Wspomnienie Vabanku

Kiedyś oburzało mnie kulturowe barbarzyństwo, z jakim Amerykanie porzucili różne kultowe obiekty przy historycznej Route 66 – razem z samą Route 66. Zdążyłem nawet napisać o tym książkę, choć z kolei robiąc risercz do tej książki, zrozumiałem ich motywację.

Słynne motele przy słynnych drogach mogą budzić nostalgię po latach, gdy wspominamy uogólnione cadillaki z Marylin Monroe i Elvisem Presleyem (tym szczupłym, rzecz jasna!). Ale kiedy naprawdę ktoś jechał po takiej drodze w roku, dajmy na to, 1958 – był udręczony korkami, skrzyżowaniami i ograniczeniami. I nie mógł się doczekać, aż zbudują tę cholerną autostradę.

W swojej książce porównywałem Route 66 do siódemki. Trasy, do której Warszawiacy z jednej strony odczuwają potężny sentyment – bo wiele wakacyjnych wojaży tu się właśnie zaczynało. A z drugiej, w obie strony od razu się wpadało w straszliwe korki.

Gdy zacząłem jeździć po Polsce jako samodzielny kierowca, siódemka na południe miała początkowo tylko jeden ekspresowy fragment. Była to jednojezdniowa obwodnica Kielc, zbudowana jeszcze za Gierka.

Każdy kolejny fragment był wybawieniem. Teraz ten najstarszy, kielecki, jest już pełnowymiarową dwujezdniówką – postęp jednak trwa nadal. A jest tak szybki, że z „siedmiu cudów siódemki” z powieści Ziemowita Szczerka, nie takiej starej przecież, sześć już omijamy ekspresówką.

Nie tęsknię za nimi, o nie. Ale zjechałem ostatnio na drogę opaskową przy S7, żeby odszukać ruiny motelu-restauracji Vabank, która kiedyś była dla mnie żelaznym punktem wyprawy.

Mieli tam duży, ogrodzony teren. Dzieci miały się gdzie wybiegać, można było spokojnie posiedzieć przy jedzeniu, nabierając sił przed kolejnym etapem podróży.

Ostatni raz byłem tam tuż przed ukończeniem kolejnego fragmentu ekspresówki – nie wiedząc, że to ostatni raz. Zauważyłem wtedy tylko, że nie da się tu zjechać jadąc na południe, ale miałem nadzieję, że zostanie taka możliwość przy podróży na północ.

Tak się nie stało. Od 2008 droga całkowicie omija Vabank, w pobliżu powstał za to dość standardowy „Zajazd Jagielloński”.

Vabank przez te 13 lat pochłonęła dżungla. Wygląda jakby opuszczono go w pośpiechu – jeszcze widać „menu dnia” wypisane kredą na tablicy z napisem „Czas na EB”. Kartka na drzwiach informuje, że jest „nieczynne do odwołania”.

Drewniany mostek nad strumyczkiem spróchniał i runął. Strumyczek też już zresztą zamienił się w stacjonarne bajoro.

Nalepki na drzwiach to przegląd archeologii bankowej. Kartę PBK Styl to nawet sam kiedyś miałem, ale czym była karta „Bis”?

Z ekspresówki widać tylko maszt z napisem „MOTEL” oraz bilbord z rysunkiem sympatycznego volkswagena garbusa. Ale to miga tak szybko, że łatwo przegapić – bilbord zresztą już porósł roślinnością, jest praktycznie nieczytelny.

Z bliska widać, że budynki w zasadzie nadal stoją. Na płocie tablice ostrzegają przed monitoringiem ochrony, ale może są równie aktualne, jak menu dnia?

Marzy mi się taki projekt, może filmowy, może wydawniczy: porzucone polskie motele. Wspomnienia po czasach, w których Bogumił Kobiela pruł simką po wąskich i krętych polskich drogach z Kaliną Jędrusik. Udokumentujmy to, zanim wszystko się rozleci!

Wymarzona Ustawa Medialna

Nie mam zawodowych marzeń wychodzących poza „dopełznąć do emerytury”. Nie myślę o powrocie do mediów w jakiejkolwiek roli.

Zainspirowany przez Awala pofantazjuję jednak, co bym doradzał lewicy, gdybym był jej medialnym doradcą. Którym, przypomnę, też nie chcę być

Otóż po pierwsze, hipotetyczne obalenie PiS oznaczać będzie kohabitację z pisowskim prezydentem do 2025. W tym okresie nie uda się żadna „wielka reforma”.

Bardziej realistyczne wydaje mi się zwycięstwo takie, jak pisowskie – dwieście trzydzieści parę mandatów w Sejmie. Tak dużo tu zależy od szczegółów typu „kto weźmie Senat?”, że za wcześnie na szykowanie Wielkich Projektów. Będziemy skazani na improwizowanie z dnia na dzień.

Ekscesy PiSu sprawiają, że nowa władza nie powinna mieć żadnych hamulców typu „ojej, ale to nie wypada”. Powinna wykorzystać te dwieście trzydzieści parę mandatów na maksa, tak jak zrobił to PiS w 2015 – z niedrukowaniem prywatnych opinii pani magister P. na czele.

Można – i należy! – zrobić wielką czystkę w mediach publicznych oraz orlenowskich. Nie da się ich jednak zreformować, bo projekty ustaw uwalać będzie prezydent.

Do 2025 pisanie takich projektów nie ma sensu. Co napiszemy dziś, w 2025 i tak będzie już wymagać poprawek, bo np. wejdą jakieś regulacje unijne, albo pojawi się globalny gracz typu „netflix dla dziennikarstwa subskrypcyjnego” (substack ma chyba takie aspiracje).

Zakładając, że w 2025 będzie można przyjąć Ustawę Moich Marzeń, naszkicuję jej ogólny kierunek. Przede wszystkim powinna ujednolicić regulacje (a więc mieć sformułowania typu „Traci moc ustawa <> z 1984, itd).

W tej chwili media podlegają trzem dużym ustawom, z których każda jest tragicznie niedostosowana do naszych czasów. Nasze blogopogaduszki odbywają się na przykład na podstawie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną (UŚUDE).

Jest najmłodsza (2002), więc wydawałoby się, że chociaż ona jest dostosowana do naszych czasów. A guzik. Pisano ją nadal w epoce, w której internet był zabawką i nikt nie myślał, że tak szybko doczekamy się przeniesienia do niego wszystkich mediów.

UŚUDE sytuuje mnie wobec was, drodzy komcionauci, jako usługodawcę (darmowego – to nie ma znaczenia). Kawał ustawy polega na wyłączeniu mnie od odpowiedzialności za świadczone wam usługi. Musiałbym zrobić coś bardzo dziwnego, żeby jednak ją ponieść.

W tej samej sytuacji jesteśmy wobec Facebooka, Youtube’a, Twittera itd. Mamy wobec nich mało praw (tak naprawdę to żadnych), UŚUDE za to daje im od cholery możliwości wykręcenia się przed odpowiedzialnością za cokolwiek.

Źle się stało, że taka ustawa reguluje działalność serwisów, do których zaglądamy by się dowiedzieć, co z Covidem i kto wygrał wybory. Ten brak odpowiedzialności jest przyczyną zjawisk takich, jak hejt, fake newsy czy antywacki.

Wiele razy pisałem, że czym innym jest dla mnie blogowanie, czym innym dziennikarstwo. To dlatego, że reguluje to inna ustawa – prawo prasowe.

To ustawa z czasów PRL, pełna martwych przepisów. Do niedawna zobowiązywała dziennikarzy do przestrzegania konstytucji PRL (sic).

Nadal są tam martwe przepisy w rodzaju zakazu komentowania procesu zanim nie zapadnie wyrok w I instancji (art 13 ust 1). Większość ludzi nawet nie wie, że taki zakaz obowiązuje!

Dużo w tej ustawie o poligrafii i kolportażu. Podstawą prawną do jej stosowania w internecie jest wzmianka „lub inne techniki”.

Dostosowywanie do niej realiów pracy współczesnego portalu jest trudne. Sądy wydają wyroki nie na podstawie ustawy, tylko komentarzy i orzecznictwa.

Dla opinii publicznej często są niezrozumiałe. Sami dziennikarze zresztą notorycznie mylą np. zniewagę ze zniesławieniem.

