Teczka i gabardyna

Czekałem jak na szpilkach na biografię Lema pióra Agnieszki Gajewskiej. Byłem ciekaw nowych odkryć trochę jako fan Lema, a trochę jako autor innej biografii – czy przypadkiem nie popełniłem w niej jakiegoś grubego błędu?

Na szczęście nic takiego nie znalazłem. Znalazłem za to dużo więcej szczegółów, przede wszystkim na temat Samuela Lehma i roszerzonych rodzin Le(h)mów, Wol(l)nerów i Heschelesów.

To trochę kwestia priorytetów. Ja bardzo chciałem uciec z okupowanego Lwowa i całej tematyki okołoholokaustowej, żeby dojechać w końcu do tego Lema, o którym chciałem pisać najbardziej – PRL-owskiego bon vivanta, który zatrzaskuje za tym wszystkim drzwi od wartburga de luxe.

W mojej książce ta tematyka jest ograniczona do minimum. A i tak odchorowałem pisanie tego rozdziału.

Gajewska z kolei do minimum ogranicza wartburgi, ale stworzyła wielobarwny portret środowiska lwowskich Żydów – tych stawiających na asymilację i tych zachowujących ortodoksję. Bezimienni „wujkowie i ciotki” z „Wysokiego Zamku” zyskują imiona i biografie.

Niemalże zaglądamy im do pit-ów, bo Gajewska włożyła dużo wysiłku w tropienie spraw majątkowych. Z „Wysokiego Zamku” można wysnuć wrażenie, że Lem przyszedł na świat w rodzinie zamożnej „od zawsze”, tymczasem Samuel Lehm wydźwignął się z względnej biedy do wyższej klasy średniej ciężkim wysiłkiem.

Razem z tymi szczegółami „wujkowie i ciotki” zyskują też bardziej precyzyjny opis okoliczności śmierci. Samuel Lehm w listach do Hemara (do których dotarła jego biografka, Anna Mieszkowska) podzielił się wiedzą na temat okoliczności śmierci „stryja Fryca i ciotki Berty”.

To jest straszna lektura. W swojej książce ograniczam się do podania widełek czasowych daty ich śmierci – w świetle listu do Hemara można je zawęzić, acz ustalenie dokładnej daty nadal jest niemożliwe.

Podczas spotkań autorskich często jestem pytany, czemu dla Lema tak ważne było ukrywanie żydowskiej tożsamości. Będę się teraz powoływać na biografię Gajewskiej, bo w tej książce to jest precyzyjnie wyjaśnione.

Dla mnie to było naturalne. Wyrastałem w późnym PRL, w którym ta tematyka była stabuizowana. O Żydach się po prostu nie mówiło, ani dobrze, ani źle.

Wyrażała to anegdota, którą lubił także Lem, o rozmowie amerykańskiego i radzieckiego dyrygenta, że ten drugi chwaląc się swoją tolerancyjnością mówi, że ma w swojej orkiestrze aż siedmiu Żydów, a ten pierwszy na to, że nie przyszło mu do głowy pytać.

W praktyce jednak amerykański dyrygent by o tym przecież wiedział, bo podczas podróży orkiestry, widziałby formularze z zaznaczonymi posiłkami koszernymi, halal, weget i gluten free.

Nie lubię tej anegdoty, bo pośrednio wynika z niej ideał społeczeństwa, w którym wszyscy są JEDNAKOWI. Mniejszości są tolerowane, o ile się ukrywają. Jak już pisałem, od dziecka czuję sympatię do naiwnie optymistycznej inkluzywności.

Spójrzmy jednak na to z punktu widzenia Lema. Ze Lwowa do Krakowa wyjeżdżają 17 lipca 1945 – wycieńczeni, zrujnowani, straumatyzowani.

Kraków jest miastem ciemnym, brudnym i niebezpiecznym. Miasto grozy z „Wśród umarłych” to głównie Lwów, ale chyba trochę także Kraków z 1945.

Pod koniec lipca zaczyna się pogrom krakowski. Czasem podawana jest jego konkretna data (11 sierpnia), ale ta data to tylko kumulacja zajść.

Zaczęło się wcześniej. Tradycyjnie, od pogłoski o „porwanym dziecku”. Jeszcze w lipcu więc osoby o „żydowskim wyglądzie” są napadane i bite na ulicach Krakowa.

Pierwsze, co Lemowie słyszą od zaprzyjaźnionej rodzjny Kołodziejów, która udostępnia im ciasny kąt przy Śląskiej – to porada, żeby lepiej chwilowo nie wychodzili z domu. To zresztą też nie gwarantowało bezpieczeństwa, jedyna oficjalna ofiara śmiertelna pogromu – ocalona z Auschwitz 56-letnia Róża Berger – została zabita w mieszkaniu.
Rok później zaś nadchodzi dużo bardziej krwawy pogrom kielecki, w którym zginął Seweryn Kahane – daleki krewny Le(h)mów. Dla ocalonych Żydów koszmar więc nigdy się nie skończył, druga połowa lat 40. nauczyła ich, że nawet Kraków, stolica polskiej kultury, w każdej chwili może stać się dla nich śmiertelną pułapką.

Jedyne wyjście to asymilacja. Mimikra. Maska. Konformizm. Postawa bardzo charakerystyczna dla całego „wielkiego pokolenia”, nie tylko dla Lema.

Gajewska zwraca uwagę na przywiązanie Stanisława Lema do modelu elegancji, w którym ideałem jest styl urzędnika, który niesie „czarną teczkę” w „futrze gabardyną krytym”. To charakterystyczna postawa całego pokolenia, w USA mówi się o „konformizmie ery Eisenhowera”.

Rówieśnicy Lema z wielką niechęcią patrzyli na pokolenie boomerów, które zaczęło nosić podarte dżinsy, koszule w kwiaty, długie włosy i koraliki. Lem tę niechęć wyrażał w prozie (np. w „Kongresie futurologicznym”) i to była jedna z pierwszych rzeczy budzących we mnie niezgodę podczas młodzieńczych lektur.

Ten konformizm brał się z wojennej traumy. Nawet w Ameryce, nawet w krajach neutralnych lepiej było wtedy wyglądać jak „typowy obywatel”.

Wielu Żydów przecież wydostało się z Trzeciej Rzeszy dzięki fałszywym papierom. Dziś stawiamy pomniki dyplomatom, którzy pomagali je produkować – ale w Szwecji czy Hiszpanii posługiwanie się nimi było przestępstwem, grożącym więzieniem, albo co gorsza deportacją.

A nawet jeśli ktoś nie był Żydem, miał powody się obawiać, że zostanie omyłkowo wzięty za takowego. Choćby w Krakowie wiele osób pobito w 1945 „za wygląd”.

Wydaje mi się, że niechęć Lema do mówienia o swoich korzeniach była szczególnym przypadkiem ogólnego dążenia do ukrycia się w „gabardynowej ortodoksji”. I dalece nie był pod tym względem nietypowy dla swojego pokolenia, wprost przeciwnie.

Samuel Lehm był z kolei przywiązany do elegancji jeszcze z czasów Franciszka Józefa. Lem o tym wielokrotnie wspominał.

Mniemam, że musiał mieć żal do ojca, że ten – zamiast się wtopić w gabardynową urzędniczość – zwraca na siebie uwagę, paradując po ulicach Krakowa jak postać z innej epoki.

Wyobrażam sobie, że w sierpniu 1945 to mogło być tematem gorących sporów w mieszkaniu na Śląśkiej. Że ta ekscentryczna elegancja może do tego mieszkania przyciągnąć ludzi, którzy 11 sierpnia przyszli po Różę Berger.

Czy to pytanie kiedykolwiek w Polsce przestało być aktualne? Czy kiedykolwiek stała się krajem bezpiecznym dla mniejszości?

Moim zdaniem, nigdy. Ale moje zdanie tu nie ma znaczenia, ważniejsze jest zdanie Lema. Po 1946 po prostu uważał, że lepiej o tym nie mówić. Doskonale to rozumiem.

