Now Playing (190)

Jako starszy pan, który chce zrozumieć nowe czasy, od czasu do czasu wrzucam tu vintage’ową popkulturę prosząc o opinię woke-snowflake-cancel-poprawną. Dotąd wyniki były całkiem sympatyczne, więc znów spróbuję.

Wydaje mi się, że z grubsza rozumiem i podzielam powody, dla których deadnaming i misgendering stanowi faux pas. Ale co z DOMNIEMANYMI osobami trans?

Czy wolno na ten temat spekulować? Case in study: co z dziennikarskimi śledztwami na temat aktu urodzenia Amandy Lear (pod innym nazwiskiem, z innym genderem)?

Pytanie jest nietrywialne również z punktu widzenia „starych” zasad. W ogóle zastanawiam się, na ile te nowe nie są jednak starymi w nowym opakowaniu.

W „starej” etyce (takiej AD 1990) wygląda to tak, że dziennikarz powinien odróżniać sferę publiczną od sfery prywatnej i trzymać się tej pierwszej, w tą drugą robiąc najwyżej okazjonalne wycieczki bacząc pilnie, by nie krzywdzić osób prywatnych. Te bowiem mogą za to dziennikarzowi odprocesować biodra.

Gdyby więc kobiecość Amandy Lear była związana z pieniędzmi publicznymi albo sprawowaniem funkcji publicznych (np. skorzystała z jakiegoś stypendium czy parytetu), jej płeć stanowiłaby „fair game”, ale skoro tego nie robi, to jej sprawa, co ma pod majtami. Tak to wyglądało według zasad AD 1990 (na wszelki wypadek zaznaczmy, że wtedy nie było pojęcia „cis”).

Tabloidy te zasady łamały, skoro temat w ogóle istniał w mediach – no ale model biznesowy tabloidów to łamać zasady i płacić odszkodowania. Z drugiej strony, gdy się słucha jej pięknego, niskiego głosu – jak tego tematu uniknąć?

Z dzisiejszego punktu widzenia najbardziej egzotyczne jest chyba co innego. Najlepsza piosenka Amandy Lear z jej fazy disco jest szokująca od strony tekstowej.

Tytułowa bohaterka rządzi światem przestępczym w Chinatown jakiegoś zachodniego miasta. Można się domyślać, że jest z grubsza rówieśnicą Amandy Lear (skoro opusciła Szanghaj jako „babyface girl” zapewne po 1949).

Jako „królowa opium”, kontrolująca „all the opium dens down in Chinatown”, musi mieć na sumieniu więcej zbrodni niż poczciwiny z gangsta rapu. Tytułowy „P.I.M.P.” wabi dziewczyny do pracy oferując im „that Gucci, that Fendi, that Prada”. Metody działania triad są mniej konsensualne.

Piosenka tę przemoc romantyzuje, wzywając byśmy się „pokłonili przed królową Chinatown”. „Ona cię podniesie, gdy się czujesz zdołowany”.

No jasne. Jak ktoś ma za dużo zmartwień, to niech se jeszcze uzależnienie od opiatów dołoży. Kredyt hipoteczny szybko stanie się jego najmniejszym problemem.

Wydaje mi się, że złote lata disco to szczytowa faza amoralności w popkulturze. Tańczono wtedy do piosenek przedstawiających przemoc jako coś romantycznego czy wręcz zabawnego (że przypomnę hiciora o tym, jak to Dżyngis Chan gwałcił i mordował, łohohoho, łahahaha).

Dziś Beyonce przeprasza za jedno niewłaściwe słowo w piosence, której i tak nie wysłucham, bo ja nie udaję starego dziada, naprawdę nim jestem i po tym cyklu widać, że zamykam się w świecie wspomnień, odkurzając stare winyle. Ale dlatego właśnie pytam PT Młodzież, co to słucha Taylor West i Kanye Swifta Czy zgadzacie się z moją intuicją, że dziś popkultura jest bardziej ETYCZNA niż pół wieku temu?

Tamte piosenki były o tyle jawnie rasistowskie, że tę romantyzowaną przemoc przypisywały jakiemuś Obcemu (w praktyce często będącego black- lub yellowfejsem). „Lasst noch Vodka holen / denn wir sind Mongolen” śpiewali Niemcy ucharakteryzowani na Azjatów.

W ten sposób zachodnie kolektywne id projektowane jest na Innego – z obłudnym westchnieniem „oh, those Russians!”. W „Chinatown” Polańskiego za wszystkie zbrodnie odpowiadają biali, ale to nazwa chińskiej dzielnicy służy jako metafora korupcji i bezprawia.

Kiedyś ta metafora wydawała mi się wielka literacko. „Forget it Jake, it’s Chinatown!”. Ale jak stereotypizowanie grupy etnicznej przekładało się na życie jej przedstawicieli?

Przecież pierwsze pokolenie emigrantów walczyło wtedy o elementarne prawa polityczne. Dziś stereotyp mówi, że Chińczycy są „z urodzenia” zdolni i pracowici, bestsellerami są książki typu „Manifest tygrysiej matki”, ale 50 lat temu popkultura umacniała stereotyp dokładnie odwrotny (co po raz kolejny dowodzi, jak głupie są antyimigranckie uprzedzenia).

W ówczesnej popkulturze nie zadawano sobie takich pytań, dlatego uważam, że była nawet bardziej amoralna od gangsta rapu z lat 90. Tupac i Ice Cube to jeszcze czasy, gdy słuchałem także rzeczy nie będących moją filiżanką earl greya, więc ZAPEWNIAM, że w ich tekstach jest POTĘPIENIE wojen gangów, a nawet – pardon my french – krytyka społeczna.

A jak jest dzisiaj – nie wiem i naprawdę chętnie się dowiem. Czy współcześni artyści aprobująco śpiewają o zbrodni, przemocy i urokach uzależnienia od opiatów?

Na pewno znajdziemy kogoś niszowego, ale pytam o kogoś, kto jest dzisiejszym odpowiednikiem Amandy Lear. Przyjmijmy kryteria: przeboje w Top Ten i/lub oficjalne reprezentowanie państwa w Eurowizji (Niemcy, 1979).

Dygresja od dygresji: zastanawiam się, na ile na dziwaczną niemiecka politykę zagraniczną przekłada się to, że rządzi tam teraz pokolenie z grubsza moje. A więc wychowane na piosenkach idealizujących Rosjan jako jebako-hulaków, którzy po prostu muszą sobie trochę pogwałcić, Moskau, Moskau, Mädchen sind zum kussen da, łohohoho.

Ale przede wszystkim jestem ciekaw opinii młodych ludzi, słuchających tych wszystkich Megan Thy Minaj. Osobliwie jeśli zdarza im się dyskutować o interesekcjonalności w mitycznym lokalu dla młodej lewicy „Pod Skancelowanym Swerfem”. Co myślicie o moich dziaderskich intuicjach?