Kiedy rządził Tusk, zaufał doradcom z Centrum Cyfrowego, którzy doradzili mu cyberkorwinizm – uwalniać, otwierać, najlepsza regulacja to brak regulacji. Dlatego „blogi” czy „serwisy streamingowe” działają na wątłych podstawach, co jest niekorzystne dla Jana Kowalskiego, ale korzystne dla Google’a, który może kreować własne zasady przez lex EULA.

Chaos pogłębia trzecia ustawa – o radiofonii i telewizji z 1992. Jest najbardziej regulatorska, przewiduje możliwość nakładania srogich kar, odbierania koncesji, narzuca „chrześcijańskie wartości” (art 18 ust 2). To ją właśnie usiłuje zmodyfikować PiS, by zniszczyć TVN.

Jej feler jest taki, że dotyczy mediów o malejącyn znaczeniu. Media przenosząc się do internetu, uciekają przed tą ustawą. Nie reguluje streamingu, vlogów ani podkastów.

Tymczasem media konwergują. Podział na dziennikarstwo „prasowe” i „audiowizualne” nie ma dziś sensu.

„Wyborcza” zatrudniła Dobrosz-Oracz, żeby ta robiła (zresztą znakomite) materiały „telewizyjne” dla „prasowego” serwisu wyborcza.pl. TVN zatrudnił Justynę Suchecką, żeby ta robiła materiały „prasowe” (też prześwietne!) dla „telewizyjnego” serwisu tvn24.pl.

Te serwisy będą się upodabniać. Nie ma żadnego uzasadnienia poddawania ich rygorom DWÓCH RÓŻNYCH USTAW.

W tej chwili możliwa jest paradoksalna sytuacja, w której ten sam materiał dziennikarski (dochodzący do użytkowników tym samym kablem, jako takie same zera i jedynki!) podlega trzem ustawom w zależności od tego, jak redakcja te zera i jedynki oznakuje. Od tego zależeć będzie, czy można w nim powiedzieć „dupa” albo „Boga nie ma”, albo bezkarnie skłamać (w UŚUDE nie ma sprostowań, więc bloger może kłamać np. o szczepionkach).

Poza tym mamy inne ustawy, odwołujące się do „środków masowego komunikowania” – przede wszystkim kodeks karny i jego art 212 i 216, ścigające za zniesławienie i znieważenie. Oba zawierają specjalne zaostrzenie, jeśli sprawca dokonał tego za pomocą wspomnianych środków.

To kiedyś miało sens – „pan X to kawał chuja” ma inną wymowę w knajpie, inną na pierwszej stronie gazety. Dzisiaj jednak znieważamy i zniesławiamy się nawzajem głównie w Internecie, więc biedny Kowalski jest zaskoczony wyrokiem za to, że nazwał Malinowskiego chujem na Twitterze.

Nie jestem za likwidacją tych przepisów. Ludzie, którzy beztrosko machają ręką, że „wystarczy kodeks cywilny” w praktyce chcą czynić ludzi niezamożnych bezbronnymi.

Tymczasem zagrożenie takie, jak w „Utraconej czci Katarzyny Blum”, że media zaszczują niewinną osobę – tylko się nasila. Potrzebujemy silniejszych zabezpieczeń, a nie rozmontowywania istniejących.

Gdy dochodzi do procesu, media bronią się odwołując do pojęć takich, jak „interes publiczny” albo „należyta rzetelność”. I znów, ze względu na słabe definicje ustawowe, procesy odbywają się na podstawie komentarzy i orzecznictwa.

To dlatego, że dziennikarz nie jest zawodem zaufania publicznego. Wielu ludziom wydaje się, że jest – bo powinien być. Ale nie ma takiej ustawy (a jest np. o zawodzie notariusza).

Wymarzona Ustawa powinna to zmienić. Zawód ma ten status, gdy istnieją jakieś obligatoryjne zasady etyczne – dziś w dziennikarstwie ich nie ma.

Czasem na takie dictum, że nie ma etyki mediów, jakiś łosiu mi wkleja triumfalnie kodeks etyki, który właśnie pośpiesznie wyguglał. JEDEN Z WIELU. Czaicie bazę?

Kto taki wspólny kodeks, obowiązujący wszystkie media, miałby opracować? Inne zawody zaufania mają prościej, bo łatwiej zdefiniować, kim jest notariusz albo weterynarz. Definiowanie dziennikarza wyprowadzi nas na manowce.

Nie chcę, by to robiły stowarzyszenia dziennikarskie. Są upolitycznione, ich główne zajęcie to wojna Pisu z Antypisem. Gdy pracowałem w tej branży, nie odczuwałem potrzeby ich istnienia (mało kto z autentycznych „ludzi newsroomu” zresztą chodzi na te ich spotkania).

Założenie stowarzyszenia jest prostsze od założenia uczelni czy nawet związku zawodowego (ciekawe, czy ten żółty związek w Agorze dostanie numer KRS?). Dopuszczenie stowarzyszeń groziłoby więc scenariuszem typu „zakładamy dziesięć organizacji, żeby przejąć władzę nad mediami”.

Moja propozycja: ustawowo powołać kilkudziesięcioosobową Radę Medialną, zreszoną z delegatów uczelni mających prawo nadawania dyplomu ze specjalnością „dziennikarstwo i komunikacja społeczna”. Byłoby to ciało pluralistyczne – będzie ktoś od Rydzyka i ktoś z SWPS (może Bodnar? zostawmy uczelniom tryb wyłaniania delegatów).

Nie wiem, kto miałby tam większość. Dlatego moja propozycja jest sprawiedliwa, bo towarzyszy mi rawlsowska zasłona niewiedzy.

Może ktoś ma lepszą – chętnie wysłucham. Ale uwaga, podstawowe kryterium to uniezależnienie mediów od wahadła politycznego. Żeby wygrana Pisu lub Antypisu już nie oznaczała więcej czystki w Polskim Radiu.

Rzecz jasna, przekazałbym tej radzie uprawnienia istniejących ciał, jak KRRiTV. To wymagałoby zmiany konstytucji (ale mówię o scenariuszu idealnym).

Ta rada powinna też wyłonić komisję arbitrażową, rozstrzygającą spory o naruszenie etyki mediów. Skierowanie sprawy do arbitrażu oznaczałoby rezygnację z dochodzenia praw innymi środkami.

Media „niekoncesjonowane” mogłyby istnieć, ale miałyby przegwizdane w razie procesu. Opcja arbitrażu byłaby dostępna tylko do tych, którzy akceptują kodeks etyki wypracowany przez tę radę (tak to mniej więcej działa w Szwecji).

Ustawa powinna definiować „blogi”, „podkasty”, „streamingi” – wszystko to, co jest teraz zbiorczym „lub inne techniki”. Powinna też określać pojęcia typu „interes publiczny”, „tajemnica dziennikarska”, „należyta rzetelność” – bo opinia publiczna ich nie rozumie.

Po aferze Rywina miałem na blogu komcionautę oskarżającego Michnika, że stosował tajemnicę dziennikarską „wybiórczo”. Już nie pamiętam, kto to był, ale ewidentnie nie rozumiał tego pojęcia.

Ustawa powinna zdefiniować „redaktora naczelnego” i „zespół redakcyjny”. I uzależniać możliwość objęcia stanowiska rednacza od wotum zaufania zespołu redakcyjnego.

To by nas chroniło przed zjawiskami takimi, jak „czystki w Polska Press”, i przed „inbą w Agorze”. A chyba teraz nawet najzagorzalsi liberałowie przyznają, że media nie mogą działać na zasadzie „właściciel robi co chce”.

To byłaby ustawa zastępujące trzy inne ustawy i wprowadzająca drobne poprawki do kilku innych – w tym do Konstytucji i Kodeksu Karnego. Kawał roboty.

Przed 2025 nic się nie da zrobić, a po 2025 wiele tematów może stracić aktualność. Żałuję, że zmarnowałem tyle literek na ten temat, wybaczcie, to chateau d’Awal (wina Awala!).

Kalafior na superstrunie


Inba w Agorze trochę jeszcze potrwa, ale opublikowany wczoraj komunikat o „rezygnacji” członkini zarządu Agnieszki Sadowskiej, która niespodziewanie odnalazła dla siebie „inne plany zawodowe” pokazuje kierunek zmian. Nie wiadomo jeszcze, kto tu wygra, ale już wiadomo, kto przegrał.