Jak załatwić reparacje od Niemców

Nie uważam, że to jest całkiem niemożliwe – choć uważam, że PiS nie jest w stanie tego załatwić. Nad czym ubolewam, bo przy całym moim hejcie na PiS, chcę pieniędzy dla Polski, bo dłużej klasztora niźli przeora.

W komciach pisowców widać pomysły typu „złożyć pozew przez najlepszą kancelarię w Nowym Jorku”. Owszem, taka kancelaria mogłaby to nawet wziąć, tak jak Trumpa obskoczyli naciągacze, obiecujący mu odwrócenie wyborów w Sądzie Najwyższym.

Kancelaria przecież wygrywa nawet gdy przegrywa, bo wystawia rachunek za każde pismo i każdą godzinę. Tylko że Polska w tej chwili nie ma argumentów, którymi mogłaby wygrać na płaszczyźnie prawnej – i na to żadna kancelaria nie pomoże.

Argumenty pisowców z serii „co nas obchodzi, że władze PRL się zrzekły, to nie miało mocy prawnej!” nadają się na Twittera, ale nie do sądu. To nie zadziała, tak jak nie mogły zadziałać argumenty Giulianiego typu „affidavity od świadków, którzy widzieli Dziwne Pudła i Tajemnicze Samochody”.

W Unii jednak wielokrotnie widzieliśmy (i jeszcze nie raz zobaczymy) sytuacje, w których coś się udawało załatwić mimo braku podstawy prawnej. Nie jestem prawnikiem ani historykiem, ale jestem Człowiekiem Który Przeczytał Dużo Książek Na Te Tematy (TM). I na tej podstawie skomentuję to następująco.

W polityce międzynarodowej można wszystko, jeśli się ma wielu sojuszników – zwłaszcza wiernych i stabilnych, na których zawsze można liczyć, jak kraje Beneluksu czy Unii Nordyckiej na siebie nawzajem. I odwrotnie, kraj pozbawiony sojuszników nic nie może, nawet jeśli ma solidne argumenty, jak Polska w sprawie Zaolzia albo Węgry w sprawie Trianon.

Pierwszy krok w sprawie reparacji powinien więc wyglądać tak – Polska powinna budować szeroką koalicję państw poszkodowanych przez Niemcy w drugiej wojnie światowej. Przy okazji jakiejś rocznicy robimy wielki szczyt i zapraszamy Grecję, Francję, Belgię, Holandię, Czechy, a choćby i Austrię (choć wszystko się we mnie przewraca gdy patrzę, jak oni sprytnie się zrebrandowali na „pierwszą ofiarę Hitlera”).

W hipotetycznym scenariuszu, w którym Niemcy mieliby przeciw sobie większość państw Unii, nie zasłanialiby się już tym, że nic nie muszą. Nagle by się okazało, że sami chcą.

W cywilizowanych krajach przywódcy unikają sytuacji, w ktorych mogą być przegłosowani 26:1. Albo nawet 24:3. Widząc takie coś na horyzoncie, dołączają do większości i na koniec mamy głosowanie 27:0.

Każda taka porażka jest po prostu kosztowna. Mówię to jako Człowiek Który Grał W Niejedną Grę Paradoxu (TM), gdzie za takie coś lecą punkty ujemne do „prestiżu” czy „stabilności” i uważam, że to trafna metafora.

Podobnie działają mechanizmy w grupie rówieśniczej. Im bardziej jesteś niepopularny, tym bardziej jesteś niepopularny, bo potencjalni sojusznicy nie chcą się zarazić niepopularnością.

PiS na własną prośbę zaczął od kilku głosowań przegranych 27:1. To było głupie i niepotrzebne. I teraz jedynego sojusznika ma w Orbanie, który wprawdzie często mówi o swoim poparciu dla Polski, ale rzadko to demonstruje czynem.

Nie ma ani jednego państwa, które głosowanie razem z Polską uważałoby za element długofalowej polityki, przypominającej sojusz anglo-portugalski (established 1386). Potencjalnych sojuszników PiS odrzuca – jak ostatnio choćby USA, gdzie źli nie głosowali tak, jak by PiS chciał, więc oczywiście ich też musimy obrażać.

Kiedy opozycja ostrzegała, że w ten sposób PiS osłabia międzynarodową pozycję Polski – zwolennicy rządu mówili o „wstawaniu z kolan”. Po 6 latach tego wstawania Polska jest już tak słaba, że mogą nas nastukać nawet Czesi. A Orban na to nawet nie kiwnie palcem.

Gdyby Polska dziś próbowała zorganizować dyplomatyczny szczyt z udziałem potencjalnych sojuszników, nikt nie przyjedzie. To się zresztą już dzieje.

Ilekroć w TSUE albo Komisji Europejskiej ktoś podejmie decyzję niekorzystną dla PiS, reżim uderza w kampanie atakującą tę osobę i jej państwo. A więc Holandia to raj podatkowy, a Belgia to kraj Dutroux, a Hiszpania nie rozliczyła faszyzmu.

To są wszystko argumenty dobre na Twittera, żeby minister „vel” pomachał sobie retoryczną szabelką. Ale tak się niczego nie załatwi – ani reparacji, ani sporu z Czechami, ani kolejnych kar nakładanych przez TSUE. Załatwi się za to dalsze narastanie izolacji.

Do załatwiania spraw potrzebni są sojusznicy. Gdzie PiS ich chce szukać, na Marsie? Bo na tej planecie zrazili już do siebie wszystkich, z Albanią włącznie.

Naszpikowanie technologiami


W komentarzach pod poprzednią notką pojawił się Nieuchronny Offtopic – tym razem motoryzacyjny. Poświęcę mu więc notkę dedykowaną niczym obsługa Pendolino.

Otóż jak wiedzą blogobywalcy, jestem (niestety) petrolheadem. W dzieciństwie moimi najukochańszymi zabawkami były tzw. żelaźniaki. I to mi się nie zmieniło do dorosłości.

Raz na jakiś czas zdarza mi się coś tak absurdalnie nieopłacalnego, jak zakup nowego samochodu. Nie będę tego racjonalnie uzasadniać, po prostu od kiedy dowiedziałem się (z filmu „Christine”, bo skąd?) o istnieniu „zapachu nowego samochodu”, marzę by go czasem poczuć.

Dziś prędzej go kupię w sprayu (podobno są takie). Na rynku nie widzę ciekawych ofert. Prawie wszystkie SUVy oferowane w Polsce to teraz hybrydy albo elektryki.

Elektryki mnie nie pociągają, bo w Polsce samochód na prąd to de facto samochód na węgiel, uzasadnienie ekologiczne u nas jest więc kruche. Do tego SUV to samochód, którym w wakacje chciałoby się spędzić trochę czasu na pustkowiach – tam krótki zasięg będzie dyskwalifikującym problemem.

Z hybrydami jest niewiele lepiej, bo po pierwsze, oszczędność paliwa jest symboliczna. A po drugie, dochodzi nam kolejny silnik i bateria, a więc kilkadziesiąt kilogramów, zawierających minerały wydobywane przez niewolników w Kongo. Nie wiem, czy to bardziej etyczne i ekologiczne.

O ile mniej więcej rozumiem, dlaczego firmy motoryzacyjne wycofują się z benzynowych silników – presja regulacyjna, no trudno – to nie rozumiem innego zjawiska. Dlaczego tak trudno dziś znaleźć samochód bez cyfrowych gadżetów?

Copywriterzy portalu gazeta.pl co drugi samochód reklamują tym samym hasłem – „SAMOCHÓD NASZPIKOWANY TECHNOLOGIAMI NIE MUSI BYĆ DROGI. PRZEŚWIETLILIŚMY OFERTĘ. CENA? DOBRA!”.

Ostatnio dla większego zróżnicowania ceny bywają też „rozsądne”, ale początkowo były wyłącznie „dobre”. Nie zmienia się tylko to cholerne naszpikowanie.