Nasza y wasza

Po raz pierwszy rocznicę Powstania obchodzimy z wojną tuż za miedzą. Nietypowo napiszę więc blogonotkę z okazji rocznicy, choć zwykle unikam tekstów okolicznościowych.

Swoje stanowisko przedstawiałem wielokrotnie. Nie podoba mi się propagandowa hucpa, w której Powstanie przedstawiane jest w konwencji przygodowej, a pomija się tragedię ludności cywilnej.

Nie podoba mi się jednak także odwrotna propaganda, w której przedstawia się je jako wielki, niepotrzebny błąd. Jakkolwiek strasznie to brzmi, nie było wtedy łatwego sposobu na uchronienie mieszkańców Warszawy przed takim czy innym strasznym losem.

Alternatywną historię, w której rozkaz o rozpoczęciu Powstania nigdy nie pada, daje się wyobrazić, ale wtedy losy stolicy byłyby wypadkową Kijowa i Festung Breslau. To również oznaczałoby jej zrównanie z ziemią oraz setki tysięcy ofiar.

Niemcy przecież nie pozwoliliby ludności cywilnej na humanitarną ewakuację. Przydałaby się w roli żywych tarcz oraz siły roboczej do budowy fortyfikacji.

Niemcy w Festung Warschau mogliby się bronić do wiosny 1945. Może nawet do maja, tak jak we Wrocławiu. Przez te pół roku  również działyby się rzeczy straszne.

Jak ustalili historycy, powstanie miałoby większe szanse, gdyby wybuchnęło kilka dni wcześniej lub kilka dni później. W tym sensie było błędem – taktycznym, ale nie strategicznym.

Wierzę jednak, że gdyby go nie było wtedy – mielibyśmy je w 1956 lub 1981. Rosjanie byli wtedy o krok od zbrojnej interwencji. Przecież nie zrezygnowali z niej dlatego, że są tacy humanitarni. Skądinąd wiemy, co Rosjanie robią z tymi, po których nie spodziewają się oporu.

Nasi sąsiedzi też zmuszeni są do straszliwych wyborów – czy oddać jakieś miasto bez walki, czy też zamieniać je w fortecę. Czy więcej ludzi zginie w okupowanym Chersoniu czy w wyzwalanym Chersoniu? Jedno jest pewne: jeśli Rosja wygra, my będziemy następni.

Są lewicowe środowiska propagujące pacyfizm za wszelką cenę. W Polsce to sa raczej pojedynczy meszuge, nie ma to (chyba?) żadnej formy zorganizowanej, ale na Zachodzie to bywają całe redakcje czy organizacje.

W swoim bąbelku nikogo takiego nie mam. Nie musiałem robić pod tym względem czystki ani wśród fejsofriendsów krajowych, ani zagranicznych. Wśród blokomentatorów też nie widać hurra-pacyfistów.

Łączenie lewicowości z odrzucaniem wszelkich form patriotyzmu jest błędne. I Międzynarodówka powstała na wiecu zwołanym dla poparcia Powstania Styczniowego. A lewicowiec odrzucający Międzynarodówkę jest jak wegetarianin co wcina schabowe.

Powstańcy Warszawscy walczyli o Polskę socjalną, z gospodarką planową, z silnym sektorem państwowym (skrin to fragment programu Polski Walczącej). O Polskę jako część europejskiej federacji. Walczyli o samorząd pracowniczy i prawa związkowe. Walczyli o wszystkie sprawy bliskie jakiejkolwiek lewicy.

W programach Polski Walczącej nie było oczywiście praw LGBT, ale skoro jest tam szeroka demokratyzacja, to także prawo do zakładania organizacji walczących o prawa LGBT. W alternatywnej historii, w której powojenną Polskę urządza rząd londyński, poszlibyśmy ścieżką krajów nordyckich.

Dziś zaś każda osoba o lewicowych poglądach powinna stać za Ukrainą. W „russkim mirze” nie ma w ogóle praw LGBT.

Oczywiście, w Ukrainie jest pod tym względem gorzej niż w Polsce, a w Polsce gorzej niż w Niemczech. Ale po tamtej stronie frontu tych praw nie ma po prostu wcale (w Czeczenii gejów nie ma wcale – można się domyślić, ile okrucieństwa stoi za słowami Kadyrowa).

Podobnie jest z prawami pracowniczymi. W Ukrainie gorzej niż w Polsce, w Polsce gorzej niż w Niemczech. W okupowanym Donbasie nie ma ich wcale. Ile godzin będzie tam żyć górnik, który spróbuje w kopalni założyć niezależny związek zawodowy?

Rosja w czasach Marksa uosabiała to, co wtedy nazywano „siłami reakcji”, dlatego każdy europejski lewicowiec popierał powstańców styczniowych (i szerzej: wszystkich stawiających opór carskiemu zamordyzmowi). Nic się nie zmieniło.

Polska lewica powinna być wierna tradycji Polski Walczącej. I w imieniu tej tradycji stać po stronie obrońców Ukrainy – walczą za wolność „naszą y waszą”, jak kiedyś nasi dziadkowie.

Taśmy Pereiry

Jak z pewnością wszyscy wiecie, rok temu podczas słynnego zebrania redakcji „GW” z zarządem ktoś to potajemnie nagrywał – a potem w jakiś sposób przekazał do TVP. Może kiedyś się dowiemy kto i dlaczego trwało to wszystko aż rok.

Pereira wraz ze swoimi minionkami próbował z tego ukręcić jakąś aferę, ale wyszło to jakoś niemrawo. Na tym skrinie doszukuje się czegoś niezwykłego w fakcie, że w owym czasie istniała grupa dziennikarzy zajmujących się tematem Obajtka.

Co w tym dziwnego, tego nie próbował wyjaśnić. Zadawał tylko pytania retoryczne w stylu „kto im to zlecił” (a przecież z nagrania wyraźnie wynika, że zastępca redaktora naczelnego, bo to jego zadanie).

Wszystkie słynne śledztwa dziennikarskie w historii miały kogoś, kto „wydał zlecenie”. Aferę Watergate rozpracowywali, jak wiadomo, Woodward i Bernstein, ale „zlecenie” wydał im ich szef, Ben Bradlee (Oscar za rolę drugoplanową dla aktora charakterystycznego Jasona Robardsa).

To wiedza na tyle powszechna, że nawet po prawicowych blogerach nie widzę jakiegoś wzburzenia rewelacjami Pereiry. Na wszelki wypadek mogę jednak wyjaśnić, że redakcja to nie jest blogowisko, na które każdy wrzuca co chce.

Redagowanie polega między innymi na decyzjach typu „Iksiński zajmuje się tym, a Igrekowski tamtym”. W tym sensie więc Iksińskiemu regularnie ktoś wydaje „zlecenia”.

