tworzą „próg realny”, w siedmiomandatowym okręgu przekraczający 10%.

SLD prowadziło w prawie wszędzie, z wyjątkiem Tarnowa, gdzie na pierwszym miejscu był PSL. Gdyby wyniki przeliczano według d’Hondta, dostaliby kilkadziesiąt mandatów więcej.

Nikt wtedy nie myślał, że Leszek Miller w ciągu jednej kadencji sprowadzi swoje ugrupowanie z 41% do 11%, a desperackimi pomysłami typu „Ogórek na prezydenta!” w ogóle poniżej progu. Dlatego tego d’Hondta wprowadzili.

Jest tu interesująca prawidłowość, że w dziejach polskiej ordynacji trzykrotnie karpie urządzały wigilię. Kolejno AWS-UW, SLD-PSL i PO-PSL przyjmowały zasady niekorzystne dla słabszych ugrupowań, padając ich pierwszą ofiarą.

Najdziwniejsze, że te zmiany zazwyczaj były aprobowane przez PSL, który też ma problem z progiem. Przypuszczam, że powodem był ficzer, o którym mało się mówi: granice okręgów sztucznie promują wyborców prowincjonalnych.

Oś „prowincja-metropolia” to dziś podział ważniejszy niż „komuna/postkomuna” czy nawet „prawica/lewica”. Kaczyński to pierwszy lider, który wyciągnął z tego logiczne wnioski.

PiS od początku pozycjonuje się jako „partia prowincji”. Nie używają tego słowa, ale semantycznie do tego się sprowadzają przekazy typu „postawiliśmy na zwykłą Polskę”. Jakby w miastach powyżej 100 tysięcy było coś niezwykłego.

Jak to działa? Weźmy Gdynię. Ma 244 tysięcy mieszkańców, rządzi w niej niepisowski prezydent. Ale w wyborach parlamentarnych Gdynia sztucznie dołączona jest do okręgu Słupsk, razem z Bytowem, Chojnicami i Lęborkiem.

Gdyby inaczej dzielić okręgi i na przykład zrobić z Trójmiasta dwa okręgi wielkomiejskie, premie za dwa pierwsze miejsca dostałaby „partia metropolii” – a tak, dostaje jedną, drugą oddając „partii prowincji”. Aglomeracje warszawską też można by dzielić np. na lewobrzeżną i prawobrzeżną, tymczasem odcięto Konstancin i Łomianki, żeby je roztopić wśród mazowieckich wiosek nad Bugiem i Bzurą.

W ostatnich wyborach Platforma wygrała w pięciu okręgach, PiS w 36. Premii od d’Hondta nie zawsze się dostaje za pierwsze miejsce, ale trywializując można powiedzieć, że PiS miał na to siedem razy więcej okazji.

Ordynacja rozciencza wielu wyborców wielkomiejskich w okręgach prowincjonalnych. Gdyby nie to, PiS nie miałby samodzielnej większości w 2019, ani nawet w 2015. I to akurat wina Tuska, bo ostatnie zmiany wprowadzono w 2011.

Stąd mój sceptycyzm wobec idei „zjednoczonej opozycji”. Po pierwsze, w ogóle nie wierzę, że antypisowskie elektoraty da się zsumować – że jak Tusk i Zandberg zrobią sobie wspólne zdjęcie, ich wyborcy też się rzucą sobie w ramiona.
Po drugie, w ten sposób opozycja tylko jeszcze bardziej wygra tam, gdzie cały czas wygrywa, czyli w Warszawie, Gdańsku i Poznaniu. Tam po prostu jeszcze raz dostanie tę samą premię od d’Hondta co w 2019 i bilans wyjdzie na zero (pero, pero-o-o…).

Podział na metropolię i prowincję jest tak silny, że mało prawdopodobne wydaje mi się, żeby w Siedlcach wygrała ta sama partia, co w Warszawie. Co więcej, im bardziej zmobilizowani będziemy „my”, tym bardziej zmobilizują się „oni” – a naszym największym sojusznikiem będzie teraz po prostu apatia i frustracja obozu pisowskiego.

To, czego opozycja potrzebuje teraz najbardziej, to partia, mogąca odebrać Pisowi poparcie prowincjonalnego elektoratu. Nie o to chodzi, że ja lubię PSL – far from it – tylko że ugrupowania klasycznego antypisu wydają mi się zbyt jednoznacznie wielkomiejskie.

Ten podział nie będzie wieczny. Nie było go widać w wyborach jeszcze 20 lat temu. Sztucznie generują go dwa czynniki: po pierwsze, ordynacja; po drugie, komercyjne media.

Kiedyś mieszkańcy wielkich miast byli atrakcyjnym targetem, dlatego zabiegały o nich wszystkie media (z wyjątkiem niekomercyjnego Radia Maryja). Dziś razem z wyrównywaniem poziomu życia i aspiracji konsumpcyjnych to nie ma sensu.
Tylko że to się nie zmieni w ciągu najbliższego roku czy dwóch. A więc jeśli chodzi o te wybory – wydaje mi się, że jednoczenie opozycji nie jest dobrym pomysłem na obalenie PiS.