Pytam całkowicie serio tych z was, którzy też lubią wspomniany zapach: czy kiedykolwiek kierowaliście się „naszpikowaniem technologiami” jako argumentem za zakupem? Staliście przed wyborem „marka X czy Y” i o wyborze zadecydował wodotrysk typu „polecenia głosowe”?

Mam na myśli realne, konsumenckie wybory. Konkretne decyzje zakupowe, a nie włączenie się do jednej z debat piwniczaków o wyższości maybacha nad bentleyem.

Do „killer ficzerów”, decydujących o wyborze tego a nie innego samochodu w moim przypadku należy na przykład to, że siedzenia Forestera rozkładają się tworząc płaską powierzchnię. Można na tym położyć materac i jest fajniej niż w namiocie.

W praktyce oczywiście, jak typowy kierowca SUVa, częściej wykorzystuję to do transportu płaskich pudeł z IKEI niż do biwakowania w głuszy, ale to też ważne zastosowanie. I nie zamieniłbym go na „naszpikowanie technologiami”.

Dlaczego firmy motoryzacyjne stawiają na „szpikowanie”, tego już nie rozumiem. Domyślam się, że jedną z odpowiedzi są koszty – taniej jest dołożyć nową funkcję do komputera (który i tak musi być), niż zaprojektować i wdrożyć przestronny szyberdach, wygodne fotele czy praktyczny schowek na okulary.

Ale to nie tłumaczy wszystkiego! Przecież za szyberdach i tak się dopłaca (przynajmniej w subaru). Te koszty można przerzucić na klienta i na takich opcjonalnych dodatkach pewnie są największe marże.

Wśród PT komcionautów niektórzy twierdzą, że pracują w pokrewnych branżach. Czy wy coś z tego rozumiecie?

Dla mnie uboczny skutek jest taki, że firmy motoryzacyjne straciły we mnie klienta. Przez większość mojego życia zawodowego marzyłem o takim czy innym samochodzie. Była to dla mnie istotna motywacja do pogrążania się w matczako-seniorowej kulturze zapierdolu.

Ta motywacja zniknęła (co ma przełożenie na różne moje decyzje życiowe). Nowe modele są dla mnie odpychające.

Mam zapłacić za kamerę, która będzie mnie non stop inwigilować, rzekomo dla mojego dobra? Spadajcie.

Mam kupić samochód, który wymaga ciągłej łączności z Internetem, więc zacznie źle działać, gdy stracę zasięg na jakimś malowniczym odludziu? Wypchajcie się.

Ogólnie nie narzekam, bo rozumiem, że i dla planety, i dla mnie osobiście będzie lepiej, jeśli się pozbędę tych marzeń. Jedyny ekologiczny samochód to samochód niewyprodukowany.

Dziwi mnie po prostu kierunek rozwoju i język reklam. To jakby restauracja chwaliła się nie tym, że ma smaczne dania – tylko że jest „naszpikowana technologiami”. Widząc takową, wybiorę kebaba za rogiem.

Niech żyje Federacja Europejska!

Rzadko reklamuję tu swoje felietony, najnowszy jest jednak dla mnie bardzo ważny. Wracam w nim do tezy, którą już parę razy wyrażałem w social mediach, m.in. na blogu – ale jest dla mnie tak ważna, że w poszukiwaniu mocnych argumentów pojechałem do biblioteki.

Nim przejdę do meritum, uwaga metodologiczna. Może niepotrzebnie się fatygowałem, może to wszystko jest już zdigitalizowane i da się wyguglać?

Konkretne pytania: czy da się znaleźć pełny tekst projektowanej konstytucji Związku Polski i Czechosłowacji? Ja go znalazłem w trzytomowej „Polityce” Strońskiego, a to o tyle ważne, że ten projekt wprost mówił o zrzeczeniu się suwerenności Polski jako jednego z celów politycznych rządu londyńskiego.

Polscy politycy w emigracyjnych władzach byli federalistami. Nie chodziło im o „unię niepodległych państw”, ale o związek, na rzecz którego państwa członkowskie bez żadnego to-tamto zrzekają się suwerenności.

Ja też jestem federalistą – tak jak komendant Powstania Warszawskiego Tadeusz Bór-Komorowski, socjalista Adam Ciołkosz, narodowiec Stanisław Stroński. Z podobnych powodów.

Pisowcy uwielbiają ekscytować się „geopolityką”, rozumianą jako oglądanie filmików o tym, że Chiny to, a Rosja tamto. Umyka im najważniejsze.

Od kiedy Karol Wielki podzielił swoje imperium na część zachodnią, wschodnią i środkową – trwa nieustająca wojna (z krótkimi przerwami) między wschodnią a zachodnią o podział środkowej (od jej pierwszego władcy zwanej niegdyś Lotaryngią). Proszę sprawdzić samemu: między traktatem z Verdun (843) a 1945 to nieustanna wojna, z okresami pokoju trwającymi maks 50 lat.

Od traktatu z Verdun Europa zawierała już wiele traktatów pokojowych, mających tę wojnę zakończyć. Konstancjański, wormacki, westfalski, wiedeński, wersalski… żaden nie był jednak tak trwały jak traktat rzymski, tworzący podwaliny Unii Europejskiej. Dawajta kontprzykłady, jak się nie zgadzata.

Na liście 11 oficjalnych ojcow założycieli aż 9 pochodzi z dawnej Lotaryngii (w rozumieniu traktatu z Verdun). Pozostali dwaj to Churchill i Monnet.

Dla Spaaka, Spinelliego, Schumana czy Adenauera najważniejsze było to, żeby ich rodzinne miasta przestały już stawać w płomieniach, bo Berlin ruszył na wojnę z Paryżem (albo odwrotnie). To ich zbliżyło do federalistów wschodnioeuropejskich, których motywacje były podobne.

Kraje naszego regionu pojawiły się na mapie głównie dzięki traktatowi wersalskiemu i niezbyt długo się cieszyły suwerennością. Takie już nasze geopolityczne przekleństwo – między Rosją a Niemcami nie ma miejsca dla solistów.

Polska we wrześniu 1939 nie była całkiem samotna, ale nasze traktaty okazały się niewiele warte. Dobry traktat obronny musi ograniczać suwerenność państw członkowskich np. poprzez podporządkowanie ich armii wspólnemu sztabowi.

Pisowska propaganda teraz często mówi o „Europie Schumanna”, od której Unia rzekomo odeszła. Premier Morawiecki napisał w liście do przywódców UE, że niepokoi go „stopniowe przeobrażanie się Unii w podmiot, który miałby przestać stanowić sojusz wolnych, równych i suwerennych państw, a stać się jednym, centralnie zarządzanym organizmem”.

To ja po prostu zacytuję deklarację Schumanna z 1950: „Europa nie powstanie od razu ani w całości: będzie powstawała przez konkretne realizacje (…) Umieszczenie produkcji węgla i stali pod wspólnym zarządzaniem zapewni natychmiastowe powstanie (…) pierwszego etapu Federacji Europejskiej”.

Od samiusieńkiego początusieńku chodziło więc o to, żeby stopniowo przekształcać „sojusz suwerennych państw” w federację. Która była dalekosiężnym celem Schumanna, Spinelliego, Churchilla – oraz Arciszewskiego, Sikorskiego, Bora-Komorowskiego.

I celem nie było stworzenie samej tylko unii celnej, ale sprawienie, żeby wojna między krajami członkowskimi była „nie tylko nie do pomyślenia, ale i fizycznie niemożliwa”. Tego się nie da osiągnąć bez rezygnacji z suwerenności.

Każda europejska granica po obu stronach ma jakieś mniejszości. Jedyny sposób, żeby hasło „ciemiężą naszych rodaków!” nie prowadziło do wojny – to zadbanie, żeby wszyscy mieli równe prawa. Czyli w praktyce narzucenie wspólnych standardów sądownictwu.

Jeśli Morawiecki proponuje Unii „powrót do źródeł” – to proponuje powrót do pierwotnego federalizmu. Przedstawiając to swoim wyborcom jako „obronę suwerenności” pokazuje po raz kolejny, że ma swoich wyborców za bandę idiotów.