Życie agorowego korpomenadżera musi być bardziej ekscytujące niż trenera tygrysów w Luizjanie. W czerwcu Agnieszka Sadowska planowała nadzorowanie łączenia portalu z „Gazetą Wyborczą”. Lipiec się jeszcze nie skończył, a tu zdziwko!

Oni zawsze odchodzą w ten sposob. Dopóki są u władzy, wygłaszają dla siebie laudacje na korpoiwentach i odbierają milionowe premie za swe nieomylne decyzje.

A potem nagle znikają. Te „inne plany” mają chyba w tajnych służbach, bo (z nielicznymi wyjątkami) próżno ich potem szukać w zarządach innych spółek.

Gdzie na przykład podział się poprzednik Sadowskiej – członek Robert Musiał? Albo jego poprzednik? Pytam z autentycznym zaciekawieniem, trochę się z tymi ludźmi nahandryczyłem przy różnych negocjacjach – i mam uczucie rozmów przerwanych w pół zdania. Chętnie bym ich spytał po latach, jak to wszystko wspominają i w ogóle co u nich słychać.

Skoro inne spółki giełdowe ich nie zapraszają do swoich zarządów – widzę dwie opcje. Albo Agora ma fatalną rękę do menadżerów, albo to inne spółki popełniają błąd pozwalając, by takie talenty się marnowały.

Nie umiem o tym pisać bez rozgoryczenia. Poświęciłem tej firmie prawie ćwierć wieku. Nie umiem się tym wszystkim nie przejmować.

Moje rozgoryczenie jest tym większe, że gdy chcieli mnie zwolnić dyscyplinarnie, głównym zarzutem było to, że wysyłając komunikaty do związkowców, narażam spółkę na przecieki. Tymczasem w ramach tej afery poszły przecieki, do których ja bym nigdy nie dopuścił.

Żałuję teraz, że jako związkowiec tak się ograniczałem. Wygląda na to, że bardziej się troszczyłem o tę firmę niż ludzie na samym szczycie, którzy rozpętali czerwcową wojnę na przecieki i komunikaty.

Zbyt późno odważyłem się wychodzić ze sporami poza firmę – na kroki takie, jak prośba do inspekcji pracy o kontrolę. To jest niestety trochę jak zakład o satysfakcję – inspekcja nie bardzo może ukarać pracodawcę, może tylko mu zalecić, by pewnych rzeczy więcej nie robił. No więc zaleciła (ciekawe, czy zarząd się przejmie).

Nawiasem mówiąc, gdyby w bajdurzeniach Wosiów i Okrasków o „socjalnym obliczu PiS” była choć krztyna prawdy, PiS by przede wszystkim wzmocnił inspekcję pracy. W rzeczywistości jest tylko coraz bardziej bezsilna (jak cała sfera budżetowa).

Morał dla moich następców w związku jest taki, że nie powinni się przejmować przeciekami. Tym bardziej, że już to mamy przećwiczone w boju, że związkowca się nie da zwolnić dyscyplinarnie.

Moje rozgoryczenie zwiększa to, że dosłownie wszystkim uczestnikom czerwcowej wojny – członkini Sadowskiej, prezesowi Hojce, redaktorom Kurskiemu i Wójcikowi – mówiłem, że dla Agory destrukcyjny jest brak systemu wczesnego zapobiegania konfliktom. To było przy świadkach, więc się nie wyprą.

Trudne decyzje w tej firmie podejmowane są bez konsultacji z podwładnymi. BANG! – nagle jesteś postawiony przed faktem dokonanym. Decyzja zapadła, pozostała tylko tylko drobna formalność, twój podpis. Nie będzie żadnych negocjacji.

Czasem to działa. Zaskoczony i wystraszony człowiek podpisuje to, co mu podsuną.

Czasem jednak po prostu mówi „nie”. LUDZIE – MAMY DO TEGO PRAWO! Tak się w czerwcu zaczęła ta wojna, tak to też wyglądało z próbą zwolnienia mnie i jeszcze z kilkoma wcześniejszymi inbami, które na szczęście nie wyszły poza firmę (ale długo nimi żyły korytarzowe ploteczki).

Mówiłem na spotkaniach z kierownictwem: czy nie lepiej byłoby odwrócić kolejność? NAJPIERW negocjować/konsultować, a potem podejmować drastyczne decyzje?

W najgorszym wypadku afera będzie taka sama (ale trochę później). W optymistycznym można by jej uniknąć, odnajdując kompromis satysfakcjonujący dla wszystkich stron.

Słyszałem od kierownictwa zawsze tę samą odpowiedź. Że Agora musi zaskakiwać pracowników decyzjami, bo jako spółka giełdowa jest zobowiązana działać dyskretnie.

No to se zadziałali dyskretnie. Dyskretnie jak widmo hamiltonianu kwantowego oscylatora harmonicznego. Członkowie zarządu powinni sobie dać po milionowej premii za to mistrzostwo galaktyki w dyskrecji.

Moje rozgoryczenie nie przesłania mi (mam nadzieję) istoty sprawy. Bo to nie jest zwykły spór typu „kto kogo”.

Na zajęciach w Collegium Civitas używam filmu Michaela Manna „Informator” jako materiału dydaktycznego. Cztery podstawowe zagadnienia etyki dziennikarskiej (chiński mur, ochrona źródeł, należyta rzetelność, interes publiczny) są tam wyłożone przez znakomitych aktorów, głównie Ala Pacino (to on wygłasza znakomitą ripostę na pytanie „czy sugerujesz, że członkowie zarządu kierują się motywami finansowymi” w zamieszczonym fragmencie scenariusza).

Moje zajęcia są o internecie i social mediach, potrzebuję więc tego filmu głównie do zilustrowania tezy, że w dziennikarstwie internetowym ciężko te cztery zasady odtworzyć. Jak masz mieć „chiński mur” między biznesem a redakcją, jeśli żebrzesz o donejty, produkując sprzedażowe teksty o „samochodzie naszpikowanym technologią” („cena? dobra!”).

W „Gazecie Wyborczej” ten chiński mur jest przestrzegany. W praktyce polega to tym, że zarząd nie może wydawać poleceń redaktorom, bo nie ma bezpośredniej podległości. Dlatego na przykład zarząd mógł mnie próbować zwolnić, ale nie mógł polecić redakcji, żeby mnie przestała publikować (co byłoby dla mnie WTEDY oczywiście gorsze; TERAZ to wszystko już dla mnie bez znaczenia).

Podobnego rozgraniczenia nie ma w portalu. Im zarząd mógł wydać polecenie „zamknijcie dział opinii”. „Wyborczej” takich poleceń wydawać nie może.

Integracja według pierwotnej wersji oznaczałaby koniec „chińskiego muru” i sztywne podporządkowanie „Gazety Wyborczej” zarządowi (w praktyce Agnieszce Sadowskiej). Wprawdzie potem wydał oświadczenie, że nie chcą w niczym grozić niezależności dziennikarskiej, ale działalność związkowa nauczyła mnie, że gdy ci ludzie mówią, że Paryż leży we Francji – należy to sprawdzić na mapie.

Od kiedy w 2013 poleciała ekipa prezesa Niemczyckiego… przepraszam, cofam te słowa, oczywiście nie „poleciała”, tylko niespodziewanie powzięła „inne plany”, otóż od tego czasu w zarządzie Agory nie ma ludzi związanych z „Gazetą Wyborczą”.

Ci ludzie są jak z Barei: „mąż jest z zawodu członkiem zarządu”. Korpomenadżerowie to nie są dziennikarze, nasze święte zasady ich nie interesują.

Nie mam im tego za złe. Ja też bym ziewał, gdyby mi zaczęli opowiadać coś swoim żargonem o swoim świecie, o arkanach kontrollingu raportingu finansingu w marketingu.

Ideał „chińskiego muru” polega na rozdzieleniu obu światów. Dziennikarze piszą, redaktorzy redagują, kontrollingerzy raportingu raportują kontrolling.

Z niezależnością dziennikarską jest jak z wolnością słowa, werbalnie wszyscy są za. A najwięksi zwolennicy to Orban i Kaczyński. Dlatego werbalne deklaracje nie mają znaczenia.