Soooo twenty twenty


W mojej bańce fejsbukowej film „Don’t Look Up” jest lekturą obowiązkową. Podobnie to powinno wyglądać w bańce blogokomentatorskiej – zapraszam do wyrażania opinii.

Moim znajomi są skrajnie podzieleni w opiniach. Wszyscy zgadzają się z ogólnym przesłaniem filmu (jakby ktoś się nie zgadzał, to bym przecież odziomał), ale niektórych razi jego nachalna dydaktyczność.

Rzeczywiście, tu nie ma niuansów. Przesłanie jest podane na tacy, bez żadnego „tak ale”.

Z drugiej strony, jakie tu mają być niuanse? To przesłanie wyrażone jest nawet w piosence z filmu, duetu Ariana Grande & Kid Cudi: „get your head out of your ass / listen to the goddamn qualified scientists (…) 'Cause you’re about to die soon everybody”.

Byłoby zabawne, gdyby to zabrzmiało na zatłoczonym densflorze jednej z nadchodących imprez z serii „Sylwester z Omikronem”. „And you can act like everything is alright /
But this is probably happening in real time”.

Myślę, że dla moich niezadowolonych znajomych to był po prostu pierwszy kontakt z żartami Adama McKaya. Ci, którym nie podobało się „Don’t Look Up”, to zarazem zazwyczaj ci, którzy ekscytują się nowym tłumaczeniem „Ulissesa” albo oglądają pięciogodzinny film Paolo Sorrentino „Schnięcie farby w prowincjonalnym włoskim kościółku w latach sześćdziesiątych”.

Zachwycałem się przed laty filmem „Big Short”, w którym publicystyczne przesłanie na temat kryzysu finansowego również wyrażali sławni ludzie w roli samych siebie albo parodii samych siebie, w tym niezapomniana „Margot Robbie w wannie dla przyciągnięcia uwagi”. Gwiazdorska obsada „Don’t Look Up” robi w gruncie rzeczy to samo.

Mam tylko dwie krytyczne uwagi. Miażdżąca ocena mediów jest tu bardzo zabawnie pokazana, ale jednak przesadzona.
W filmie mamy z bliska pokazane dwie redakcje. To gazeta „New York Herald”, parodia „New York Timesa”, oraz generyczna telewizja śniadaniowa.

Nie umiem ocenić trafności tej drugiej parodii, bo ani nigdy w takim miejscu nie pracowałem, ani tego nie oglądam. Gazetę działającym w modelu subskrypcyjnym pokazano tu jako typową portalozę, a to już budzi mój sprzeciw.

Lubię pesymistyczny sarkazm, sam więc czasem rzucam tekstami typu „co za różnica, klikalność czy prenumerowalność”. Ale różnica z całą pewnością jest.

Użyję własnego przykładu. Miałem niedawno trochę klikalnych tekstów, zauważyli to nawet PT Komcionauci.

Jednocześnie tekstem, który najwyżej był oceniany według parametrów prenumeratowych (to kombinacja „ile osób kupiło prenumeratę by przeczytać” oraz „ilu prenumeratorów przeczytało), był długaśny esej o superstrunach na podstawie książki Michio Kaku. Którą skądinąd polecam.

Z mediami nie jest więc dobrze, ale nie jest też AŻ TAK źle, jak ten film sugeruje. W prawdziwym świecie bohaterowie znaleźliby medium, które potraktowałoby ten temat na serio.

Po drugie, przesłanie filmu dotyczy roku 2020. Meryl Streep i Jonah Hill parodiują Trumpa i Trumpiątka. Świetnie im to wychodzi, ale przecież dziś Ameryką rządzi kto inny.

Śmiejac się (przez łzy) z tamtych afer nie zauważamy tego, że dziś na przykład Trump alienuje swoich dawnych wyznawców, mówiąc o skuteczności szczepionek. Podobne problemy ma dziś prawica w Polsce.

Antyszczepionkowców nie ma może na lewicy, ale są w Antypisie. Układa nam się więc nowy podział. To już nie jest takie proste, że lewica mówi językiem nauki, a prawica językiem Alexa Jonesa.

Z tego nowego podziału wynikają nowe wyzwania i nowe sytuacje komiczne. Trump wygwizdany przez swoich zwolenników! Kaczyński, który nagle łagodnieje i nie chce niepotrzebnych restrykcji!

Pośmiałbym się z tego, a nie z wyzwań roku 2020. Te już ośmieszył netfiksowy paradokument „Death to 2020”. Sprzed roku, a jakby z innej epoki.

PS. Komentarze antyszczepionkowców są jak zwykle mile widziane, ale na zasadzie kulturalnego pytania i pokornej akceptacji odpowiedzi od osób bardziej kumatych. Komentarze odsyłające do filmików na jutubie będą wycinane bez dania racji.

Galaktyczny szop pracz

Zawsze chcę dokładnie poznać argumenty strony, z którą się nie zgadzam. Sięgnąłem więc po książkę Kary’ego Mullisa „Dancing Naked in the Mind Field” głównie ze względu na jego sławę jako denialisty klimatycznego.