Podkast pod kocem

Bez większych fanfar wróciłem do roli podkastera. Pierwszy sezon jest dostępny w Audiotece – czy będą następne, czas pokaże.

Nagrywałem to w lipcu. Nie mam do dyspozycji profesjonalnego studia, więc wyglądało to gorzej od schowka na szczotki.

Gdybym był influencerem żyjącym z donejtów, wrzuciłbym na TikToka filmik „making of”, a dla czołowym donejtonautów zaoferowałbym być może zdjęcia jako NFT. Wyglądało to bowiem tragikomicznie.

Niczym w dziecięcej zabawie, zbudowałem sobie namiot z kocy rozpiętych na krzesłach. Pod kocami na jednym taborecie stał mikrofon (przy okazji odkryłem, że się świeci na niebiesko, bardzo praktyczne!), na drugim makbuk (w którym z kolei w takiej sytuacji bardzo się przydają podświetlana klawiatura i touchbar).

Żeby moja konstrukcja nie wkurzała współdomowników, musiałem odczekać, aż będę miał tzw. wolną chatę. Jeśli więc drugi sezon miałby powstać, to albo w następne wakacje – albo jednak jak znajdę sobie studio. Nie chce mi się jednak na razie o tym myśleć ze względu na mój odwieczny problem: permanentny brak wolnych mocy przerobowych.

Są podobno ludzie, którym nagranie czegoś takiego zajmuje tylko tyle, ile to nagranie trwa. Ja niestety do każdego takiego nagrania najpierw się przygotowuję, robiąc sobie różne notatki – potem to nagranie, które ostatecznie wysyłam, jest w rzeczywistości „podejściem numer 23141”.

W praktyce więc nie jestem w stanie wyprodukować więcej niż jednego takiego podkastu dziennie. W tym sezonie są ze dwa takie, które nagrywałem jako drugie danego dnia – i to drugie nagranie zajmowało mi dużo więcej pracy, a z końcowego efektu jestem mniej zadowolony.

Z tego powodu na razie w ogóle nie planuję typowego podkastu ani tym bardziej vloga, że ktoś „mówi jak jest” i apeluje o donejty. Nie miałbym siły na łączenie tego z innymi obowiązkami.

Audioteka zaproponowała mi współpracę, kiedy spadła moja audycja w TOK FM. Całkiem słusznie założyli, że zdjęcie audycji oznacza pojawienie się nowych mocy przerobowych.

Wtedy jeszcze ciągle miałem etat w Agorze. Głupio mi było rozpocząć otwartą współpracę z firmą, było nie było, konkurencyjną. Agora przecież też cały czas rozwija swoje podkasty.

Niby nic by mi nie mogli zrobić (ta afera z nieudaną próbą zwolnienia dobitnie pokazała, że w ogóle nic nie mogli), ale wydawało mi się to jakieś takie nieeleganckie. To są te skrupuły, których nie mają korporacyjni menadżerowie, ale mamy je niestety my, ich chłopi pańszczyźniani.

Usiłowałem więc uzyskać zgodę na robienie tego w formie jakiejś współpracy międzykorporacyjnej. W końcu bywały takie precedensy.

Nikt nie chciał podjąć decyzji ani na tak, ani na nie. Odsyłano mnie od prezesa Annasza do dyrektora Kajfasza. Wiem mniej więcej, kto tutaj miał moce decyzyjne, ale ta osoba jakby zapadła się wtedy pod ziemię.

Nie wiem, jak to jest w innych firmach. W Agorze jest tak, że menadżerowie unikają nieprzyjemnych decyzji. Trochę jak w „Edenie”, gdy dubelt tłumaczy założenia ustrojowe swojej planety, że „izolomikrogrupa samociąg nie przymus”.

Czyli: nikt ci nie powie, że nie dostałeś zgody na podkast. Każdy ci tylko powie, żebyś zapytał kogoś innego. I w ten sposób decyzja podejmie się sama, bo w końcu się zmęczysz.

Był to dla mnie jeden z impulsów pchających mnie do odejścia. Bardzo mi to dobitnie pokazało, że w Agorze nie ma miejsca na rozwój i progres – tylko na zwój i regres, ciągłe oczekiwanie, co teraz jeszcze mi skasują, zabiorą, obniżą, pogorszą.

Trochę się jednak woziłem z tą decyzją. Jakże byłem uradowany, gdy się okazało, że Audioteka po prostu cierpliwie na mnie czekała!

Gdy rozmawialiśmy o tym po raz pierwszy, nie chodziło jeszcze o Lema. Ogólna formuła miała być taka, że mówię o swoich ulubionych książkach. Zapewne tak by wyglądał ewentualny następny sezon, jeśli kiedykolwiek powstanie.

Dużo się przy produkcji tego pierwszego nauczyłem. Na przykład: że nie muszę tak bardzo fetyszyzować nagrywania longiem, w jednym podejściu – i tak przecież potem jest postprodukcja.

Mam jednak obsesję na punkcie tego, żeby to brzmiało naturalnie, jak wykład, a nie odczyt. Mam nadzieję, że mi się to udało. Zapraszam do wysłuchania – może wizja pięćdziesięcioparoletniego faceta siedzącego pod kocem i gadającego do świecącego krzesła umili wam tę ucztę.

Ziemkiewicz na granicy


Szkoda mi Ziemkiewicza, bo taka przygoda na lotnisku to żadna przyjemność. Pamiętam jednak jego obrzydliwą reakcję na aresztowanie Elżbiety Podleśnej – nie liczcie, drodzy blogonauci, że tacy „obrońcy wolności słowa” jak Ziemkiewicz czy Janecki będą bronić was. Cóż, karma jest plażą.

Poglądy głoszone przez Ziemkiewicza wykraczają poza „okno Overtona”, czyli zakres dopuszczalnych poglądów w krajach cywilizowanych. Oczywiście, ilekroć rzuci czymś w rodzaju „do LGBT należy strzelać”, albo powie coś o „parchach” czy o „micie Holocaustu”, albo o „islamskich najeźdźcach i barbarzyńcach”, dodaje coś w rodzaju, że to była metafora, żart, krotochwila, hiperbola, że wyrwano z kontekstu – ale na Zachodzie to jest słaba linia obrony.

Taka obrona od biedy może się utrzymać, gdy naprawdę chodzi o JEDEN żart. Ziemkiewicz z takich sformułowań zrobił sobie jednak intratny model biznesowy – tego oczekują jego odbiorcy, żeby znowu coś palnął „ostro”, a nawet „mocno”.

Popyt wymusza podaż, więc Ziemkiewicz rzuca tymi swoimi „niepoprawnymi politycznie” niby-żartami, zbrojny w poczucie bezkarności w Polsce. Zwłaszcza rządzonej przez prawicę.

Wystarczy jednak przekroczyć most na Odrze, Olzie czy Nysie Łużyckiej, albo co gorsza bramkę na lotnisku – i ta bezkarność znika. To jest cena, z którą musi się liczyć taki seryjnie niepoprawny żartowniś – podobnie jak to, że mu kiedyś w końcu Youtube czy Facebook coś wykasują.

Tu się trochę dziwię lekkomyślności Ziemkiewicza – przecież już miał problemy z przekroczeniem granicy UK w 2018. Co on sobie myślał, że to było jednorazowe? Że to się przedawniło? Że zapomnieli?

Dlaczego nie sprawdził swojego tamtejszego statusu PRZED wykupieniem biletu? Jako podróżniczy panikarz, który zawsze stara się mieć wszystkie papiery wymagane i niewymagane, nie umiem tego zrozumieć.

Główny problem przy przekraczaniu granic polega na tym, że decyzja „wpuszczamy czy nie” jest podejmowana arbitralnie przez urzędnika, a procedur odwoławczych nie ma wcale, albo są mało praktyczne. Na przykład można się już tylko procesować ze swojego kraju.