Trzymam kciuki za znalezienie takiej nowej formuły dla „Gazety Wyborczej”, która pozwoli zachować zasadę „chińskiego muru”. I to musi być zapisane w postaci statutowo-prawnych gwarancji – ustne obietnice członków zarządu to flatus vocis. Nauczyłem się tego, jak mawiają w amerykańskich filmach, „the hard way”.

Mam nadzieję, że redakcyjni negocjatorzy o tym wiedzą i będą negocjować jak najostrzej. Protip: negocjowałem różne przykre kwestie z różnymi zarządami od 2011, nauczyłem się, że wobec agorowych korpomenedżerów nie ma sensu „bycie miłym”. Oni tego nie docenią, oni to interpretują jako słabość i walą jeszcze mocniej.

Najzupełniej prywatnie cieszę się, że w zeszłym roku sam znalazłem dla siebie „inne plany”. Jeśli z powodu tej blogonotki zostanę objęty zakazem druku – cóż, jak bym to ujął wobec studentów, spróbujcie państwo wyobrazić sobie kalafiora dyndającego na jedenastowymiarowej superstrunie…

Level 2 wystarczy każdemu

Nie mogę pojąć, jak to się dzieje, że w czasach napisów na kubkach kawy „uwaga, zawartość może być gorąca”, Elon Musk może bezkarnie oferować w samochodach Tesla funkcję o nazwie Autopilot (TM). Wprawdzie drobnym druczkiem dodaje, że nie wolno jej uważać za autopilota, to zwykła automatyka Level 2, jaką dają dziś wszyscy, ale przecież sama nazwa wprowadza ludzi w błąd.

Nie tylko nazwa zresztą. Meredith Broussard w swojej książce debunkującej mity sztucznej inteligencji opisywała swoje rozmowy ze sprzedawcami Tesli – udawał zainteresowaną zakupem. Ci rozpływali się nad możliwościami Autopilota, narzekając na bezdusznych biurokratów, którzy sztucznie narzucają ograniczenia.

Dla porządku przypomnijmy co to znaczy „level 2”. Amerykańskie stowarzyszenie branżowe zaproponowało skalę o 0 do 5. 0 to brak automatyzacji, 5 to całkowita autonomia, 1 to prymitywna automatyzacja dostępna od przeszło pół wieku, czyli np. tępy tempomat ustawiny na sztywno.

Kilka lat temu portaloza była pełna tekstów przepowiadających nadejście „level 5” w ciągu najbliższych kilku lat. „Kierowcy Ubera mogą sobie strajkować, za chwilę będą zbędni” – to był wtedy standardowy komentarz typowego redaktora Przygłupa Portalskiego z serwisu Technobzdety.pl.

Samochody autonomiczne są dziś przyszłością równie odległą jak 5 lat temu. Od tego czasu niektórzy producenci oferują funkcje szumnie zapowiadane jako Level 3 (że samochód sam potrafi zidentyfikować korek za następnym skrzyżowaniem i zasugerować zmianę trasy).

Niespecjalnie mnie to ekscytuje, bo przecież korki coraz lepiej wykrywają zwykłe google mapsy. I w ogóle podejrzewam, że ta automatyzacja okaże się ślepą uliczką – przyjmie się raczej pobieranie danych z internetu, co będzie powrotem do technologii z lat 1960. (wtedy też robiono huczne prezentacje pojazdów „autonomicznych” – de facto zdalnie sterowanych).

Taksówki „bez kierowcy” startupa Waymo jeżdżą po niektórych dzielnicach Phoenix nie dzięki lokalnej autonomii, tylko dzięki obstawieniu tych dzielnic geofencingiem. To zdalne sterowanie pod inną nazwą.

W serwisie Jalopnik (który szanuję jak coś bardzo szanownego) pojawił się niedawno artykuł o tym, dlaczego wyjście poza Level 3 jest takie trudne. Zaczął się od złośliwości pod adresem Muska (to też szanuję), który na twitterze napisał niedawno, że nie przypuszczał, że zagadnienie autonomii będzie takie trudne.

Sztuczna inteligencja taka, jaką realnie mamy (a nie taka z artykułów w portalozie) nie radzi sobie z generalizacją. Człowiek bez trudu wie, że znak STOP obowiązuje go tylko w pewnej określonej formie (na drągu przy drodze).

Dla sztucznej inteligencji znak STOP nadrukowany na koszulce albo plakacie politycznym jest równie ważny jak prawdziwy znak drogowy. Maszyna nie umie tego odróżnić!

Do dzisiaj przecież standardowy test „czy jesteś człowiekiem” polega na rozpoznaniu na zdjęciu rowerów, przejść dla pieszych i sygnalizacji świetlnej. Gdyby Musk miał technologię, którą się chwali, miałby też Uniwersalny Rozwalacz Testu Captcha.

Przy całej swojej technofobii kupiłem sobie parę lat temu samochód z automatyzacją Level 2. Jestem raczej zadowolony, choć ma tę wadę, że stereoskopowa kamera zajmuje trochę miejsca (głównie kosztem bardzo poręcznego schowka, który w poprzednim modelu był w tym miejscu na suficie).

Nigdy nie miałem sytuacji typu „awaryjne hamowanie całkiem bez powodu”. Czytałem, że zdarzało się to w samochodach, które swoją automatykę bazowały na radarze (a przecież od drugiej światówki wiadomo, że radar nie umie odróżnić płachty folii aluminiowej od meserszmita!).

Parę razy automat zaczynał awaryjnie hamować (jego interwencję słychać jako mechaniczny zgrzyt) na ułamek sekundy przede moją reakcją. No ale jakby o to chodzi w takiej automatyce.

Przedtem byłem ciekaw, jak taki automat będzie sobie radzić z chaotycznym oznakowaniem naszych dróg. Otoż gdy przestaje widzieć oznakowanie pasów, sygnalizuje to dyskretnym brzęczykiem i odpowiednią kontrolką. A gdy przestaje widzieć cokolwiek (na przykład w ulewie), z godnością się wyłącza całkiem, również to sygnalizując.

Nie wierzę w całkiem autonomiczne samochody – nie wierzę też, że będą bezpieczniejsze. Argument „99% wypadków jest z winy człowieka” jest tautologią – gdy człowiek zaufa funkcji Tesla Autopilot, to też jest jego wina (nawet gdy to właśnie ten Autopilot skieruje go na betonową barierkę).

Porządny samochód po prostu wyłącza silnik, gdy wyczuwa, że kierowca na dłużej puścił kierownicę. W Tesli taka funkcja powinna być od samego początku.

Derby 0:0

Nie rozumiem emocji, które w niektórych wzbudził powrot Tuska do polskiej polityki. Ja na to patrzę równie obojętnie, jak na mecz piłkarski – najwyraźniej nie mam w mózgu synaps odpowiedzialnych za odczuwanie tych doznań (możliwe zresztą, że synapsa mundialowa jest zarazem synapsą tuskową).

W polskiej polityce jestem niezmiennie od lat wyborcą partii Razem. Nie wiem, co by się musiało wydarzyć, żeby straciła mój głos – gdy Razem wejdzie do jakiejś koalicji, ta koalicja zyska mój głos, gdy Razem z niej odejdzie, ten głos ze sobą zabierze.

W futbolu moim odpowiednikiem byłby wierny kibic, który jest ze swoim Motorem Myciska na dobre i na złe, w ekstraklasie i w lidze okręgowej (na pewno jest jakieś fachowe określenie na ten typ kibicowania – czy to „hools”?). Jeśli Razem będzie mieć w sondażach 1%, so be it, będę w tym procencie.

Nie jestem jednak symetrystą, Platforma to moje ulubione mniejsze zło. Głosowałem w drugiej turze na Trzaskowskiego, zagłosowałbym i na Tuska.

Rzecz jednak w tym, że jest dla mnie politykiem najdoskonalej obojętnym. Do Budki, Trzaskowskiego czy Hołowni odczuwam jakąś tam sympatię, do pisowców oczywiście hejt (i nie ma dla mnie czegoś takiego, jak były pisowiec, panie Radku, panie Ludku, panie Kaziu, panie mecenasie).

Do Tuska – nic. Ani fte, ani wefte. Człowiek bez właściwości.

Kiedy jeszcze komentowali tu pisowcy, dawali wyraz swojej nienawiści. Że podobno Tusk to zdrajca polskich interesów, służy Niemcom a nie Polakom, i tak dalej.