Nagrania przy okazji ujawniły, że w „Gazecie Wyborczej” nadal działa mechanizm „chińskiego muru”, czyli oddzielenia redakcji od korporacji. Padły dwa przykłady – felietonu szydzącego z książki wydanej przez Agorę i tekstów uderzających w Amazon, ważnego reklamodawcę.

Z nagrań wynika, że zarząd wywierał naciski, by te teksty się nie ukazały, ale przecież się ukazywały. Wszyscy chyba pamiętamy błyskotliwy felieton Krzyśka Vargi o książce instagramerki Lipińskiej czy też teksty Adriany Rozwadowskiej o Amazonie (i nie tylko).

Naciski były więc nieskuteczne. I można sobie wyobrazić, w jaki sposób korpomenadżerowie byli sprowadzani do parteru słuchając, jak Adam Michnik sztorcuje prezesa Hojkę w tej rozmowie.

Przypomnijmy, że to, co Hojka prezentuje tutaj jako niemożliwe (bo procedury, bo giełda, bo statut), w końcu jednak się stało. Wprowadzono „człowieka Gazety” do zarządu Agory. Bo to była – jak słusznie to ujął Adam – kwestia woli politycznej.

Gdyby jednak zrealizowano pierwotne plany i redakcję połączono z portalem gazeta.pl i podporządkowano zarządowi na korpo – chiński mur by zniknął. Amazon mógłby zablokować krytyczne teksty po prostu wykupując reklamy.

Choć metafora „chińskiego muru” odwołuje się do skojarzeń etno-inżynierskich, to jest w praktyce zazwyczaj konkretna istota ludzka. Na przykład Katharine Graham, która odmawia podporządkowania się naciskom Nixona, albo Jerzy Wójcik, odmawiający podporządkowaniu się naciskom Amazona.

W praktyce żeby ów redaktor czy wydawca mógł takie naciski odrzucać, struktura zatrudniającej go instytucji musi mu dawać taką możliwość. Nie możemy polegać tylko na jego/jej odwadze i szlachetności choćby dlatego, że ktoś go/ją w końcu kiedyś zastąpi.

Jak pokazują burzliwe dzieje „Gazety Wyborczej”, udało się w niej to skonstruować. Mam nadzieję, że nawet wyborcy PiS zgodzą się, że w tej redakcji działa chiński mur.

Nie zgadzacie się z decyzjami Adama Michnika – to super, ja też nie zawsze się zgadzam. Ale nie zaprzeczycie, że podejmuje te decyzje samodzielnie. Nikt nie może na niego skutecznie wywierać nacisku, ani prezes żadnej partii, ani prezes żadnej korporacji.

Ile w Polsce mamy redakcji, o których można to powiedzieć? Nie pytam retorycznie, naprawdę jestem ciekaw.

Po prawej stronie nie ma ich wcale. Tam nawet niespecjalnie ukrywają, że wszyscy są podporządkowani Nowogrodzkiej i/lub Obajtkowi. Przyznają, że tak jest i odpowiadają, że „przecież tak jest wszędzie”.

Na pewno nie wszędzie. Ale gdzie poza „Wyborczą”?

Zakończę więc tradycyjnym apelem. Można „Gazety” nie lubić za to, tamto, siamto i owamto. Ale Polska potrzebuje medium mogącego pisać krytycznie o Amazonie nawet jeśli Amazon będzie się w nim reklamować.

Biada nam, jeśli zostaniemy tylko z mediami, w których redakcja kornie płaszczy się przed takim czy siakim prezesem.

Inba czytelnicza

Czytelnictwo książek to dla mnie temat tak istotny, że się wypowiem w inbie czytelniczej, choć zapewne nie powinienem. Po mojemu czytelnictwo dzieli się zasadniczo na trzy grupy.

Po pierwsze (1) – są książki, które czytamy bo musimy. W czasach studenckich zagadnąłem pewną osobę „co czyta” (co do dziś jest moim ulubionym tematem konwersacji). Uniosła znad książki umęczone spojrzenie i mruknęła „na wtorek”.

Do tej kategorii wpadają więc podręczniki, instrukcje obsługi, kodeks spółek handlowych z komentarzem itd. U mnie to jest niestety większość woluminów w urobku, bo zwykle żeby napisać jedną książkę, muszę przeczytać dużo innych.

Gdy piszę o Koperniku, czytam biografie ludzi, którzy się o Kopernika pośrednio otarli – byli od niego o jednego handszejka (albo jedno wbicie sztyletu). O ile biografię Lukrecji Borgii mógłbym czytać dla przyjemności, to już (bio/hagio)graficzne prace siostry Jadwigi Ambrozji Kalinowskiej OSB na temat biskupów Hozjusza i Kromera to ciężki kawałek chleba.

Nie sądzę, żeby ktoś to czytał dla przyjemności. Ale tak przechodzimy do drugiego rodzaju książek (2) – książek kupowanych, by je mieć.

Gdybym był katolikiem, pewnie miałbym książki o świętych, biskupach i papieżach dla samego wyrażenia przynależności do tej organizacji. Świeckim odpowiednikiem są książki o piłkarzach, politykach czy celebrytach.

Nie wierzę na przykład, żeby nabywcy książek Sumlińskiego faktycznie się przez to przebijali. Kupili – bo oglądali filmiki na jutubie, w których autor zapewniał, że ma jakieś materiały kompromitujące Komorowskiego.

Wierzyli, że te materiały są w tych książkach. Ale nie chciało im się przeczytać, więc się nie dowiedzieli, że ich tam nie ma.

Gatunek „książek, które ktoś kupił dlatego, że podobały mu się jakieś treści na jutubie/tiktoku/facebooku” jest bardzo przyszłościowa. Influencerzy mogą tam w gruncie rzeczy dać „lorem ipsum”, i tak książka pt. „Ekipa Lorem Ipsum” będzie bestsellerem.

Po trzecie wreszcie są książki, z którymi jest odwrotnie. Nic nie wiemy o autorze, albo nawet wiemy i go nie lubimy. Nie szkodzi. Kupujemy dla samej przyjemności obcowania z pewną opowieścią (fiction lub non-fiction, wszystko jedno).

Przyjemność czytania to zjawisko niepojęte dla większości Polaków. Tak po prostu jest i to się raczej nie zmieni (musiałaby to zrobić szkoła, a ta nawet jeśli zacznie, to przecież da rezultaty dopiero za kilkanaście lat, kiedy to wszystko już i tak się zawali).

O ile trzydzieści parę procent Polaków obcuje przynajmniej z jedną książką rocznie, znakomita większość z tego to kategorie (1) i (2). Pan mecenas zagląda czasem do kodeksu, wielbiciel jutubowych kazań Jordana Petersona choćby przekartkuje jego książkę.

Pisarzem zwykle nazywamy osobę piszącą książki trzeciej kategorii. Czysta matematyka mówi nam, że pisarz pisze najwyżej dla 10% populacji.