To trochę niezgodne z intuicją, bo gdy kogoś „nie wpuszczą za poglądy”, zadajemy pytania typu „a gdzie wolność słowa”, „gdzie habeas corpus” albo „gdzie domniemanie niewinności”. W tej sprawie jest bogate orzecznictwo z ostatnich stu lat z hakiem (czyli od kiedy kraje demokratyczne mają rygorystyczne procedury kontroli granicznej).

Podsumowując zbiorczo: sądy zazwyczaj uznają, że żeby być chronionym przez konstytucję i mieć habeasowane korpusy oraz presumowane inocencje, trzeba NAJPIERW uzyskać przynajmniej legalne prawo pobytu w kraju. Czyli DOPÓKI ci nie wbiją stosownej pieczątki do paszportu, nie masz żadnych praw.

Z jednej strony to okropne. Z drugiej – trudno sobie wyobrazić, jak to miałoby działać bez tego.

Kontrole graniczne byłyby fikcją, gdyby każdy mógł sobie wjechać, a władzy pozostawałoby sądowe dowodzenie, że nie miał do tego prawa. To mogliby postulować tylko jacyś lewacy od „żaden człowiek nie jest nielegalny”, ale Ziemkiewicz pierwszy byłby przeciw, przecież korzystaliby z tego ci wszyscy najeźdźcy i barbarzyńcy.

Wszystkie kraje cywilizowane mają ograniczenia prawne dotyczące mowy nienawiści. Także Polska, choć u nas europejskie wytyczne implementowano ułomnie (to zresztą wina Tuska, który wtedy leżał plackiem przed biskupami).

Przypomnę, że prawnie „mowa nienawiści” to nie to samo, co „mowa o nienawiści”. Dopuszczalna jest nienawiść do pizzy hawajskiej, futbolu, hiphopu, TikToka, Mozarta, Blanki Lipińskiej, Ziemkiewicza i mnie.

Zakazane jest tylko propagowanie nienawiści dotyczącej kilku wymienionych enumeratywnie kwestii. Wśród nich: wyznania, etniczności i orientacji seksualnej.

Nieakceptowalne są więc właśnie te żarty, których od Ziemkiewicza oczekuje jego publika – o parchach, najeźdźcach i strzelaniu do LGBT. Dlatego na nich można najlepiej zarobić: inni publicyści będą unikać takich żartów, bo chcą sobie swobodnie podróżować po świecie. To tworzy biznesową niszę dla najrozmaitszych Yiannopoulosów.

Decyzje zawodowe, które podejmujemy, zawsze mają plusy i minusy. Nauczyciele mają długie wakacje, ale w roku szkolnym muszą nastawiać budziki na haniebnie wczesne godziny (AAAA! JUTRO PONIEDZIAŁEK!).

Niepoprawni politycznie żartownisie od „parchów” z kolei niewąpliwie zarabiają znacznie lepiej od nauczycieli. Mogą pływać w basenach ze szmalcem, niczym wujek Sknerus. Ale podroże zagraniczne muszą planować bardzo ostrożnie – cóż, widziały gały w co się pakowały.

Chwała wielkiej Czechii!


Jak już z grubsza nauczysz się grać w grę Paradoxu – wypuszczają wielkie update, po którym trzeba się uczyć od nowa. Na jesień zapowiadane jest update „No Step Back”, które ma przynieść radykalną przebudowę mechaniki oraz tzw. drzew fokusowych dla kilku państw, w tym dla Polski.

Ja tymczasem jeszcze w starej wersji wreszcie zrealizowałem marzenie o Wielkiej Demokratycznej Czechosłowacji. Przypominam, że moim celem gry nie jest sama wygrana, tylko wytworzenie alternatywnej ścieżki rzeczywistości, w której nie doszło do wielkich zbrodni Hitlera i Stalina, a więc lwowscy matematycy dalej spotykają się w Szkockiej, Anna Frank sobie randkuje w Amsterdamie, Warszawa wita nowy rok 1940 sylwestrową rewią Własta i Golda, w której Bodo i Sym parodiują Hitlera i Stalina – i tak dalej.

Dotąd idealnym krajem na realizację tego scenariusza wydawała mi się alternatywna sanacyjna Polska. Teraz wreszcie udało mi się zbudować jeszcze lepszą alternatywną ścieżkę historii przy założeniu „Benesz mówi nie”.

Stosunkowo wcześnie zaprosiłem do rządu księdza Tiso. Początkowo nie tykałem tej postaci azbestową rękawicą z oczywistych powodów.

W mechanice gry Tiso to standardowy Backroom Backstabber, występujący w wielu krajach. Jego obecność gwarantuje nam po prostu szybszy przyrost punktów politycznych, co w praktyce oznacza możliwość częstszego podejmowania decyzji.

Czy to realistyczne? W granicach rozsądnej symulacji chyba tak. Tiso był pragmatycznym politykiem, którego w 1936 Benesz mógł jeszcze po prostu pozyskać.

Ja za priorytet uznałem pojednanie ze Słowakami. To oznacza m.in. ścieżkę industrializacji, w której fabryk powstaje mniej, ale za to w całym kraju. Dzięki temu Czechosłowacja traci malusa (ujemnego bonusa) „podzielony naród”.

Zamiast ufać Zachodowi, zbudowałem „małą ententę”. Czechosłowacja może do niej zaprosić mocą eventu Rumunię i Jugosławię. Jeśli gramy na ustawieniach historycznych, nie mogą tego zaproszenia odrzucić.

W czasach pokoju inne kraje odrzucą choćbyśmy stawali na uszach. Mechanika gry sztucznie blokuje sojusz polsko-czeski, które wybrałoby nawet najgłupsze AI.

Jesienią 1938 Czechosłowacja odrzuca niemieckie żądania, wybucha wojna. Alianci cofnęli gwarancje, ale dołącza Rumunia, która wypowiedziała wojnę Niemcom i oddała sojusznikowi kilkanaście dywizji.

Czeskie fortyfikacje w Sudetach, powstały naprawdę – i Niemcy je przejęli jesienią 1938 bez walki. Niemiecka AI, całkiem logicznie, nie chce ich bezpośrednio atakować, na lądzie więc praktycznie nie ma walki.

Zamiast tego Niemcy próbują te forty zniszczyć lotniczo. Mają z tym problem – wprawdzie faktycznie szybciej je niszczą niż ja nadążam z odbudowywaniem, ale jednak wymaksowałem tam stacjonarną obronę przeciwlotniczą (budując też pionierski radar na Hradczanach!), więc w sumie stracili 120 bombowców, na dalszą metę nic nie osiągając.

W kwietniu 1939 Niemcy zaatakowali Luksemburg. Nie wiadomo po co. To jakby Hitler po prostu chciał cokolwiek sobie zaokupować (w tych grach nie udaje mu się zająć niczego poza tym). To się spójnie powtarza w wielu moich grach i nawet nie umiem ocenić, bug czy feature.

Alianci teraz wreszcie wypowiadają wojnę Niemcom. Belgia i Holandia zachowały jednak neutralność, a rząd Luksemburga udał się na emigrację do Czechosłowacji.

Na zachodzie zaczęła się „dziwna wojna”. Francuzi nie chcieli wyjść zza linii Maginota, Niemcy nie chcieli jej szturmować. Dla małej ententy to była wielka ulga, bo Niemcy przerzucili na zachód część jednostek, zrezygnowali też z bombardowań fortów w Sudetach.

Nadszedł czas na czeską kontrofensywę! Mechanika gry przewiduje „doktryny wojenne” – na początku trzeba sobie jakąś wybrać i szkolić wojsko podług niej.

Niemcy zaczynają od „mobile warfare”, więc mają bonusy w typowych sytuacjach dla Blitzkriegu. W wojnie pozycyjnej jednak bonusy mają kraje stawiające na „trench warfare”.

*GDYBY* doszło do takiej wojny, Niemcy mieliby dwa trudne do utrzymania odcinki – Dolny Śląsk i Dolną Austrię. Na tym pierwszym śmiałym natarciem z Sudetów zająłem Wrocław, zamykając w kotle niemieckie dywizje w Gliwicach.