W to też nie wierzę. Uważam zresztą, że nie mamy sprzecznych interesów z Niemcami, to nasz najważniejszy partner handlowy, im lepiej im, tym lepiej nam.

Część moich friendsów z bańki opozycyjnej wyraża jednak jakiś entuzjazm. Że da im popalić. Że nazywa rzeczy po imieniu. Że teraz wreszcie sondaże się poprawią.

Może ktoś tu zechce to rozwinąć? Bo wiecie, ja CHCĘ w to uwierzyć. Tak jak CHCIAŁBYM, żeby dało się wywalczyć od Niemców reparacje wojenne (albo postawić Dudę przed Trybunalem Stanu), wszystko jedno, nie widzę szans.

Odróżniam to, czego CHCĘ od tego, co uważam za możliwe. Niektórzy mają z tym problem.

Dla piscowców powiedzieć „nie da się wywalczyć tych reparacji” to jak powiedzieć „nie chcę tych reparacji”; „reformy Ziobry są źle pomyślane” to „nie chcę reformy sądownictwa” – itd.

Ale podobnie jest z opozycją. Tu powiedzieć „nie będzie Trybunału Stanu, nie będzie rozliczeń” to jak „nie chcę Trybunału Stanu, nie chcę rozliczeń”. Jasne, że chcę, ale to tak samo nierealne, jak reparacje czy lotnisko baranów.

No więc czym Tusk ma uratować opozycję? Tanimi grepsami, że rządy PiS są jak „drukarka 3D”? Takie grepsy latają ciągle od 2015, sam mecenas Giertych naprodukował ich na kopy.

Grepsiarstwem się nie wygrywa wyborów. Gdyby było inaczej, już byśmy ich dawno obalili.

Tusk znowu nie przedstawił wyborcom żadnej konkretnej oferty, żadnego opowiednika „500+”. Ergo, kto hejtował PiS, ten dalej będzie hejtować, kto hejtował Tuska, ten dalej będzie hejtować. Status quo.

Inna sprawa, że PiS też wytracił umiejętność przedstawiania ofert. O „Polskim Ładzie” mi się nawet nie chce dyskutować, bo już wiadomo, że nie zbierze 231 głosów w Sejmie – więc to takie same zawracanie głowy, jak o reparacjach wojennych.

Weekend miał być politycznym starciem gigantów, a wyszedł mecz piłkarski zakończony 0:0. Tusk potwierdził swoją pozycję jako króla dryblingu. Kaczyński mistrzowskim wolejem posłał piłkę poza boisko.

I wy mi się dziwicie, że wolę już być w tym swoim razemowym procencie?

Lamenty fistowanych

Zachęcony przez kolegę MNF, przeczytałem „Masakrę” Vargi. Krzysiek od dawna toczy krucjatę przeciw ocenianiu powieści jak kryminałów, że „akcja wciąga” albo „dobrze się czyta” – no ale co ja poradzę, że ja lubię, gdy akcja wciąga i dobrze się czyta. W kategorii „współcześna literatura o uzależnieniach”, jednak dalej wyżej stawiam Żulczyka.

Intryga w „Masakrze” jest szczątkowa. Główny bohater budzi się na monstrualnym kacu u siebie w mieszkaniu, ale gdzieś zgubił portfel i telefon, nie wiadomo też gdzie się podziała jego rodzina.

Może dzieci gdzieś wyjechały razem z „nieślubną żoną” i on za bardzo sobie pofolgował jako słomiany wdowiec? Ale mogło być tak, że się wyprowadzili, a on tego nawet nie zauważył, bo był w ciągu.

Przyszła mi do głowy taka interpretacja, że bohater nie żyje i jest w czyśćcu. Ten kac to męki purgatoryjne, natomiast sporadyczna ulga, gdy ktoś mu postawi piwo – to świętych obcowanie, ktoś o nim właśnie życzliwie pomyślał na ziemi?

Miałem jednak wrażenie, że sam autor tak do końca nie wiedział, o co mu chodzi i do czego ta historia prowadzi. Pewien zwrot akcji (scena z Wątrobą) szczególnie mnie zniesmaczył – to było jakby autor pomyślał „no dobra, ta rozmowa się nie klei, niech się szybko wydarzy coś zaskakującego”.

Jestem mało imprezowy, niewiele wiem o nocnym życiu stolicy, nie rozpoznawałem więc większości szyfrów. Domyślam się, że „Zawodowa” to „Amatorska”, ale czy gdzieś naprawdę jest lokal serwujący gourmetową kaszankę do kraftowego piwa?

Brzmi jak coś dla mnie. Na pewno nie ma czegoś takiego na Zbawiksie (wywąchałbym!).

Natomiast trakując współczesną polską literaturę uzależnieniową (dorzuciłbym jeszcze „Heroinę” Piątka i „Jak feniks z butelki” Maziarskiego) jako całość, widzę w niej portret pokolenia stachanowców kapitalizmu. Zaliczam do niego ludzi trochę starszych i trochę młodszych od siebie.

Transformacja i digitalizacja dawały nam szansę budowania pewnych zjawisk czy instytucji od zera. Tu nie chodziło tylko o pieniądze, to dawało kopa i uzależniało jak narkotyk.

Dla wielu kolegów pracoholizm był tym „gateway drug”, po którym sięgali po mocniejsze rzeczy. Pracoholizm utrudniał nam też poukładanie sobie życia osobistego.

Pracoholik, który pił albo ćpał, działał w obiegu zamkniętym. Dużo zarabiał, ale miał coraz większe długi. Osiągał sukcesy, których nie pamiętał. Jeśli miał jakąś rodzinę, stawał się w niej obcym człowiekiem.

Dorobek życiowy części moich rówieśników jest wręcz ujemny, bo wchodzili w kapitalizm z jakimś ładnym domem po babci. A teraz mieszka tam była żona z nowym facetem, który się okazał lepszym tatą od biologicznego, a dawny milioner wylądował w wynajętej kawalerce.

Traktuję Stefana z „Masakry” jako metaforę takich sytuacji. Gdy pięćdziesięciolatek uświadamia sobie, że nie osiągnął w życiu absolutnie nic, nie ma nawet fajnych wspomnień (książka Maziarskiego – niefabularyzowane opowieści ludzi poznanych na terapii – jest pełna takich historii).

Po „Masakrze” z rozpędu sięgnąłem po „Dziennik Hipopotama” Vargi, w naiwnej nadziei, że znajdę tam namiary na gourmetową kaszankę albo chociaż eseistykę magistra Wątroby. Zamiast tego znalazłem pra-źródło, ur-quell największego błędu naszego pokolenia.

Varga zaczął to pisać po mniej więcej dwóch latach niepicia, skończył na progu pandemii. „Dziennik” stał się więc kroniką nadchodzącej katastrofy, wyczekiwanym przez fanów prequelem do „Nagrobka z lastryko”.

W tym okresie Sapkowski zażądał od CD Projektu dodatkowego wynagrodzenia za prawa do „Wiedźmina”. Varga odnotowuje to ze Schadenfreude – cieszy się na myśl, „jak bardzo Sapkowski to przegra”.

Dlaczego miałby przegrać? Dokładnie na takie sytuacje przewidziano art. 44 prawa autorskiego („W razie rażącej dysproporcji między wynagrodzeniem twórcy a korzyściami…”).

CD Projekt zapłacił, bo w sądzie by przegrał. Wszystkie korporacje robią tyle dobrego, na ile prawo z nich wymusza i tyle złego, na ile prawo im pozwala. Skąd więc ten wpis Vargi?

Przychodzą mi do głowy dwa wyjaśnienia. Pierwsze, że nie znał tego przepisu.

Już to jest dla mnie dziwne. Nie gram w tej samej lidze ani nawet w tej samej dyscyplinie, jestem przy Vardze jak punkowy basista przy jazzowym pianiście, ale o tyle robię w tej samej branży, że dla mnie też istotnym źródłem przychodów jest eksploatacja majątkowych praw autorskich.

Co za tym idzie, przeczytałem ustawę, dzięki którym te prawa w ogóle istnieją. Tak jak rozpoczynając pracę dziennikarza, przeczytałem prawo pracy i prawo prasowe.