400.000 egzemplarzy – ho ho, toż to bestseller nad bestsellery! W praktyce sukcesem jest już dotarcie do 0,1% populacji (40.000 sprzedaży), ale 0,01% to też nie jest zła sprzedaż.

Innymi słowy, pisarz z natury nastawia się na to, że 99,9% społeczeństwa nigdy nie kupi jego książki. No trudno. Wystarczy, że kupi 0,1%.

Czy to jest elitaryzm? Nie, bo podział na elity i proletariat biegnie innymi ścieżkami. W tym 0,1% zapewne nie będzie prezesów korporacji, banków, ani partii politycznych (z charakterystycznym wyjątkiem Kaczyńskiego).

Elity grają w golfa czy też, jak precyzuje Awal, siedzą w tym Longines Cośtam of Śmośtam. Nie spotkamy ich na festiwalu literackim.

Czy pisarz powinien marzyć o „dotarciu pod strzechy”, czyli dążyć do 100%? To nierealne.

Przez samo to, że pisze książki z kategorii (3), ogranicza sobie zasięgi. Próba wyjścia powyżej 10% wymagałaby pisania o czymś, co jest naprawdę popularne – piłce nożnej, celebrytach, odchudzaniu itd.

Tylko że w ten sposób pisarz odcinałby się akurat od grupy zainteresowanej kategorią (3). My (bo też do niej należę) po prostu wolimy czytać o Lukrecji Borgii niż o Maffashion.

Inba czytelnicza pokazała niezwykłe zjawisko. Te 90%+, które i tak nigdy nie kupuje książek z kategorii (3) – ma pretensje, że pisarze nie próbują do nich dotrzeć.

Czemu by mieli próbować? To równie bezsensowne, jak oczekiwanie po piłkarzach, że będą robili mundiale dla niezainteresowanych futbolem. Albo po Petersonie, żeby zrobił coś dla nielubiących fajansiarskiego kołczingu.

To jest zasadnicza różnica między sytuacją pisarza a celebryty. Celebryta musi próbować docierać do wszystkich (w każdym razie, do milionów), bo jego model monetyzacji zakłada na przykład 5 groszy za wyświetlenie. Polityk podobnie, musi się podlizywać każdemu potencjalnemu wyborcy.

Pisarz jednak z góry nastawia się, że mówi do tego 1%, który ma podobne zainteresowania. Mi osobiście to wystarcza – czytanie książek z kategorii (3) jest dla mnie, by tak rzec, sinekwanonem ziomalności.

To nie to, że mam coś przeciwko tym pozostałym 99%. Po prostu szybko zabraknie nam wspólnych tematów. Dlatego lepiej nam będzie w swoich bąbelkach.

Mobbing po ludzku

Znów mam przypływ radości związanej ze zmianą zawodu. Raz, że są wakacje, a dwa, że coraz dziwniejsze kręgi zatacza inba w „Newsweeku”.

To już brzmi jak streszczenie telenoweli. Deklaracja Renaty Kim, że to ona zgłosiła mobbing Tomasza Lisa do HR, sprowokowała Wojtka Staszewskiego do tekstu o tym, jak jego mobbowała Kim – a to był detonator kolejnych deklaracji.

Na moim blogu zachowała się pamiątka transferu Staszewskiego do „Newsweeka”. Warto przypomnieć te okoliczności.

W 2013 ogłosił na swoim blogu na bloxie swoje rozczarowanie tym, że chociaż jest topowym dziennikarzem topowej gazety, nie stać go na udział w maratonie we Frankfurcie. Zareagowałem na jego wpis swoim, który – mniemam – nieźle się zestarzał (fajnie było zobaczyć, co o tym wszystkim myślałem 9 lat temu!).

Tomasz Lis zareagował wtedy zaproszeniem Staszewskiego do „Newsweeka” na gwiazdorskich warunkach, żeby Wojtka było już stać na ten Frankfurt. Jak wynika z jego wpisu oraz z odpowiedzi Renaty Kim, to się na dalszą metę źle skończyło.

Trochę wtedy Wojtkowi zazdrościłem, a trochę jednak nie, bo przeczuwałem, czym takie coś się kończy. Parę razy mnie kuszono, zawsze odmawiałem – w gruncie rzeczy ukontentowany swoją rolą drugorzędnego felietonisty-zapchajdziury.

Jak cię wezmą na gwiazdę, to potem będziesz w ciągłym strachu, że nie dostarczasz. Będą ten strach obracać przeciw tobie.

Pewien dziennikarz „GW” opuścił nas kiedyś do „Newsweeka”, bo mu zaproponowano podwojenie zarobków. Po pewnym czasie wrócił.

„Nie żal ci dubeltowych zarobków?” – zapytałem. A on na to: „tam mnie ze stresu codziennie brzuch bolał, tu jednak nie”.

Porada dziadka Wojtka dla młodzieży jest taka, że nic nie jest warte takiego stresu. Może i Ferrari czeka na ciebie za rogiem, ale lepiej w ogóle nie zaglądać za ten róg.

Jeśli lubisz biegać, pobiegaj sobie dookoła domu. Nie musisz we Frankfurcie, serio.

Ten wewnętrzny głos, który woła „muszę do Frankfurtu!”, to głos Vecny ze „Stranger Things”. Nie słuchaj go, bo wylądujesz w szpitalu z depresją, uzależnieniem, udarem itd.

Komentując banicję Lisa z „trzódki”, Jacek Żakowski wygłosił monolog o tym, jak jego pokolenie się „spalało”. Został spisany i poddany w social mediach analizie tak drobiazgowej, jakiej sam Bernardo Guy nie przykładał do protokołów przesłuchań.

Żartobliwe wypowiedzi Żakowskiego w stenogramie nie wyglądały już tak zabawnie. Wyglądało jakby idealizował koszmarny świat lat 90. w mediach i tęsknił do niego.

Daję Serdeczne Słowo Honoru, że tak na serio nie idealizuje ani nie tęskni, choć oczywiście był jego częścią. Ja też byłem, choć nie tak gwiazdorską, więc nie tak poharataną.

Komcionauci często dziwują się, że dziennikarze „nie wiedzieli do kogo się zgłosić z mobbingiem”. Mnie to nie dziwi.

Z mojego doświadczenia wynika, że byliśmy szalenie nieogarniętą grupą zawodową. Że ktoś „jeździł samochodem bez przeglądu”, to pikuś (sam zresztą miałem takie parę miesięcy – po prostu zapomniałem o terminie, przypadkowo odkrył to wulkanizator przy wymianie opon).