W Austrii szło mi gorzej. Zająłem na chwilę Wiedeń, ale szybko go straciłem.

Doświadczenie z poprzednich gier kazało mi się wstrzelić z zaproszeniem Jugosławii tak, żeby dołączyła do „małej ententy” pod koniec 1939, gdy Niemcy będą uwikłani w Polsce. Jeśli zaproszę ją przed wybuchem wojny, wojna zacznie się na Bałkanach, a więc nie spełniam marzenia o powstrzymaniu najgorszych zbrodni.

W mojej grze Niemcy zagrozili Polsce wojną dopiero w listopadzie 1939 (wyglądało to tak, jakby stracili 1 event, czyli 70 dni). Co więcej, wystosowali ultimatum „Danzig or war” i… nic.

Z punktu widzenia AI to była rozsądna decyzja, bo mieli za dużo pootwieranych frontów. Historycznie mogło wyglądać tak, że Hitler by zablefował (w końcu przed chwilą w podobny sposób bez walki wyszarpał od Litwy Kłajpedę), Beck by wygłosił przemówienie o honorze… i zapadła krępująca cisza.

Jugosławia oddaje mi do dyspozycji kilkanaście dywizji. Nagle jesienią 1939 ruszam więc z ofensywą na Wenecję i Wiedeń od strony Zagrzebia i Klagenfurtu.

Włosi pośpiesznie przerzucili jednostki z zachodu, ruszyli w kontrofensywą, na chwilę nawet zajęli Rijekę. Ale z kolei wojska alianckie wtedy ruszyły od Nicei i maluczko, a dotarli do Rzymu.

Włochy skapitulowały. Niedobitki w Afryce przegrupowały się tworząc faszystowskie państwo ze stolicą w Tunisie – które dotrwało do końca wojny, bo Tunezja jest za 0 punktów, a więc alianckie AI traktowało ten teatr niezbyt priorytetowo. W tym alternatywnym wszechświecie powstanie niejeden film, komiks i płyta blackmetalowa o włoskim faszyzmie w Afryce!

Front zachodni ustabilizował się na dłuższy czas. Czasem traciłem (lub odzyskiwałem) Legnicę, Opole, Graz lub Klagenfurt, ale ogólna linia utrzymywała się jak na pierwszym skrinie (widać na nim czeską i jugosłowiańską strefę okupacyjną).

W poprzednich grach nóż w plecy wbijały mi w podobnym stylu Węgry i Bułgaria, dołączając do Osi i wypowiadając mi wojnę. Za pierwszym razem przez to właśnie przegrałem.

Teraz rozwiązałem ten problem przez nawrócenie Węgier na demokrację (poprzez wywołanie wojny domowej z poduszczenia czeskiego wywiadu). Wtedy Bułgaria do Osi owszem, dołącza – ale do wojny już nie. Pozostaje w pokoju (aż do momentu, w którym ja odpalę fokusa „dissolve Bulgaria”, chłe chłe chłe).

W lipcu 1940 na Polskę napada Stalin. Wydaje mi się, że by to zrobił – obsesyjnie nas przecież nienawidził.
Możliwe są teraz trzy scenariusze. Pierwszy: nie robię nic. Polska dołącza do aliantów, ci przysyłają nawet jakieś dywizje, ale nie są w stanie zatrzymać tego walca parowego, w końcu pojawia się komunikat „tym razem nie było cudu nad Wisłą”. Polska kapituluje, a ja mam nieprzyjemną granicę od północnego wschodu.

Co gorsza, odpala się wtedy ultradystopijny scenariusz, w którym alianci walczą z Hitlerem i Stalinem jednocześnie. To się kończy wspólnym „dekolonizowaniem” Azji przez Japonię i ZSRR, wygraną „złych ludzi” i jeszcze większą rzezią niż historyczna.

Scenariusz drugi. Ruszam wielką ofensywą na całej długości frontu, żeby obalić Hitlera w 3 miesiące. To wykonalne kosztem potwornych ofiar (zapas „manpower” mi spadł z 300 tysięcy do zera), ale pojawia się kolejny problem.

Na tym etapie gry Rumunia jest już po faszystowskim zamachu stanu. Mechanika gry poprzez „fokusy” odtwarza ówczesną ewolucję Rumunii, która próbuje dwustronnego sojuszu z Polską (który w teorii był, ale w praktyce na papierze), „kordonu sanitarnego małych państw”, zbliżenia do aliantów, zbliżenia do Osi i zbliżenia do kominternu. Inne kraje muszą wybierać albo-albo, Rumunia zalicza to po kolei.

W efekcie jeśli Rumunia będzie w stanie pokoju pod koniec 1940 – zmieni sojusznika. Zaobserwowałem to jeszcze grając Polską. A teraz, gdy tylko pokonaliśmy Hitlera, Rumunia dołącza do koalicji antyalianckiej (z Japonią i ZSRR!). To uruchamia kolejny dystopijny scenariusz, bo Rumunia to trudny przeciwnik.

Pozostaje trzeci scenariusz – nareszcie realny się robi mój ukochany sojusz polsko-czeski. Wymaga to wprawdzie zaangażowania punktów politycznych na poprawę relacji (przyda się Tiso!) oraz udzielenia Polsce gwarancji, gdy Stalin zacznie grozić wojną – ale jest do zrobienia.

Osłabiłem front zachodni, przerzucając praktycznie wszystkie mobilne jednostki do Rumunii. Niemcy to zauważyli i ruszyli z niewielką ofensywą – no cóż, Legnica i Klagenfurt to piękne miasta, ale mogę je na chwilę stracić dla wcielenia tak pięknej utopii.

Radziecka ofensywa wprawdzie wkroczyła w głąb Polski, ale zajęli głównie poleskie bagna. W najgorszym momencie front się oparł o Wilno, Grodno i Lwów, ale samych tych miast nie zajęli.

Mój blitzkrieg znad Dniestru doprowadził do zajęcia Odessy i Kijowa w pierwszych tygodniach wojny, nim radzieckie AI się pokapowało i przegrupowało. Z wcześniejszych gier wiedziałem, że za chwilę radziecki walec parowy pojedzie na mnie, więc po osiągnięciu linii Dniepru, okopałem się na niej.

To była przesada (zawsze mi się wtedy przypomina ten cytat z Pattona wyświetlany na początku gry), teraz już bym tego nie zrobił. Radziecka AI ogólnie ma problem z tymi wielkimi rzekami – i znów nie wiem, czy to bug czy feature, bo podobny problem miał Stalin w 1941.

W tej grze trzykrotnie przeprowadziłem wielkie ofensywy w rejonie Morza Czarnego, bo Rosjanie zostawili słabo bronione ujścia Dniestru, Dniepru i Donu. Jak widać na skrinie, dopiero gdy front się oparł o linię Wołgi (!), wreszcie zrobili porządną linię, od Wilna po Astrachań, ale było już za późno.

Moja ofensywa tak ich zaskoczyła, że kilka dywizji ewakuowali z Sewastopola, chcąc je przerzucić na Kubań – ale nim okręty dopłynęły do celu, rumuńska kawaleria dotarła do granicy z Turcją. ZSRR stracił ostatni przyjazny port na Morzu Czarnym.

Ewakuowane jednostki pływały tygodniami po morzu, na koniec robiąc desperackie samobójcze desanty w przypadkowych miejscach. Czy podobna sytuacja kiedykolwiek wydarzyła się w historii? Czy to w ogóle realistyczne? W prawdziwym świecie chyba by raczej dążyli do internowania w neutralnym kraju?

Skrin pokazuje ostatnią, desperacką radziecką kontrofensywę. Może gdyby jej nie zrobili, walczyliby dłużej. Ale do lipca 1941 ZSRR ma malusa „czystka wśród oficerów”, który w praktyce sprawia, że nie potrafią dynamicznie zareagować na nagłą dziurę w froncie.