Varga chyba tego nie zrobił. Już wcześniej zauważałem, że w monologach wewnętrznych jego bohaterowie często nie rozumieją, że coś wynika z takiej czy innej ustawy i snują swoje odczapistyczne interpretacje, no ale to jest odwieczne pytanie o relację między autorem a narratorem.

A nawet gdyby zrobił, to zapewne dzieli wraz z moim pokoleniem postawę przedziwnej asymetrii. Zgodnie z nią, powoływanie się na swoje prawa jest niehalo, pas comme il fault, fi donc!, roszczeniowe i antyreformatorskie.

Z kolei ilekroć korporacja nas chce dojechać z takiego czy innego paragrafu, no to ogon pod siebie, wzrok ku ziemi, dłonie przy udach, służbiste strzelenie obcasami „TAK JEST, OBYWATELU KORPOMENADŻERZE!”. Widziałem to wielokrotnie w Agorze, gdy ludzie, którzy już i tak wylatywali, więc nie mieli nic do stracenia – nadal nie chcieli stawiać żadnego oporu, żeby wywalczyć trochę lepsze warunki porozumienia stron.

Nawet jak im wytłumaczyłem, jakie mają prawa, oni i tak pokornie godzili się na wszystko. Podpisywali co im podsunięto, byli gotowi jeszcze napisać własną krwią „ZAWSZE BYŁEM WIERNY ZARZĄDOWI”.

Z „literatury uzależnieniowej” najwyżej sobie cenię Żulczyka, bo on wydaje mi się lepiej rozumieć mechanizmy społeczno-ekonomiczne. „Ślepnąc” od początku traktowałem jako metaforę pracy w korporacji (we „Wzgórzu” to już nawet nie metafora).

W korporacji nawet jeśli początkowo jest fajnie, bo twój szef jest sympatyczny i pozornie da się z nim pogadać jak z człowiekiem (jak z Jackiem/Więckiewiczem), prędzej czy później przyjdzie Das Kapital i ci zrobi fisting niewidzialną piąchą rynku (jak Dario/Frycz).

Oczywiście, pijak to pijak, na końcu to już nie ma znaczenia, czy zacząłeś jako światowej sławy neurochirurg, czy jako pan Ziutek z Międliszewa. Ale pan Ziutek nie napisze książki o swoim upadku (czytałbym! – jak my wszyscy, jak my wszyscy).

Wydaje mi się, że wspólnym refrenem „książek uzależnieniowych” od Maziarskiego po Żulczyka jest to, że opowiadają tragedie ludzi lojalnych, wydajnych, pracowitych, ambitnych i grających zespołowo. Idealnych pracowników, co to nigdy się nie upominali swoje prawa, bo to nie wypada (brzydki Sapkowski, a fe!).

I dlatego właśnie jak Stefan z „Masakry”, pewnego dnia budzą się z niczym.

Now Playing (184)

mapa szlaku hipisów - autor NordNordWest, CC-BY-SA
Zacząłem oglądać serial „The Serpent” o seryjnym mordercy, seryjnie mordującym młodzież wędrującą pół wieku temu legendarnym szlakiem hipisów, Londyn – Katmandu/Bangkok. Morderca działał naprawdę, ale jego notka w wikipedii wydała mi się ciekawsza od serialu.

Właściwie nie polecam. Twórcom zabrakło materiału na tyle godzin projekcji – w kółko ci sami ludzie robią te same miny w tych samych dekoracjach. Może zawiniła pandemia?

Sama historia jest przecież fascynująca. Charles Sobhraj był (jest) Azjo-Francuzem, który ponoć nienawidził hipisów na tle antykolonialnym, a przynajmniej tak twierdził na swoją obronę.

Faktycznie, pozytywni bohaterowie tego serialu – ofiary Sobhraja oraz dyplomaci, którzy go próbują namierzyć – nie są przecież całkiem niewinni. Belgia i Holandia, a nawet Francja, to kraje, które dziś nam się kojarzą jako ta biała lelija, ale przecież jeśli ktoś około roku 1970 jest 50-60 letnim holenderskim czy belgijskim dyplomatą w
Trzecim Świecie to znaczy, że zapewne uczestniczył w potwornych zbrodniach, porównywalnych do nazistowskich czy stalinowskich.

To dlatego doświadczony belgijski kolega naszego holenderskiego młodego bohatera, gdy tylko słyszy o Sobhraju, wyciąga spluwę i mówi, że trzeba go po prostu rozwalić. Zapewne nieraz już tak realizował zadania w Afryce.
Serial niestety w to wszystko nie wchodzi. Powierzchownie prześlizguje się też po dwuznacznym aspekcie „szlaku hipisów”.

Dlaczego wędrowali tam? Bo tam było tanio, za jednego dolara można było szaleć jak panisko.

A dlaczego takie było przebicie dolara czy funta w krajach skolonizowanych przez UK/USA? A no właśnie. Nie żadna niewidzialna ręka rynku, tylko całkiem widzialna ręka kolonizatora, uzbrojona w bat albo karabin.

Szlak hipisów się urwał nagle w 1979. W lutym upadł szach Iranu, w grudniu Sowieci wjechali do Afganistanu. Lądowy przejazd na trasie Londyn-Katmandu zrobił się zbyt niebezpieczny – i tak jest do dzisiaj.

O tym bym chciał zobaczyć film: o grupie hipisów w potrzasku w połowie 1979. Wpadają w panikę, nic z tego nie rozumieją, uciekają w złym kierunku – ale czy lepiej wpaść w ręce Rosjan czy islamistów?

Tam powinien być jakiś Polak (Polka?). Jako jedyna osoba w tym zjaranym towarzystwie przynajmniej pobieżnie zna rosyjski, więc w kluczowym momencie przejmuje inicjatywę…

Samo hasło „hippie trail” sprawiło jednak, że zacząłem słuchać piosenki, którą 40 lat temu usłyszałem w „Trójce”. Słuchałem jej wtedy częściej niż codziennie, pamiętam więc, że początkowo jej tytuł tłumaczono jako „kompletne dno” – po tygodniu ktoś się kapnął, że to jednak „antypody”.

Tekst jest niby prosty, ale pełen idiomów, więc całe lata mi zajęło zrozumienie pojedynczych zdań. Choćby pierwszego: „traveling in a fried-out Kombi, on a hippie trail, head full of zombi”, czyli: „podróżowałem szlakiem hiposów rozlatującym się volkwagenem-ogórkiem, głowę mając pełną THC”.

Skąd też miałem w 1982 roku wiedzieć, że smarowidło kanapkowe „vegemite” jest symbolem Australii? Lata mi zajęło zrozumienie dwuwersu „I said – do you speak-a my language? he just smiled and gave me a vegemite sandwich”.

Te wszystkie atrakcje były dla mnie teoretycznie niedostępne, chociaż… kolega z liceum wyjechał na legalną wycieczkę, wystąpił o azyl, no i słał potem pocztówki z różnych miejsc, między innymi z Indii. Trochę mu zazdrościłem, teraz już wcale.

Jako nastolatek byłem jedną wielką sprzecznością. Fascynowały mnie ruchy kontrkulturowe, uważałem siebie za anarchistę, ale jednocześnie uważałem, że muszę najpierw skończyć studia.

Po co, skoro lubiłem piosenki, że „no future” (i naprawdę tak myślałem). A cholera wie. Może pod hipnozą dałoby się to ze mnie wydostać.

Wtedy zazdrościłem wszelkim „dzieciom kwiatom”. Dziś im tylko współczuję – uciekali ze swoich popieprzonych rodzin w łapska jeszcze gorszych typów, Mansonów i Sobhrajów.

Już nie podziwiam, wyłącznie współczuję. Chciałbym redukować szkody, a nie propagować jako „alternatywę” dla normalnego, drobnomieszczańskiego życia.

W tym pewnym sensie na stare lata zrobiłem się konserwatywny, ale przecież sam Karol Marks też miał alergię na wszelką „bohemiczność”. Kontestacji nie lubili też myśliciele ze szkoły frankfurckiej, chociaż dziś prawicowe głupki nie znające ich pism produkują dla innych prawicowych głupków przedziwne teksty, przedstawiające Adorno i Horkheimera nieledwie jako pionierów ruchu LGBT.

To komiczne dla kogoś, kto zna ich pisma. Ale to już temat na inną notkę

Żulczyk o elitach

Jakub Żulczyk to pisarz, którego Wypada Znać w gronie PT Komcionautów. W jego książkach coraz więcej mamy inteligentnej diagnozy społecznej.