Często widziałem dziennikarzy, których 1. wezwano do HR i podsunięto im oświadczenie, że nie mają i nie chąc mieć nic wspólnego ze związkiem; 2. radośnie podpisali przekonani, że odcinając sie od tych roszczeniowych zawistników przypodobają się korporacyjnym overlordom; 3. związkowca nie można zwolnić z zaskoczenia, ale niezrzeszonego tak, więc gdy już HR miał to oświadczenie, następował; 4. KOPENWDUPEN!, a z nim dla pozornej osłody porozumienie stron o warunkach identycznych z kopenwdupenem, razem z obłudną namową, że to ułatwi szukanie nowej pracy (kogokolwiek z was ktokolwiek kiedykolwiek pytał o tryb rozwiązania poprzedniej umowy?); 5. więc podpisywali nieatrakcyjne dla siebie porozumienie stron; 6. następnego dnia przychodzili do mnie, czy mogę jakoś magicznie załatwić odoświadczenie oświadczenia o braku związków ze związkiem oraz odporozumienie porozumienia stron (i byli bardzo rozgoryczeni, że do niczego te związki, skoro nie mają machiny czasu).

I mówię tu o Znanych Medialnych Osobach (TM). Otóż kto przeszedł cykl od 1 do 6, ten pokazywał, że nic nie rozumie z elementarnych mechanizmów – strach przed zwolnieniem tak ich paraliżował, że posłusznie podpisywali dokumenty ułatwiające zwolnienie, jak jeleń zahiphotyzowany światłami samochodu.

To jasne, że ludzie z cyklu 1-6 nie byliby w stanie skutecznie się bronić przed mobbingiem. Ogólny nieogar w sprawie prostych życiowych procedur przekłada się także na niewiedzę o tym, co się da w jakim trybie.

Ten nieogar Jacek Żakowski elegancko nazwał „spalaniem się”. Praca w mediach tak nas pochłaniała, że nie umieliśmy nie tylko założyć związku, ale także zrobić przeglądu czy zadbać o elementarne formalności w urzędzie.

Często spotykało się wtedy zjawisko takie, jak topowy dziennikarz zarabiajacy krocie – który bez meldunku śpi na podłodze we własnym, ale niewykończonym mieszkaniu bez podstawowych sprzętów. Bo nie ma głowy do kupowania lodówki ani do meldowania się.

Ktoś taki często też zaniedbywał zdrowie. Że ma problemy z cukrzycą czy nadciśnieniem, często dowiadywał się dopiero po pierwszej glebie. Pół biedy gdy zasłabł w pracy, wtedy koledzy mogli wezwać pogotowie – samotne zasłabnięcia w tych pustych mieszkaniach kończyły się gorzej.

Sprawę pogarszało powszechne wypychanie na śmieciówki i samozatrudnienie. Póki ktoś ma etat, pracodawca zmusza go do regularnych badań (nie z dobrej woli, z ustawowego obowiązku). Zleceniodawca już tego nie musi robić.

„Ja po prostu zamierzam nigdy nie chorować”, powiedział mi kiedyś pewien Znany Dziennikarz, gdy o tym gadaliśmy towarzysko (o dziwo, jeszcze żyje). Odstawałem od tego świata na tyle, żeby unikać „spalenia się” w tym sensie.

Trochę chyba ratował mnie mój światopogląd. Zawsze pamiętałem, że media nie są moje, tylko akcjonariuszy – więc angażowałem się tylko do pewnych granic, do pewnych rozsądnych granic.

Nie wiem jak jest w mediach pisowskich i nie chcę się dowiadywać. Tam zamiast akcjonariuszy jest Nowogrodzka – nie wiem czy to lepsze i się nie dowiem.

Media komercyjne działają jednak tak, że korpomenedżement musi generować dobre wiadomości dla akcjonariuszy, naczelny dla menedżmentu, a kierownicy dla naczelnego. Piramida mobbingu robi się z tego sama – wystarczy nie przeciwdziałać. Odwrotnie, trzeba się ciężko starać, by nie dopuścić do jej samozaistnienia.

Jedyną nadzieją jest to, że młode pokolenie nie jest już takie głupie jak my. Są roszczeniowi, pilnują procedur, nie chcą tyrać za darmo po godzinach – to wspaniale.

Niech szlag trafi tę naszą pogoń za sukcesami. Powinniśmy się już spalić do końca. Popiół użyźnia.

Siniora, przepraszamo…

Mikołaj Kopernik towarzyszy mi od dziecka, prawie jak Lem. W 1973 z wielką pompą celebrowano 500-lecie urodzin astronoma.

Gierkowskiej propagandzie wpisywało się to w hasło „POLAK POTRAFI”, więc Kopernik siedział wtedy w każdej lodówce.

Jako nerdowaty wielbiciel science-fiction łykałem tę propagandę z wielkim entuzjazmem. Nigdzie nie mogłem wtedy jednak znaleźć odpowiedzi na pytanie: „JAK NA TO WPADLEŚ, MISTRZU?”.

Na obrazie Matejki Kopernik rozkłada ręce w geście „eureka!”. Ale co on tam robi? Celuje drągiem w niebo? Jak celując drągiem w niebo można dojść do odkrycia, że Ziemia się porusza?

Jako dziecko bawiłem się w Kopernika, celując w niebo linijką. Udawałem przed sobą samym, że widzę, że Ziemia się porusza (choć tak naprawdę widziałem drżenie swoich mięśni).

Wydaje mi się, że udało mi się wreszcie na to odpowiedzieć. To moment, o którym mówi piosenka „Still Alive” z gry „Portal”: „now the points of data make a beautiful line / and we’re out of beta, we’re releasing on time”.

Kopernik ma model matematyczny, przygotowywany od dobrych 10 lat. Zgodnie z nim, gwiazda Kłos powinna być na niebie tu i tu. Jest? Jest! A więc model działa.

Chyba wszyscy znamy tę radość, gdy coś takiego się wydarzy. Napisany przez nas program komputerowy daje sensowne wyniki. Model kinetyki reakcji chemicznej co do kropki zgadza się z zarejestrowaną krzywą.

Nie jest to więc moment wymyślenia modelu, tylko jego potwierdzenia. Gdzie i kiedy Kopernik go wymyślił jako wstępną roboczą hipotezę?

Uczciwie przyznam: nadal nie wiem i nie wierzę, że się kiedykolwiek dowiem. W przypadku Keplera możemy śledzić, jak przechodzi od pomysłu „a może orbity są owalne?” do „wiem! to elipsy!”, bo zachowały się jego listy do znajomych.

Znakomita większość korespondencji Kopernika zaginęła, a to co zostało, jest dziwnie skromne. W tamtych czasach człowiek wyruszający w daleką podróż chwalił się korespondencyjnie, prowadził jakiś diariusz peregrynacyi – dlatego na przykład dużo wiemy o wojażach Dantyszka.

O Koperniku nie wiemy prawie nic. Jakby specjalnie starał się nie wytwarzać papierowych śladów.