Gdy atakują, to aż do całkowitego wyczerpania frontowych jednostek. Pojawia się wtedy przy nich żółty wykrzyknik sygnalizujący doprowadzenie ich do takiego stanu, że nie zdolne nawet do przemarszu (nie mówiąc o walce).
Zielone kółka na skrinie to bitwy, które wygrywam ja. Jak widać, Stalin odnosi pewne sukcesy między Pińskiem a Kijowem, ale jego ofensywa między Rostowem a Stalingradem to porażka. Za chwilę tam zaroi się od żółtych wykrzykników, a ja wtedy ruszę do ofensywy ostatecznie rozrywającej front – zajmując Moskwę czeską pierwszą „jezdecką brigadą” OD POŁUDNIA.

Gdy gramy z wszystkimi dodatkami (a konkretnie z DLC MTG), Holandia dołączy do aliantów z fokusa we wrześniu 1940. I znów nie wiem, bug czy feature – zazwyczaj państwa demokratyczne w tej grze unikają udziału w wojnie tak długo, jak się da (Belgia pozostała neutralna, bo ma generyczne drzewo fokusowe).

Pod koniec 1940 to jednak już oczywiste, że Japonia sięgnie po zachodnie kolonie w swoim zasięgu. Belgia ich nie ma, Holandia ma tylko takie. Opcja „go with Britain” wydaje się więc naturalna NAWET gdyby Hitler nie zaatakował.

To kolejny event, który zaskakuje wszystkich (z wyjątkiem mnie, który w to już grał kolejny raz). Niemcy mieli nieobsadzoną granicę z Holandią, ale Holandia z kolei miała na niej słabe jednostki – więc owszem, inwazja na całej długości frontu, ale wszędzie na parędziesiąt kilometrów.

Niemcy jednostki na front holenderski odciągnęli ze wschodu, a więc przykrótka kołdra zaczyna im trzeszczeć. Zrobiłem małą ofensywę, głównie piechotą górską (prawie wszystko co mobilne, miałem w ZSRR).

Zamknąłem worek alpejski, który widać na górnym skrinie. Doszedłem nawet do Monachium, ale się zaraz wycofałem, żeby Niemcy mnie nie zamknęli w worku.

Wiosną 1941 Japonia atakuje Filipiny (w moich grach to następuje wcześniej niż historycznie – nie wiem czemu). Wtedy do wojny dołączają Amerykanie. Mając do wyboru dwa demokratyczne bloki, wybrały czeską ententę (kto wie, może historycznie też by tak zrobili?).

Wejście Amerykanów to coup de grace – niemiecka krótka kołdra ulega definitywnemu rozpruciu. Historycznie też tak było.

Radziecką rozprułem już wcześniej. Broniły ich już tylko te odległości – żeby ZSRR skapitulował, trzeba zająć miasta po drugiej stronie Uralu, a tam nawet jednostki motorowe jednak jadą parę tygodni.

Swoje dywizje pancerne tymczasem przerzuciłem na front niemiecki, gdzie zrobiłem śliczną ofensywę śląsko-saksońską, zajmując Lipsk i Kostrzyń, a w końcu i Berlin. Miały tu miejsce jedyne porządne bitwy pancerne w całej mojej grze, z czeskimi czołgami ST vz 39 kontra wczesne Pz-III i Pz-IV.

ZSRR skapitulował 28 lipca, Trzecia Rzesza 16 sierpnia. Ostatni skrin pokazuje mapę nowego, lepszego świata. Czechosłowacja nie tylko ma dostęp do morza, ale jeszcze zażądałem Leningradu, Kłajpedy i Krymu jako eksterytorialnych czeskich baz wojskowych!

Ciekawe, czy taki świat ewoluowałby do zimnej wojny (zachód kontra wschód?) Czy powstałaby w nim Unia Europejska? Czy bylibyśmy w nim my, tzn. nasi rodzice spotkaliby się w Polsce, której nie spustoszyła wojenna zawierucha?
Ach, tyle pytań. A mnie jeszcze czeka ostatnie zadanie: zwalcowanie Japonii…

Lem w PRL


My tu gadu-gadu, a ja na śmierć zapomniałem o zasadniczym przeznaczeniu tego bloga – telosie blogosa, etosie promosa, pijarum scholarum. Otóż książka wyszła!

Chociaż na stronie Wydawnictwa Literackiego premiera zapowiedziana jest na 29 września, to przecież w Księgarni Pod Globusem na Długiej są już egzemplarze. Sam się zdziwiłem, zajrzawszy tam w ramach oprowadzania wycieczki „szlakiem Lema”.

Tak naprawdę to nie jest moja książka – to są listy Lema w moim wyborze, z autorskim komentarzem. Ale mojej treści jest tam najwyżej 20%, 80% to lemiana inedita.

O niektórych listach z tego wyboru pisałem w swojej biografii, ale cytowałem je tam we fragmentach, albo w ogóle tylko się na nie powoływałem. Teraz będzie można się zapoznać z materiałem źródłowym, raz na zawsze rozstrzygając różne sporne kwestie, typu „czy Lem kiedykolwiek wierzył w świetlaną przyszłość modelu radzieckiego” (moim zdaniem, nigdy – i listy z lat 1955-1981 dowodzą tego jednoznacznie).

Pewne wątki mogą być zaskakujące dla czytelnika. Na przykład opowiadanie „Topolny i Czwartek”, które Lem sam nazywał po latach „socrealistycznym paskudztwem”, miało problemy z drukiem, jako niesłuszne ideowo.

Zazwyczaj nie chodziło tu o cenzurę w ścisłym sensie, tylko o asekurancką postawę redaktorów w wydawnictwach. W okresie stalinizmu ci się bali nie tylko „Czasu nieutraconego”, ale także „Obłoku Magellana” i „Sezamu”!

W 1954 Lem był więc w paradoksalnej sytuacji jako autor jednego bestselleru, który mu wydano – oraz czterech innych woluminów, z których Z KAŻDYM był jakiś polityczny problem. To dla mnie rozstrzyga inną kwestię, czy i na ile był koniunkturalistą – gdyby nim był, unikałby śliskich tematów (a wtedy były nimi cybernetyka i teoria względności!).

Te listy pozwalają zrozumieć fenomen odruchowej niechęci, którą Lem (i wielu ludzi, którzy dorosłość spędzili w PRL) odczuwał wobec tamtego ustroju. Niestety, przekładało mu się to też na niechęć do całej lewicy jako takiej (acz w biografii wspominam jego zabawny list z RFN, że co chce się zaprzyjaźnić z jakimś konserwatystą, ten się okazuje durniem, a jak z kolei pozna kogoś inteligentnego, okazuje się lewakiem – cóż, mnie to nie dziwi!).

Jeśli uwzględnić, ile energii Lemowi zabierało boksowanie się z różnymi absurdami tamtego ustroju – można to zrozumieć. Choć oczywiście trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, zamiast w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę (jak ci współcześni „antykomuniści”).

En lecture (185)

Jako entuzjasta cancel culture, woke’ismu, politycznej poprawności i innych zjawisk, którymi straszą Fox News i Gazeta Świąteczna – chciałbym zaprosić PT komcionautów do poważnej analizy piosenki „3’eme sexe” grupy Indochine. I przyjmę ze zrozumieniem, jeśli w wyniku tej notki ktoś zechce mnie „unieważnić” (jeśli ktoś nie chce mnie czytać, to niech mnie po prostu nie czyta – jak mawia mój serdeczny przyjaciel, Łajdefak Szudajgiwedamn).

Jak już parokrotnie pisałem na blogu, Indochine w latach 80. było dla mnie wzorcem Doskonałości w Muzyce. Było w tym oczywiście sporo snobizmu, bo angielski hiciory leciały w Trójce, a francuskie nie (ale można było sobie je nagrywać z winyli udostępnianych przez Instytut Francuski w Warszawie).

Piosenka traktuje o osobach trans, ale nie jest napisana współczesnym, tożsamościowym językiem. Dla podmiotu lirycznego są to po prostu „dziewczyny noszące się po męsku i chłopcy noszący się po kobiecemu”.