„Informacja zwrotna” to powieść o warszawskim alkoholiku. Dużo tutaj prawdy o Warszawie i zapewne także dużo o alkoholizmie, choć tutaj muszę uwierzyć autorowi na słowo – chyba przez całe studia nie wypiłem tyle, ile jego bohater potrafi wytrąbić w ciągu jednego akapitu.

Wierzę mu też, że tytuł nawiązuje do rytualnego momentu podczas terapii grupowej, gdy już wszyscy opowiedzieli swoje historie, i teraz pozostali uczestnicy grupy dzielą się uwagami. Jak to u Żulczyka, tytuł wraca do nas kilkakrotnie.

Na początku po prostu widzimy bohatera/narratora podczas terapii i dowiadujemy się, że ma ona taki etap. Pod koniec uświadamiamy sobie, że wszystkie opisane tu wydarzenia były właśnie niewerbalną informacją zwrotną konieczną, by wreszcie się ogarnął.

To jest trochę jednak thriller, więc ostrzegam przed spojlerami. Czytałem nie wiedząc nic ponad lakoniczne streszczenie z okładki.

Rozwój wydarzeń parę razy mnie zaskoczył i te zaskoczenia, jak to w kryminale, poczytuję autorowi na plus. Bez spojlerów powiem na przykład, że w scenie, powiedzmy, „pobicia J. przez nieznanego sprawcę”, nie domyśliłem się tożsamości – narrator nas tu zwodzi, że może ten, może tamten, a kiedy się to w końcu wyjaśnia: to byłem zaskoczony, a jednocześnie jak wzorcowy czytelnik kryminału musiałem narratorowi przyznać, że niczego nie ukrywał, po prostu nabrałem się na red herringa.

To nie jest kryminał w takim sensie, w jakim są nimi „Wzgórze psów” czy „Ślepnąc od świateł”. Intryga sensacyjna jest dobrze przygotowana, ale mimo wszystko drugorzędna wobec wątku, nazwijmy to, psychospołecznego.

Szczególnie spodobał mi się ten społeczny. „Ślepnąc od świateł” pokazywała Warszawę jako miasto rządzone przez kokainę – co mi zgrzytało fałszem, jak te portalowe opowiastki o „dealerze gwiazd”.

Często słyszę ten frazes, że „łatwiej w Warszawie kupić narkotyki niż mleko”, ale to bzdura. Najłatwiej kupić to, co jest w Żabce, bo w Warszawie Żabka jest na każdym rogu (zdumiewa mnie opłacalność tego modelu).

Gdybym miał kupić kokainę, nawet nie wiedziałbym, do kogo zadzwonić. Jedyna osoba w moim bąbelku, którą podejrzewam o takie koneksje, mieszka akurat w Chorzowie.

Warszawa od stuleci jest jednak wielkim przekrętem nieruchomościowym. To przekleństwo wszystkich miast, które „odniosły sukces” (definiowany jak w SimCity) – Los Angeles, Nowy Jork, Londyn, Paryż (itd) też mają swoje historie o „czyścicielach kamienic” i „działkach cudów”.

W Warszawie nie ma przed nimi ucieczki. Problemy mogą cię dopaść także na przedmieściach, także w nowej deweloperce. Wszędzie się może odnaleźć stuletni spadkobierca. Zawsze się może okazać, że kupiłeś nieruchomość od przestępców, a akt notarialny ma wady prawne.

Bohater wkręcił się w aferę z tej branży niechcący – nie miał głowy do sprawdzania detali. To było jeszcze zanim poszedł na pierwszą terapię.

„To nie jest film Patryka Vegi”, mówi ktoś w tej książce. Tu najgroźniejszymi bandziorami nie są dresiarze o pretensjonalnych ksywkach typu „Gebels” czy „Metyl”, tylko prawdziwa elita, prawdziwa klasa wyższa.

Morawieckiemu udało się dyskusję o podziale klasowym wpuścić w kanał bezsensownych rozważań „przy jakich zarobkach jest klasa średnia”. Zasada jest prosta: dopóki twoje zarobki mają dla ciebie znaczenie, to nawet jeśli są zacne, nie jesteś w klasie wyższej, najwyżej w wyższej średniej (UMC).

Szlachta nie pracuje. Elitą jesteś, gdy siedzisz – jak wspomniany Morawiecki – na kilkudziesięciu milionach, które zagwarantują ci dostatnie życie z wynajmu czy z dywidend niezależnie czy coś „zarabiasz” czy nie.

Dlatego zresztą nie wierzę w mit „socjalnego PiSu”. W swoim rdzeniu to partia establishmentu III RP, uwłaszczonego na prywatyzacjach i likwidacjach.

Nie wierzę, żeby ta partia mogła realnie zagrozić interesom tego establishmentu. Dorobek „komisji reprywatyzacyjnej” jest mizerny, oficjalna wersja sprawy Brzeskiej to ciągle „samobójstwo przez wywiezienie do lasu i podpalenie”. Rządzą od 6 lat, więc już tylko najciemniejszy lud kupi usprawiedliwienie „a bo potężny układ nas blokuje”.

To nie jest powieść o polityce, ale polityka jest w tle. Sądząc po wywiadzie z Nogasiem, dla autora ważniejszy jest wątek psychologiczny, więc może nie spodobałaby mu się blogonotka skupiająca się na przesłaniu społecznym – no ale powieść po prostu inspiruje rozważania o jednym i drugim.

Słowem – jest wielowarstwowa. Ale czy to źle?

X. Drucki F. Lubecki


Warszawa, jak wiadomo, przeżyła dwie skokowe zmiany granic, w 1916 i 1951. Obu dokonały niedemokratyczne władze bez jakichkolwiek konsultacji, obie radykalnie powiększały obszar miasta (więcej niż dwakroć!).

Pierwsza zmiana miała pewne logiczne uzasadnienie. Władze carskie sztucznie kisiły Warszawę w przedrozbiorowych granicach, wyznaczonych przez okopy Lubomirskiego, do tego w ramach represji po powstaniu listopadowym dorzucono Cytadelę i pierścień fortów.

Okopów już nie ma, ale do dzisiaj stoimy w korkach w miejscu dawnych rogatek. Po prostu 250 lat temu przecięto alternatywne drogi, którymi można by je ominąć – a potem przez 120 lat nie wolno było takich dróg budować.

Wzdłuż linii okopów miasto obrosło więc obiektami takimi, jak cmentarz, szpital, park, nasyp kolejowy czy forteca. Dziś często to zabytki, więc nowej ulicy zbudować nie sposób.

Zanim poszerzono granice, na scenie pojawił się pierwszy pomysłodawca szerokich warszawskich arterii – książę Ksawery Drucki Fuckin Lubecki. Ogólnie zawdzięczamy mu budowę pierwszej sieci w miarę nowoczesnych dróg na terenach Polski like, ever.

Przez terytorium pierwszej Rzeczpospolitej przechodziło wprawdzie kilka ważnych europejskich tras handlowych, jak via Regia (odpowiadająca dziś autostradzie A4), ale to nie były drogi w takim znaczeniu, jak drogi rzymskie. Czy nawet średniowieczne drogi Świętego Cesarstwa Rzymskiego.

Nie były utwardzane, zmieniały przebieg po roztopach. Podróżnicy mieli nie tyle mapy, co spisy miejsc, w ktorych można się zatrzymać na drodze z Krakowa do Bizancjum.

Głównym oknem na świat był Gdańsk, budowę innych dróg olewano. Co się wiąże z naszą narastającą peryferyjnością – dla partnerów handlowych w Europie byliśmy krajem ZAMORSKIM, nawet jeśli ościennym.

Ojcem polskiego kapitalizmu jest minister skarbu w Królestwie Kongresowym, Drucki-Lubecki. Rozpętał wojnę celną z Prusami (co odcięło gdańską pępowinę), ale uzyskał dostęp do chłonnego rynku rosyjskiego.

Do tego potrzebne były nowoczesne drogi. Zaczął logicznie od łączenia Warszawy z resztą kongresówki. I równie logicznie wyprowadzał te drogi od jej rogatek.

To były pierwsze bite drogi na ziemiach polskich. Nazwano je „szosami” (zapożyczenie z francuskiego).