Gdybym miał talent, wykorzystałbym to prozatorsko do powieści a la Dan Brown o skarbie, którego miejsce ukrycia zaszyfrowane jest w „De Revolutionibus”. W tej biografii staram się trzymać „non fiction”, choć parę razy fantazjuję o takiej powieści.

Łatwo wymyślić, co to za skarb (złote monety na walkę z Krzyżakami, przekazywane za pośrednictwem ojca astronoma). Oraz łatwo wyobrazić sobie, jakie misje szpiegowskie Kopernik mógł realizować dla wuja w Italii, będąc zalegendowanym jako prosty student.

Wiele osób z najbliższego otoczenia Kopernika parało się szpiegostwem lub zatrudniało szpiegów. Na pewno jego wuj, prawdopodobnie jego ojciec. Czemu właściwie nie on sam?

Sam Kopernik uczestniczył w (nieudanym) spisku, mającym zablokować elekcję Dantyszka na biskupa warmińskiego (jego szefa). Nie mogli zostawiać papierowych śladów, bo mogło się to dla nich wszystkich skończyć tak źle, jak dla jednego z nich (Aleksandra Scultetiego), ale da się ten spisek odtworzyć z korespondencji oraz z kalendarium spotkań kluczowych graczy.

To aż dziwne, że Kopernik miał jeszcze głowę do astronomii. Ale może tak jak Lem, uciekał myślami w gwiazdy, by nie myśleć o tym, co się dzieje na tej planecie?

Pisałem tę książkę w czasach, w których wydawało nam się, że „ktoś zepsuł symulację”. Na przykład zdążyłem w ostatniej chwili odwiedzić Bolonię. W karnawałowej paradzie szli ludzie przebrani za koronawirusy. Udało mi się wrócić jednym z ostatnich rejsowych samolotów, zaraz potem pozamykano granice.

Pomogło mi to trochę zbliżyć się do mojego bohatera. On też tworzył w ciężkich czasach. We Włoszech trwała wielka wojna, więc jego wędrówki między Bolonią, Rzymem, Ferrarą i Padwą musiały uwzględniać to, gdzie jest teraz front oraz które granice zamknięto.

Potem sam dowodził obleganym przez Krzyżaków zamkiem w Olsztynie – uwięziony jak my w lockdownie. Dobrze znał to uczucie niepewności, które teraz czujemy my: że tuż obok toczy się wojna, od której zależy WSZYSTKO, wszystkie nasze dalsze plany. I nie wiadomo kto wygra.

Morał – nie wiem, czy wesoły czy smutny – jest taki, że świat się wcale aż tak bardzo przez te 500 lat nie zmienił.

Gest dobrej woli

Nadszedł 30 czerwca, wyznaczony kiedyś arbitralnie przez Awala na sprawdzenie jego diagnoz i prognoz. W jednym miał rację: Rosjanie nadal są w Chersoniu i raczej nie utracą go w ciągu najbliższych dni.

Ale w perspektywie tygodni? Nie ma stamtąd żadnych doniesień, liveuamap nie aktualizowano od dawna.

Przebieg frontu można odgadywać z serwisu NASA FIRMS. Pokazuje obecnie (30 czerwca rano) serię pożarów kilometr od lotniska Czornobajewka.

Te pożary od dobrego tygodnia się przysuwają do miasta, a nie odsuwają od niego. Dziś Rosjanie „w geście dobrej woli” (SIC!) uciekli z Wyspy Żmijowej.

To pokazuje, że na odcinku południowo-zachodnim Rosjanie są raczej w odwrocie niż w ofensywie. Na miejscu kolaborantów w Chersoniu też bym już dzisiaj uciekł „w geście dobrej woli”. Za parę dni może być za późno.

Nadal natomiast nie wyobrażam sobie prognozowanego przez Awala przejścia wojny w „low intensity conflict”, na wzór operacji antyterrorystycznej 2014-2022. Na razie konflikt się zintensyfikował.

Analogie z drugą światówką są ryzykowne – tu nie jestem bez winy. Ale przy jednym się upieram: przyroda sprawia, że wojna tutaj biegnie od końca czerwca do końca października.

Gdy zaczną się jesienne deszcze, konlikt będzie MUSIAŁ się stać „low intensity”. Tak samo było między Hitlerem a Stalinem, którzy przecież nie uzgadniali tego dyplomatycznie.

Załóżmy nawet, że WTEDY Zachód zniesie sankcje. Czy możliwa wtedy będzie odbudowa rosyjskiego przemysłu motoryzacyjnego na technologiach chińskich i koreańskich?

Fabryki będą miały wtedy półroczny przestój. To znaczy, że personel trzeba będzie od nowa rekrutować i szkolić.

Kto miał kwalifikacje, ten „w geście dobrej woli” już wyemigrował, choćby na Białoruś. Kto nie miał, ten będzie miał za sobą pół roku chlania non stop.

Takimi kadrami nie da się uruchomić nowej produkcji. A skąd w Rosji roku 2022 wziąć lepsze?

Moim głównym źródłem wiedzy o życiu w Rosji są rosyjskie media. Tam są niesamowite artykuły o życiu w sankcjach.

Pozornie to normalne konsumenckie porady, jak w naszych mediach. Dowiadujemy się z nich na przykład, że nabywcy aut muszą podpisywać oświadczenia, że „nie wyjadą nimi za granicę”, bo te sklecone z magazynowych resztek Łady Trumny nie spełniają żadnych cywilizowanych norm.

Jestem z pokolenia, które musiało się przestawić na „jazdę z ABS”. To wymagało zmiany paru odruchów, przede wszystkim „albo hamujesz albo skręcasz”, które miało sens w polonezie, ale nie w samochodzie z tego stulecia.

Rosyjscy kierowcy teraz będą w odwrotnej sytuacji, przestawiania się znów na „jazdę bez ABS”. Bałbm się po rosyjskich drogach teraz jeździć czymkolwiek nieopancerzonym.

Jako entuzjastę technologii szczególnie interesują mnie poradniki z serii „jaka konsola zadziała”. Znacie moją obsesję na punkcie „always online” – hejtuję to z zasady, choć Polska raczej nie będzie objęta takimi sankcjami.

Rosja jest. XBox odmówi działania gdy się dowie, że jest w Rosji. Jak go oszukać? Albo jaką wersję kupić, która tego nie sprawdza? Wot wam kibierpunk.

Nawet zakładając maksymalnie optymistyczny dla Rosji scenariusz, w którym jesienią sankcje zostaną ograniczone – odtworzenie przemysłu motoryzacyjnego czy elektronicznego wydaje mi się dziełem na długie lata. Znacznie dalsze niż w oficjalnych komunikatach dogorywających przedsiębiorstw, na które powołuje się Awal.

Przytaczany przez niego argument „sankcje teraz już nie działają, bo Rosja ma rekordowe wpływy z węglowodorów” wydaje mi się nawet poniżej jego poziomu. Przecież te sankcje nie mają działać z dnia na dzień, tam są zwykle zapisy typu „do sierpnia”, „do jesieni”, a nawet „do końca roku”.