Mullis dostał nagrodę Nobla z chemii za wynalezienie metody PCR, którą dziś powszechnie się stosuje w diagnozowaniu Covid-19. Po chemiku oczekiwałem argumentacji, która będzie intelektualnym wyzwaniem. Dostałem jednak coś innego.

Mullis na przykład całkiem serio przytacza w swojej książce dowód na zjawiska paranormalne. Otóż pewnego dnia przygotowywał dla siebie inhalację z gazu rozweselającego i źle dobrał ciśnienie. Zaaplikował sobie taką dawkę, że stracił przytomność. Ocknął się na podłodze, z lekkim odmrożeniem ust.

Obok niego leżał pokryty szronem ustnik. To go zdziwiło, bo nie pamiętał, by go wyjmował z ust – ale to wyjęcie uratowało go przed jeszcze poważniejszymi obrażeniami. Gdyby tak leżał nieprzytomny z lodowatym aparatem w ustach, nie skończyłoby się na drobnym odmrożeniu.

Kilka miesięcy później spotkał koleżankę. „Jak myślisz, kto ci wtedy wyjął ten ustnik?” – spytała i wyznała, że odebrała telepatyczne wezwanie o pomoc i przybyła do Mullisa poprzez czwarty wymiar, dyskretnie się przezeń potem ewakuując, nie czekając aż ten odzyska świadomość.

Koleżanka nie mogła tego zmyślić, bo – argumentuje Mullis – powiedział o tym w zaufaniu tylko dwóm osobom. Te obiecały mu, że nikomu ani mru-mru!

Mullis nie bierze pod uwagę innych wyjaśnień. Że na przykład jednak sam sobie wyjął ten ustnik, ale po prostu tego nie zapamiętał. Albo że te dwie osoby też w zaufaniu opowiedziały o tym czterem osobom, które powiedziały ośmiu (itd).

W podobnym stylu argumentuje, że kiedyś spotkał kosmitę (pod postacią świecącego szopa pracza, który mówił po angielsku). A także że astrologia mówi prawdę o ludziach.

Argumentacja Mullisa przypomina popkulturowy stereotyp „stoner logic”. Można sobie tę książkę wyobrazić jako komedię Judda Apatowa („duuuude, spotkałem kosmicznego szopa pracza”!).

Na studiach chemicznych można spotkać ludzi, którzy tam poszli, żeby produkować dla siebie narkotyki. Na moim roku też był taki kolega, nie żyje od kilkunastu lat. Mullis miał więcej szczęścia, ale nie ukrywa, że to była również jego główna motywacja (systematycznie mieszał mocniejsze używki z banalnym alkoholem, może to go uratowało).

Jak z takim podejściem można dostać Nobla? Używki czasem wspomagają myślenie lateralne. Wynalezienie PCR wymagało spojrzenia na DNA jak na program komputerowy, czyli połączenia wiedzy z dwóch różnych dziedzin.

Ktoś by to w końcu zrobił. Nie odmawiam Mullisowi pierwszeństwa i zasłużonej nagrody, niemniej jednak: to był wynalazek, a nie odkrycie.

Mullis to typowy przykład tego, co Marks w „Nędzy filzofii” nazwał „Fachidiotismus”. Fachidiota może być bardzo sprawny w bindowaniu droselklapy na szoner, a jednocześnie dziecięco bezbronny wobec prostych zadań logicznych.

Denializm Mullisa jest więc rozczarowująco banalny. Stawia sprzeczne ze sobą tezy („klimat się oziębia, bo kiedyś Wikingowie”; „to fajnie, że się ociepla, dzięki temu przyjemnie mi na tarasie”).

Koronny argument, że to nie może być skutek działalności człowieka wygląda tak – do tego musielibyśmy być panami stworzenia. A nie jesteśmy, bo boimy się ciemności (sic).

To i tak jakoś z grubsza przypomina implikację. W sprawie denializmu HIV argumentacja sprowadza się do tego, że Mullis prywatnie lubi innego denialistę, Duisberga – a za to nie lubi odkrywców wirusa HIV.

Co więc wywołuje tę chorobę? Niezdrowy styl życia gejów. A dlaczego inni też chorują? Bo na walkę z AIDS są duże pieniądze, więc dowolne zapalenie płuc przypisuje się AIDS.

Książka jest z 1998, Mullis zmarł w 2019, ale można sobie mniej więcej wyobrazić, co pisałby dzisiaj. Charakterystyczne dla jego denializmu jest unikanie konkretów przy zamiłowaniu do rozbudowanych, niby-dowcipnych metafor. Coś jak klasyczny argument, że ziemia jest płaska: bo buty się zużywają najbardziej na obcasie i palcach, a gdyby była okrągła, zużywałyby się pośrodku, szach mat lewaki!

Książka mnie więc rozczarowała. Nie ma tu wyrafinowanego denializmu, jest taki jak zwykle. Łańcuchy tautologii, parę pojęć jak cepy.

Streszczam wam to głównie po to, żebyście nie popełnili mojego błędu i tego nie czytali. Wyrafinowany denializm jest jak rozsądny terfizm – po prostu nie istnieje.