Pierwsza była szosa brzeska (a więc połączenie z Moskwą), pierwsza nowoczesna droga na polskich ziemiach. Dziś jej zachodni odcinek jest w Warszawie ulicą Grochowską, stoi przy niej obelisk, który pierwotnie informował, że tę drogę oddano do użytku w 1823 „z woli Alexandra nakładem narodowym” (potem napis zmodyfikowano).

Drucki-Lubecki wybudował też m.in. szosę nowoaleksandryjską (dziś: Puławska), szosę petersburską (dziś: Radzymińska) i szosę wolską (dziś: Wolska). Kiedy Polska odzyskała niepodległość, przez Warszawę w poszerzonych granicach JUŻ przebiegały szerokie arterie, wytyczane jak przy linijce (spróbowałem je nanieść na współczesną mapę).

W dodatku gdy formalnie były poza granicami Warszawy – to jednak obrastały tkanką nie tyle sprawlu, co biedoty marymonckiej, wolskiej czy grochowskiej. Dlatego gdy weszły do miasta, cieszyły się sławą miejsc, w których jeśli skończyło się tylko na mordobiciu, to miałeś brachu szczęście, ale na przyszłość szukaj guza gdzie indziej (z tej to Warszawy ród swój wywodzić mam honor)

„Szosy” Druckiego-Lubeckiego są dziś zazwyczaj dwucyfrowymi drogami krajowymi. Ich charakterytyczną cechą jest to, że biegną po prostych odcinkach, od miejscowości do miejscowości (np. Warszawa – Piaseczno – Góra Kalwaria). Czasem, gdy w XX wieku dodano obwodnicę, jeszcze widzimy „starodroże”, prowadzące prosto do centrum.

Dopiero od niedawna mamy alternatywę w postaci autostrad, albo ekspresówek tworzonych głównie przez poszerzanie starych „szos” (S8, S17). Za mojej młodości jeszcze jeździło się niemal wyłącznie nimi (tyle, że zamiast bruku był asfalt).

W Warszawie skutek był taki, że jeśli ktoś jechał z Berlina do Moskwy, dojeżdżał „szosą wolską” do rogatek wolskich, i potem już przez ścisłe centrum przebijał się do rogatek grochowskich. Tak było jeszcze gdy przyszedłem na świat!

W XIX wieku te rogatki zazwyczaj nie miały połączenia między sobą. W czasach transportu konnego to nie miało znaczenia, potrzeba obwodnic pojawia się razem z motoryzacją.

Najprostszym pomysłem wydaje się połączenie wszystkich rogatek. Coś w tym stylu częściowo prawie że istnieje, to Obwodnica Śródmiejska (brak jej domknięcia na Pradze).

W II Rzeczpospolitej tematu praktycznie nie ruszono, bo każda obwodnica w Warszawie wymaga dwóch mostów. A ze względu na skarpę, mosty albo wymagają kosztownej estakady, albo obsługują ruch hiperlokalny (Świętokrzyski).

Mosty spinające Obwodnicę Śródmiejską: Gdański i Łazienkowski, wybudowano w PRL. Tu się pojawił następujący problem: ze względu na skarpę, najprościej je budować w wąwozach. W efekcie układ dróg wyznacza nam nie tyle inżynieria ruchu, co pieprzona hydrologia!

Dopiero za rządów Platformy zaczęto w warszawskim węźle budować autostrady i ekspresówki zupełnie od zera, nie przejmując się zaszłościami sprzed stuleci. Dlatego węzeł Konotopa się przejeżdża bez sensacji, nowoczesność łączy się tam z nowoczesnością.

Legendarny węzeł Opacz to z kolei próba połączenia Tuska z Druckim-Lubeckim i Gierkiem jednocześnie (!). Nowicjusz tam zabłądzi nawet z GPSem („skręć w prawo” / „ALE W KTÓRE PRAWO??!?”).

A mnie w trakcie pisania notki dopadł Philosoraptorus Siskomus. Skoro szosę brzeską oddano w 1823, to zaczęli pewnie w 1821. Czy nie zbliża się właśnie okrągła dwusetna rocznica budowy nowoczesnych dróg na ziemiach polskich?

Wyznania powerpointofoba


Jak już tu parokrotnie pisałem (ale chyba w komentarzach, nie w notce?), jestem powerpointofobem. Lata spędzone w korporacji wyrobiły we mnie odruch emetyczny na widok „menadżera który na spotkaniu z zespołem pokazuje slajdy”.

Oczywiście, nie chodzi mi o niechęć do prezentacji jako takich. W końcu sam od kilkunastu lat mniej lub bardziej zawodowo się tym zajmuję.

Kiedy mowię młodzieży o DNA, pokazuję oczywiście obrazek, bo łatwiej podwójną helisę ze szkieletem fosforanowo-cukrowym i komplementarnymi parami nukleotydów pokazać niż opisać. Ale to ilustracja do moich słów, a nie zastępcza kartka, z której odczytam głosem swoje „przemówienie”.

Lider odczytujący slajdy to lider, które sam nie wierzy, w to o czym mówi. Używa prezentacji jako sposobu na uniknięcie dyskusji, bo najbardziej na świecie boi się w tym momencie pytania „ale jak pan, panie liderze, chce osiągnąć te świetlane cele”?”.

To było widać, kiedy liderzy Platformy przedstawiali pomysł na koalicję, która przyniesie 276 mandatów. Ich pomysł zakładał po prostu, że się to uda. Ale jak? Nie wiadomo do dzisiaj.

To samo było, gdy Trzaskowski pokazywał slajdy, jak to założy z Krzywnos „Nową Solidarność”. Po co? Z kim? Jak? Tego nie wiemy do dzisiaj.

Jeśli ktoś ma coś konkretnego do powiedzenia, robi konferencję prasową, na której jest gotów odpowiadać na pytania. Gdy robi pokaz slajdów to znaczy, że boi się pytań.

Osobiście nie zamierzam zaszczycać prezentacji Morawieckiego większą uwagą niż ta, którą przyznałem „Solidarności 276” Budki i Trzaskowskiego. Potraktuję to serio dopiero jeśli poznam odpowiedzi na konkretne pytania typu „jak zwalczać śmieciówki bez zwiększenia kompetencji inspekcji pracy”. Czyli nigdy, bo jakby znali odpowiedź, to by się nie chowali za slajdami.

Część propozycji mi się wstępnie podoba, jak choćby reforma podatkowa. Być może sam będę na niej stratny, ale obecny system jest po prostu idiotyczny (proszę spojrzeć na ten wykres).

Część budzi moje przerażenie, jak „budowanie domów bez pozwolenia”. Jakby w Polsce było jeszcze za ładnie!

Część to obietnice, które słyszymy od dawna. Ciągle ktoś robi slajd o odbudowie Pałacu Saskiego albo zwiększeniu nakładów na służbę zdrowia. Ile można?

Najbardziej szanuję takich polityków, którzy zamiast pokazu slajdów, działają. I szanuję ich także w partiach, na które nie głosuję.

Elżbieta Rafalska wprowadziła „500+” bez pokazywania nam slajdów, jaki fajny program kiedyś tam chciałaby zrealizować. Cezary Grabarczyk pokrył Polskę siecią dróg szybkiego ruchu, a jego poprzednik tylko w kółko pokazywał slajdy z tą samą mapką, z tymi samymi planami do zrealizowania (ale po roku byliśmy na tym samym etapie co rok wcześniej).

W rządzie ludzi, którzy potrafią dokonywać sprawnych, konkretnych działań, już po prostu nie ma – i chyba dostrzegają to już nawet wyborcy PiS. Morawieckiego i Trzaskowskiego pozornie różni bardzo wiele, ale jedno ich łączy – że gdyby mistrz Wajda kręcił o nich film, zatytułowałby go „Człowiek z prezentacji”.

Prywatnie traktuję więc ten cały „Nowy Ład” tak jak owe żelastwo, które udawało stępkę podczas prezentacji planu budowy promów. Z których wyszło to samo, co z planu budowy miliona samochodów elektrycznych. Albo z „Nowej Solidarności” Trzaskowskiego i Krzywonos. Notkę o tym piszę właściwie tylko po to, żeby ewentualna dyskusja trzymała się jednego miejsca – niech ten temat zostanie w Centralnym Lotnisku im Solidarności Baranów, tam jego miejsce.