To jasne, że wobec zbliżającego się zakazu – import chwilowo wzrasta. Tym bardziej, że Rosja wyprzedaje ropę z rabatem. Ale to jakby mówić, że firma nie zbankrutowała, bo ma wielkie przychody z wyprzedaży likwidacyjnej.

Jedno jest pewne: na klimat sankcyjny jesienią 2022 decydujący wpływ będzie mieć ówczesne uksztaltowanie frontu. Oby do tego czasu Rosjanie „w geście dobrej woli” wycofali się jeszcze dalej. Najlepiej za Don.

Avtokartoshka De Luxe


Egzekwowanie przez Litwę unijnych sankcji wobec tranzytu rosyjskich towarów do eksklawy królewieckiej to ostateczny argument w naszej niedawnej dyskusji o hipotetycznej produkcji samochodów elektrycznych w zakładach Avtotor. Sankcje obejmują stal we wszystkich odmianach, a bez niej produkować można najwyżej samochody takie z Flintstonów.

W „Komsomolskiej Prawdzie” niedawno był reportaż z przejścia granicznego Kamiennyj Łog (Miedniki Królewskie) w ciągu drogi E28 (Berlin-Gdańsk-Elbląg-Królewiec-Wilno-Mińsk). Z reportażu wynika, że niezależnie od sankcji, od dawna jest problem z tranzytem do Królewca.

Autorka powołując się na rozmowy z rosyjskimi kierowcami TIR twierdzi, że od lutego litewscy pogranicznicy uprawiają „strajk włoski”. Ciekawe dlaczego akurat od lutego?

Kierowcy muszą koczować w warunkach polowych przez wiele dni. Autorka rozmawiała z takimi, którzy stoją już piąty dzień, a na początku tego czegoś, co się zaczęło w lutym, było to nawet kilkanaście dni.

Samochody osobowe mają nieco krótszy czas oczekiwania, ale i tu jest źle. Litewscy pogranicznicy „swoich” odprawiają ekspresowo, przez co Rosjanie w tranzycie stoją dłużej.

Wygląda na to, że o ile nie nastąpi jakaś radykalna zmiana polityczna w Rosji, litewscy (i zapewne polscy) pogranicznicy nie przerwą strajku włoaskiego. Pozostanie zaopatrywanie drogą morską, ale tu jest ograniczona przepustowość.

Wydaje mi się, że powrót do „business as usual” w Królewcu (i nie tylko) jest już niemożliwy. Nawet jeśli pojawi się taka wola polityczna w „starej Unii”, nawet jeśli ktoś znajdzie genialny plan biznesowy, wszystko rozbije się o groźbę strajku włoskiego na granicy.

O rosyjskiej motoryzacji dużo piszą „Izwiestia”. Z tych artykułów wynika, że produkcja stanęła WSZĘDZIE. W Rosji po prostu od kilku miesięcy nie robi się samochodów, ani osobowych, ani ciężarowych – brak też części, więc jest problem z serwisowaniem istniejących.

Nie jestem inżynierem, ale intuicja mówi mi, że im dłużej taki przestój trwa – tym trudniej linię produkcyjną przywrócić do życia. Po jakimś czasie trzeba ją już odtwarzać od zera.

Piszę o tym nie żeby podkreślić, że miałem rację w dyskusjach sprzed paru tygodni. OK, nie TYLKO po to. Wydaje mi się to teraz szerszym tematem – ogólnie nie ma już powrotu do „business as usual”.

Zakłady Avtotor założono w 1996 gdy wydawało się, że położenie eksklawy królewieckiej jest jej atutem, nie przekleństwem. Tania siła robocza plus doskonałe skomunikowanie z Zachodem – co może pójść nie tak?

Wydawało się wtedy, że szlabany graniczne będą znikać. Zresztą przez pewien czas mieszkańcy Królewca cieszyli się ułatwieniami przy wjeździe do Polski, na czym skorzystał niejeden przygraniczny lumpeks.

Ten model śmiertelnie się rozchorował na Covida, wojna odłączyła go od respiratora. Szlabany graniczne wróciły w wielkim stylu, nie tylko w Miednikach Królewskich.

Niestety, to kolejna notka z serii „a wy jak myślicie?”, bo sam nic nie wiem, tylko gdybam i mniemam.

Powrót szlabanów dramatycznie zmieni opłacalność różnych modeli biznesowych. Ale jakich?

Już pandemia uświadomiła nam, jakie to niebezpieczne, że Chiny stały się „fabryką wszystkiego”. Nawet Elon Musk narzeka, że jego fabryki stały się „piecem do palenia pieniędzy”, bo wyprodukowanych dla niego baterii w Chinach „nie ma kto załadować na statek”.

Wait, what? To do ładowania kontenerów na statki nadal są potrzebni żywi ludzie? A tyle się naczytałem o nowoczesnych, bezobsługowych, zrobotyzowanych terminalach kontenerowych…

Czy z tego całego zła na dalszą metę nie wynika dobro w postaci powrotu produkcyjnych miejsc pracy dla Europy? Neoliberałowie przez dekady zapewniali nas, że to już niemożliwe. Że to koniec przemysłowej klasy robotniczej na Zachodzie, bo konkurujemy z Chinami i z Bangladeszem, a w ogóle za chwilę robotnicy staną się zbędni, bo drony, roboty i drukarki 3D.

To założenie było centralnym elementem tego, co nazywamy „business as usual”. I do tego już nie ma powrotu, niezależnie od dalszego przebiegu działań wojennych.

Może na krótką metę będziemy tęsknić za globalizacją, ale na dalszą wiążą się z tym chyba dobre wiadomości. Może nawet do Elona Muska dotrze, że bardziej mu się opłacało mieć uzwiązkowioną fabrykę baterii gdzieś w Unii, niż uzależniać od dostaw z Chin?

A Wy Jak Myślicie?

Now Playing (189)

W ramach rozpaczliwej próby myślenia o czymś innym – powrót do czasów dzieciństwa. No powiedzmy, nastoletności.

Zapałałem wtedy wielką miłością do grupy Pink Floyd. Stosunkowo łatwo mi powiedzieć, kiedy to było – bo pamiętam emocje, z jakimi czekałem na radiową premierę płyty „Final Cut”. Czyli że marzec 1983 to mój „peak fanboyism” (potem mi trochę przechodziło).

Jako fanatyczny fan chciałem wysłuchać wszystkiego, ale to absolutnie wszystkiego, co nagrał mój ukochany zespół. Mind you, w czasach PRL to było nietrywialne, ale dzięki składance „Relics” (którą UPOLOWAŁEM NA WOLUMENIE), poznałem nawet mało znane B-tracki.