Podmiot liryczny jest tu jednak niekonsekwentny, bo wyznaje, że podoba mu się „ta dziewczyna z długimi włosami”. Czyli kto właściwie? Nie ów „chłopiec noszący się kobiecemu” jednak?

Niekonsekwencja narasta. Podmiot początkowo sytuuje siebie jako zewnętrznego obserwatora, który zaobserwował to zjawisko na ulicy.

Potem z obserwatora robi się jakby jednak uczestnik. W refrenie powtarza w kółko „on se prend la main”. To bezosobowa forma, która w zasadzie oznacza „się trzyma za ręce”, ale w języku potocznym zastępuje zwykle pierwszą osobę liczby mnogiej, czyli „trzymamy się za ręce – kobiece chłopaki i chłopięce dziewczyny”.

Podmiot od pierwszego wersu deklaruje zachwyt tym zjawiskiem, ale ma kilka zaskakujących deklaracji. Podkreśla na przykład, że nie ma ochoty zobaczyć ich nago.

Czy to jest deklaracja transfobiczna? Pytam absolutnie serio. Moim zdaniem, nie.

Znakiem rozpoznawczym prawdziwego transfoba (np. najsłynniejszej terfki Rzeczpospolitej) jest obsesyjny pierdolec na punkcie „co oni mają pod majtkami” (sam bym nie uwierzył, gdybym nie zalurkał). Podmiot liryczny kwituje to tymczasem lakonicznym „nic mi do tego” („j’en ai rien а faire”).

Można podmiotowi lirycznemu zarzucić, że traktuje całe to zjawisko powierzchownie. Podoba mu się estetyka „drag”, ale w ogóle go nie obchodzi tożsamość opisywanych osób.

Inna sprawa, że to typowe podejście do opisów urody w piosenkach pop. „She was just seventeen, you know what I mean” – tu też niczego się nie dowiadujemy o duszy bohaterki.

Metafory, których używa podmiot liryczny, bywają ciężkie niczym batalion Schwere Pazerjagdmetaforabteilung. Zaprzecza na przykład, że „oni wyglądają jak konkwistadorzy” – wprost przeciwnie, są „podniecający dla małych dziewczynek”. [PATRZ DYSKUSJA]

Uh-huh. It was acceptable in the eighties, it was acceptable at the time.

Zakładając, że podmiot liryczny to głos lidera i wokalisty – zacznijmy od tego, że Nicola Sirkis jest raczej hetero. Miał dwie żony, ma trójkę dzieci.

Sam jego pseudonim wprowadza jednak pewną genderową dwuznaczność. W języku francuskim nie ma takiego imienia, jest męski Nicolas i żeńskie Nicole/Nicolette.

Nie czytałem z nim żadnego wywiadu, więc nie wiem, czy kiedykolwiek tłumaczył, czemu zdecydował się zgubić jedną literkę (która zresztą nie zmienia wymowy), ale to może być dyskretna demaskulinizacja. Genderowa wieloznaczność pojawia się w tekstach innych piosenek, a także w ogólnej stylizacji zespołu (proszę zresztą zobaczyć teledysk).

Jak wielu nastolatków uważałem siebie podówczas za Najbardziej Niedostosowaną Do Społeczeństwa Istotę Na Świecie. Względną tolerancję ejtisowej popkultury traktowałem jako ogólną metaforę „bycia innym”, co dziś mnie śmieszy – mimo wszystko nigdy nie musiałem ukrywać akcentu czy orientacji, jak prawdziwe mniejszości.

Czy w takim razie moje zamiłowanie do ówczesnej „mniejszościowej” popkultury (typu Bronski Beat czy Pet Shop Boys) było – jak to się dzisiaj mówi – zawłaszczaniem, czyli apropriacją? Jestem autentycznie ciekaw, jak to ocenić z punktu widzenia współczesnej wrażliwości.

Przyjmę stosowne unieważnienia i call-outy ze zrozumieniem, ale i obojętnością (je n’ai rien a faire, tu n’as rien a faire, nous n’avons rien a faire). Kto przesadzi, wyciętym będzie. Ale zapraszam do przeanalizowania tej piosenki pod kątem potrójnej ideologii LGBT, Genderu i Marksizmu Popkulturowego.

Wspomnienie Vabanku

Kiedyś oburzało mnie kulturowe barbarzyństwo, z jakim Amerykanie porzucili różne kultowe obiekty przy historycznej Route 66 – razem z samą Route 66. Zdążyłem nawet napisać o tym książkę, choć z kolei robiąc risercz do tej książki, zrozumiałem ich motywację.

Słynne motele przy słynnych drogach mogą budzić nostalgię po latach, gdy wspominamy uogólnione cadillaki z Marylin Monroe i Elvisem Presleyem (tym szczupłym, rzecz jasna!). Ale kiedy naprawdę ktoś jechał po takiej drodze w roku, dajmy na to, 1958 – był udręczony korkami, skrzyżowaniami i ograniczeniami. I nie mógł się doczekać, aż zbudują tę cholerną autostradę.

W swojej książce porównywałem Route 66 do siódemki. Trasy, do której Warszawiacy z jednej strony odczuwają potężny sentyment – bo wiele wakacyjnych wojaży tu się właśnie zaczynało. A z drugiej, w obie strony od razu się wpadało w straszliwe korki.

Gdy zacząłem jeździć po Polsce jako samodzielny kierowca, siódemka na południe miała początkowo tylko jeden ekspresowy fragment. Była to jednojezdniowa obwodnica Kielc, zbudowana jeszcze za Gierka.

Każdy kolejny fragment był wybawieniem. Teraz ten najstarszy, kielecki, jest już pełnowymiarową dwujezdniówką – postęp jednak trwa nadal. A jest tak szybki, że z „siedmiu cudów siódemki” z powieści Ziemowita Szczerka, nie takiej starej przecież, sześć już omijamy ekspresówką.

Nie tęsknię za nimi, o nie. Ale zjechałem ostatnio na drogę opaskową przy S7, żeby odszukać ruiny motelu-restauracji Vabank, która kiedyś była dla mnie żelaznym punktem wyprawy.

Mieli tam duży, ogrodzony teren. Dzieci miały się gdzie wybiegać, można było spokojnie posiedzieć przy jedzeniu, nabierając sił przed kolejnym etapem podróży.

Ostatni raz byłem tam tuż przed ukończeniem kolejnego fragmentu ekspresówki – nie wiedząc, że to ostatni raz. Zauważyłem wtedy tylko, że nie da się tu zjechać jadąc na południe, ale miałem nadzieję, że zostanie taka możliwość przy podróży na północ.

Tak się nie stało. Od 2008 droga całkowicie omija Vabank, w pobliżu powstał za to dość standardowy „Zajazd Jagielloński”.

Vabank przez te 13 lat pochłonęła dżungla. Wygląda jakby opuszczono go w pośpiechu – jeszcze widać „menu dnia” wypisane kredą na tablicy z napisem „Czas na EB”. Kartka na drzwiach informuje, że jest „nieczynne do odwołania”.

Drewniany mostek nad strumyczkiem spróchniał i runął. Strumyczek też już zresztą zamienił się w stacjonarne bajoro.

Nalepki na drzwiach to przegląd archeologii bankowej. Kartę PBK Styl to nawet sam kiedyś miałem, ale czym była karta „Bis”?

Z ekspresówki widać tylko maszt z napisem „MOTEL” oraz bilbord z rysunkiem sympatycznego volkswagena garbusa. Ale to miga tak szybko, że łatwo przegapić – bilbord zresztą już porósł roślinnością, jest praktycznie nieczytelny.

Z bliska widać, że budynki w zasadzie nadal stoją. Na płocie tablice ostrzegają przed monitoringiem ochrony, ale może są równie aktualne, jak menu dnia?

Marzy mi się taki projekt, może filmowy, może wydawniczy: porzucone polskie motele. Wspomnienia po czasach, w których Bogumił Kobiela pruł simką po wąskich i krętych polskich drogach z Kaliną Jędrusik. Udokumentujmy to, zanim wszystko się rozleci!