I jak to się zdarza fanatycznym fanom odkryłem, że mój ukochany zespół ewoluował tak bardzo, że to w gruncie rzeczy dwa różne zespoły. Jeden, nagrywający ambitne concept-albumy – i drugi, produkujący piosenki-żarty (novelty songs).

I tak było z przekształcaniem młodego Marksa-liberała w dojrzałego Marksa-marksistę, trudno pokazać moment przekształcenia Floydów z błaznów w kapłanów. W pełni kapłańsko jest oczywiście na „Ciemnej stronie”, ale okres przejściowy trwał długo, może nawet trwał od samego początku.

Bo gdy po latach wspominam tę muzykę (nasłuchałem się tego tyle, że włąściwie już nie muszę), najsilniej zapisały mi się w pamięci kawałki-michałki typu „Pow R. Toc H.”. A z drugiej strony już na pierwszej płycie słychać zapowiedź przyszłego geniuszu w fragmentach „Interstellar Overdrive” i „Astronomy Domine”.

Mam znajomego, który w ogóle twierdzi, że najlepsze są dwie pierwsze płyty Pink Floyd, reszty się nie da słuchać. Traktuję to z dystansem, bo to typowy warszawski snob kulturalny, on poleca „Ulissesa” i ostro się zaangażował w promowanie nowego tłumaczenia. Czy można mu wierzyć?

Peak michałkowatości Pink Floyd też łatwo wskazać. To utwór „Seamus” z płyty „Meddle” – pastisz bluesa, którego główną atrakcją jest wycie psa, mniej więcej do taktu i do akordu.

Piosenka ma dwa dość różne wykonania. Na płycie „Meddle” występuje tytułowy pies Seamus, prościutki niby-bluesowy tekst wyśpiewuje David Gilmour.

Przy okazji filmu „Pink Floyd live at Pompeii” piosenkę wykonano jeszcze raz, ale bez wokalu i bez klawiszów Richarda Wrighta, który tym razem zajmował się pieszczeniem (?) suczki Nobs.

W tym filmie Floydzi jeszcze mają po dwadzieścia parę lat i dalej trzyma się ich chłopięcy humor. Ale już się bawią syntezatorami w sposób, który za chwilę zaowocuje „Ciemną stroną”.

To moment przekształcenia błaznów w kapłanów. Można też domniemywać, że widząc, co narkotyki zrobiły z ich przyjacielem Barrettem, stracili ochotę do uprawiania sztuki psychodelicznej, ale sami jeszcze nie wiedzieli, co chcą robić zamiast niej („Meddle” to jedno wielkie poszukiwanie).

Krytycy schlastali tę piosenkę, Floydzi jakby się jej potem wstydzili. Tymczasem przyznam, że ostatnio często brzmi mi w uszach. Częściej niż te ich wielkie, wybitne utwory.

Kto nie umie błaznować, z tego będzie kiepski kapłan. Przynajmniej jeśli ja mam występować w roli wyznawcy.

Lewica o Ukrainie

W setnym dniu wojny zobaczyłem wreszcie dokument, który wydaje mi się dobrym punktem wyjścia do szukania lewicowej platformy programowej wobec wojny w Ukrainie. Nie ma tam konkretnych propozycji typu „jak odblokować Odessę”, to raczej spis imponderabiliów.

Zgadzam się z nim w stu procentach. Ale zamiast dodawać swój skromny podpisik do petycji, po prostu zareklamuję na blogu.

W Polsce tę petycję popiera środowisko „Le Monde Diplomatique”, a wymienioną w petycji Europejską Sieć Solidarności z Ukrainą (ENSU) popiera partia Razem. Nie wyobrażam sobie lepszych rekomendacji.

Co dla mnie szczególnie istotne, nie ma tu symetryzmu i wzywania do pokoju za wszelką cenę. Petycja opowiada się zdecydowanie po stronie Ukrainy.

Nie ma tu jednak tego, co trockiści nazywają „kampizmem”, czyli opowiadania się za którymkolwiek wielkim obozem międzynarodowym. Zimnowojenne hasło „ani Waszyngton, ani Moskwa” współcześni (post)trockiści zmienili na „internacjonalizm nie kampizm”.

W przypadku Ukrainy oznacza to, że celem nie jest wprowadzenie Ukrainy do UE ani NATO. Celem jest pozwolenie ludowi Ukrainy na podjęcie suwerennej decyzji – to tego przecież odmawia im Putin.

Wydaje mi się to podejściem o tyle trafnym, że wojna trochę podkopała moje zaufanie do zachodnich instytucji. OK, przeważnie działają z RiGCzem, ale co chwila jakiś Draghi czy Macron musi zadzwonić do Putina z kolejnymi bezproduktywnymi umizgami, Orban wziąć w obronę Cyryla, a Scholz zaprzeczyć samemu sobie.

Mam nadzieję, że UE i NATO wyjdą z tego kryzysu na dalszą metę wzmocnione, ale póki to nie nastąpi – nie możemy liczyć na to, że wyjdą stamtąd jakieś spójne wskazówki ideowe. Europejska i światowa lewica musi wymyślić je sobie sama.

W pierwszych miesiącach wojny mieliśmy szereg kompromitująco głupich wypowiedzi różnych Chomskych i Warufakisów. Niektórzy moi znajomi zachwycali się też symetrycznym manifestem niejakiego Borisa Budena (intencjonalnie nie linkuję).

Wciąż nie wiemy, jakie kreski na mapie się z tego wyłonią. Zaryzykowałbym ostrożną tezę, że rosyjski potencjał ofensywny się wyczerpuje, nie zajmą już żadnego dużego miasta, za to Ukraińcom coś się uda odbić w kontrofensywie.

Z fascynacją obserwuję zwrot *stanów ku Turcji i Chinom. Rozkręca się omijające Rosję połączenie przez Kazachstan, Morze Kaspijskie, Azerbejdżan i Gruzję. To może być początek środkowoazjatyckiej wspólnoty gospodarczej odwróconej do Rosji biodrami.

Może koniec końców Ukraina dołączy do niej, a nie do Unii? Nie nam to rozstrzygać, ale naszą powinnością jest wspieranie Ukrainy w prawie wyboru, na pohybel tym, którzy przypisywaliby ją do rosyjskiej (czy czyjejkolwiek) „strefy wpływów”.

Przyszłość jest nadal nieodgadniona, ale komcionauta Awal w jednym ma rację. Gdy już nadejdzie, musimy chociaż z grubsza wiedzieć, czego od niej chcemy.

Chcemy więc Ukrainy wolnej. Nie – protektoratu, nie – strefy zdemilitaryzowanej, nie – kraju kolonialnego, po którym Chomsky i Kissinger, współcześni następcy Sykesa i Picota, będą sobie rysować po uważaniu kreski na mapie.

I tej samej wolności życzymy całemu światu. Albowiem uniwersalizm powinien być uniwersalny.